Drugi po „Siostrach na lato” tom trylogii o Morskiej Bryzie. Pełna emocji opowieść o istocie siostrzanej więzi, drugich szansach i związkach na całe życie.


Świat Dory wali się w gruzy w parnym lipcowym upale. Przez długie lata odgrywała rolę idealnej żony i matki w małżeństwie bez miłości. Teraz jej mąż złożył pozew o rozwód, u jej dziecka zdiagnozowano autyzm, a jej dom został wystawiony na sprzedaż.

Gdy w wyniku tych wydarzeń zapada na „zespół złamanego serca”, Bunia i siostry jednoczą się wokół niej… ale to od Dory zależy, czy odzyska zdrowie. Spacerując po plaży i odkrywając sekrety wyspy i swego serca, na nowo odnajduje siebie, a pomaga jej w tym jej pierwsza miłość – Devlin Cassell, który nigdy o niej nie zapomniał. Letni wiatr niesie ze sobą też jednak inne zmiany, z którymi kobiety z Wyspy Sullivana muszą zmierzyć się razem…

Carson wraca z Florydy, aby stawić czoło decyzjom, które mogą diametralnie odmienić jej życie, Lucille konfrontuje się z ciężką chorobą, a nieoczekiwany gość sprawia, że Harper musi przemyśleć swoje dotychczasowe wybory.

Gdy tropikalny sztorm zagraża wyspie, kobiety muszą zjednoczyć siły, aby przetrwać nawałnicę – zarówno tę za oknem, jak i tę, która szaleje w ich sercach.

Mary Alice Monroe
Letni wiatr
Przekład: Agnieszka Myśliwy
seria: Morska Bryza. Tom 2
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 czerwca 2015


Rozdział pierwszy

Morska Bryza, Wyspa Sullivana, Karolina Południowa

Podobno lipiec to najgorętszy miesiąc w Charlestonie. Marietta Muir, pieszczotliwie nazywana przez rodzinę Bunią, w pełni się z tym zgadzała, a przeżyła na Południu już osiemdziesiąt lat. Otarła chusteczką górną wargę i czoło, po czym odpędziła uprzykrzonego komara. Lato na Południu oznaczało upały, wilgoć i robaki. Przesiadywanie na Wyspie Sullivana w cieniu dębu z mrożoną herbatą w dłoni i oczekiwanie na kapryśne powiewy wiatru od morza stanowiły dla niej kwintesencję lata. Westchnęła ciężko. Stary dąb rozkładał swoje potężne konary tak rozłożyście, że czuła się schowana w jego bezpiecznym uścisku. Tego ranka atmosfera była wyjątkowo ospała, tak gęsta i przesłodzona aromatem jaśminu, że co rusz walczyła z opadającymi sennie powiekami. Chłodna bryza przywiała znad oceanu słodki zapach trawy i schłodziła wilgotne włosy.
Bunia położyła sobie haft na kolanach, zdjęła okulary i przetarła oczy. Przeklęta starość. Mam coraz większe trudności ze śledzeniem wzoru, pomyślała. Zerknęła na Lucille siedzącą na ocienionej werandzie domku gościnnego, który nazywała swoim domem. Jej przyjaciółka pracowała właśnie nad dnem kosza z turówki wonnej1. Silnymi dłońmi wplatała kruche źdźbła i ciasno przeszywała każdy rząd długimi liśćmi palmiczki. Stos trawy leżał na jej kolanach, a u stóp spoczywały jeszcze większa sterta i torba z sosnowymi igłami.
Widok dłoni wieloletniej towarzyszki, które splatały ze sobą tak różne rośliny w piękny kosz, sprawił, że Marietta znów pomyślała o czekającym ją tego lata ważnym zadaniu: połączeniu na nowo swoich trzech wnuczek i Morskiej Bryzy. Jej Letnich Dziewcząt.
Westchnęła cicho. Wnuczki nie były już dziewczętami. Dora skończyła trzydzieści sześć lat, Carson trzydzieści trzy, a Harper dwadzieścia osiem – to już przecież dorosłe kobiety. Gdy w dzieciństwie spędzały razem wakacje, były sobie bliskie, tak jak siostry być powinny. Z biegiem lat oddaliły się od siebie. Przyrodnie siostry, wzdrygnęła się Marietta. Jakby fakt, że łączył je tylko ojciec, umniejszał ich więź. Siostry to siostry, a krew to krew. Buni udało się w czerwcu zebrać całą trójkę w Morskiej Bryzie na całe lato, ale był dopiero początek lipca, a Carson wyjechała na Florydę, podczas gdy Dora planowała wrócić do Summerville. A Harper… ta nowojorska dziewczyna miała wzrok utkwiony w Północy.
– Ciekawe, czy Carson już dotarła na miejsce – odezwała się Lucille, nie podnosząc głowy. Jej palce poruszały się rytmicznie, splatając rząd za rzędem.
Bunia uśmiechnęła się na myśl o tym, jak przez lata zsynchronizowały się ich umysły. Zatrudniła Lucille w charakterze gospodyni pięćdziesiąt lat temu, gdy była świeżo po ślubie. Połączyło je życie pełne sukcesów i porażek, narodzin i śmierci, skandali i radości. Na starość Lucille stała się dla niej bardziej powiernicą niż pracownicą. W istocie rzeczy Lucille była jej najbliższą przyjaciółką.
– O tym samym pomyślałam – przyznała Bunia. – Pewnie już dojechała i rozpakowuje się w hotelu. Mam nadzieję, że szybko do nas wróci.
– Na pewno. Carson wie, że to lato jest dla pani bardzo ważne. Wróci, gdy tylko się przekona, że Delphine ma się lepiej – oświadczyła Lucille. Położyła kosz na kolanach i spojrzała Buni prosto w oczy. – Carson nie zawiedzie. Nie można tracić wiary.
– Nie tracę wiary! – zawołała Bunia obronnym tonem. – Ale jestem na tyle stara, aby wiedzieć, że życie lubi psuć nawet dopięte na ostatni guzik plany. Doprawdy! – Wzniosła ręce w geście frustracji. – Któż mógł przewidzieć, że ten delfin stanie mi na drodze?
Lucille zachichotała gardłowo.
– Ta Delphine… – Uśmiechnęła się. – Ale to nie była jej wina, prawda? Mam nadzieję, że na Florydzie zdołają pomóc temu biedactwu.
– Ja również. Dla dobra Delphine i dla dobra Carson. – Urwała. – I Nate’a. – Martwiła się o syna Dory. Bardzo przejął się wypadkiem delfina. Chłopiec czuł się winny, bo zwabił delfina do pomostu, a zwierzę zaplątało się w żyłkę wędkarską. W rzeczywistości zawinili dorośli. Najbardziej ona sama.
– Dla dobra nas wszystkich – poprawiła się.
– Amen – przytaknęła ponuro Lucille. Urwała, aby rozsypać źdźbła trawy na wietrze. – Proszę się nie denerwować, pani Marietto. Wszystko będzie dobrze. Czuję to w kościach. Nawet się pani nie obejrzy, a wszystkie nasze dziewczęta znów znajdą się razem w Morskiej Bryzie.
– Cześć, Buniu! Lucille! – Kobiecy głos, dobiegający od strony podjazdu, przerwał ich rozmowę.
– A oto jedna z nich – wymamrotała Lucille, wracając do wyplatania kosza.
Marietta odwróciła głowę i uśmiechnęła się na widok najmłodszej wnuczki. Harper szła ku nim w jednym z tych swoich kusych, obcisłych ubranek do joggingu, które zdaniem Marietty wyglądały jak druga skóra. Rude włosy ściągnęła w koński ogon, a po jej zaczerwienionej twarzy spływał pot.
– Harper! – przywołała ją Bunia gestem. – Mój Boże, dziecko, przeforsujesz się! Tylko turyści są na tyle głupi, aby biegać tutaj w południe. Nabawisz się udaru! Mój Boże, jesteś czerwona jak burak!
Harper przystanęła obok schodów wiodących na werandę i pochyliwszy się, oparła dłonie na biodrach, aby złapać oddech.
– Och, Buniu, nic mi nie jest – sapnęła, ocierając przedramieniem pot ze skroni. – Codziennie to robię.
– Cóż, wyglądasz, jakbyś miała zaraz się przewrócić.
– Dzisiaj faktycznie jest gorąco – zgodziła się Harper, uśmiechając się słabo. – Ale zawsze robię się czerwona po wysiłku. To przez moją jasną cerę. Nałożyłam tonę kremu przeciwsłonecznego.
Lucille cmoknęła z dezaprobatą.
– Napij się wody, słyszysz?
– A może wskoczysz do basenu? Chyba masz na sobie kostium… – Bunia urwała i powachlowała się dłonią. Robiło się jej słabo na sam widok poczerwieniałej twarzy Harper i jej przesiąkniętego potem ubrania.
– Świetny pomysł – odparła Harper, pomachała im i podeszła do frontowych drzwi. Odwróciła jeszcze głowę i zawołała: – Śliczny kosz, Lucille! – Po tych słowach zniknęła w domu.
Lucille zachichotała i wróciła do swojej robótki.
– Tylko młodzi mogą tak się forsować.
– Ja nigdy nie biegałam, gdy byłam młoda – oświadczyła Bunia.
– Ja też nie. Kto miał na to czas?
– Ani czasu, ani takich ubrań. W czym te dziewczęta dzisiaj paradują… Jej strój niewiele pozostawia wyobraźni.
– Och, założę się, że młodzi mężczyźni wiele sobie mogą wyobrazić. – Lucille znów zachichotała.
Bunia prychnęła.
– Jacy młodzi mężczyźni? Przecież nikt jej nie odwiedza. Nie pojmuję tego. Dopilnowałam, aby dostała zaproszenia na kilka wydarzeń w mieście, na których mieli być obecni inni młodzi ludzie. Na przykład sympatyczne przyjęcie na łodziach w jachtklubie Sissy… Stawili się licznie młodzi kawalerowie. – Pokręciła głową. – Harper to śliczna dziewczyna i dobrze wychowana. – Urwała. – Nawet jeżeli jej matka jest Angielką. – Uniosła igłę i dodała wyniośle: – Jej ojciec, bądź co bądź, był charlestończykiem.
– Och, nie powiedziałabym, że nikt jej nie zapraszał… – mruknęła Lucille, wplatając kolejne źdźbła trawy w kosz.
Bunia podejrzliwie zerknęła na przyjaciółkę.
– Nie powiedziałabyś?
Oczy Lucille rozbłysły.
– Tak się składa, że kilku młodych ludzi zapraszało naszą Harper. Wiem na pewno.
– Doprawdy? – Bunia w milczeniu poddała się złości, zastanawiając się, czemu nikt jej o tym nie poinformował. Nie lubiła dowiadywać się ostatnia, zwłaszcza gdy chodziło o jej wnuczki. Sięgnęła po gazetę „Island Eye” i zaczęła się wachlować. – Ktoś mógł mi o tym powiedzieć.
Lucille wzruszyła ramionami.
Bunia opuściła gazetę.
– Cóż… dlaczego w takim razie nie chodzi na randki? Jest nieśmiała?
– Nasza Harper jest cicha, ale nie jest nieśmiała. To twarda dziewczyna. Wystarczy przypomnieć, z jakim uporem nie tyka mięsa, białego chleba ani niczego, co usmażę na bekonie.
Wargi Buni rozciągnęły się w uśmiechu, gdy przypomniała sobie sprzeczkę przy stole podczas pierwszego wieczoru Harper w Morskiej Bryzie. Dorę prawie do szału doprowadziła surowa dieta siostry.
– Jest tu dopiero od miesiąca – kontynuowała Lucille. – I zostanie kolejne dwa. Po prostu nie włączyła jeszcze swojego światła. I cóż się dziwić? Ma na głowie sporo spraw, więc podejrzewam, że umawianie się z młodym człowiekiem plasuje się gdzieś na dole jej listy priorytetów.
Zamyślona Bunia kołysała się w fotelu. Przyznała rację Lucille. Wszystkie tego lata miały dużo na głowie – ona na pewno. Czas uciekał i wiedziała, że jeśli nie znajdzie sposobu, aby zacieśnić więzi pomiędzy wnuczkami, z nadejściem września, gdy Morska Bryza zostanie sprzedana, dziewczęta znów się rozjadą po świecie, a ona zostanie na pomoście i będzie wyła do księżyca.
W maju zaprosiła wnuczki – Dorę, Carson i Harper – na uroczyste przyjęcie z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin. Miała pewien plan. Jesienią zamierzała wystawić Morską Bryzę na sprzedaż i przeprowadzić się do domu opieki. Dom na wyspie był trudny w utrzymaniu i nie była w stanie dłużej sama mieszkać, nawet przy wsparciu Lucille. Postanowiła zatrzymać całą trójkę na całe lato. Pragnęła, by znów stały się jej Letnimi Dziewczętami – na to ostatnie lato, zanim Morska Bryza przejdzie w obce ręce.
Przez lata zbywały regularne zaproszenia Buni rozmaitymi wymówkami – chciałabym, ale jestem bardzo zajęta, muszę pracować, nie będzie mnie w mieście – a każda okraszona wyrazami szczerego żalu i lasem wykrzykników.
Tym razem uciekła się do podstępu. Skoro jej wnuczki odziedziczyły piracką krew po przodkach, postanowiła skłonić je do przyjazdu podstępem – kusząc je obietnicą ukrytego skarbu. Kochane dziewczęta przyjechały, ale tylko na weekend. Rozpaczliwie pragnęła zatrzymać je na wyspie, więc uciekła się do swoistej manipulacji – zagroziła, że je wydziedziczy, jeśli nie zostaną na całe lato. Zachichotała cicho na wspomnienie ich zszokowanych min.
Carson właśnie straciła pracę i była zachwycona wakacjami bez konieczności płacenia czynszu. Dora w samym środku rozwodu szybko dała się przekonać do zostania w Morskiej Bryzie z Nate’em na czas remontu swojego domu w Summerville. Tylko Harper zrobiła scenę i fortel babci nazwała szantażem.
Bunia poruszyła się w fotelu. Szantaż, doprawdy! Harper dramatyzuje, pomyślała, przewracając oczami. Na pewno istniał jakiś bardziej wyrafinowany, łagodniejszy termin na określenie postępowania zaniepokojonej i kochającej staruszki, zdecydowanej na nowo połączyć wnuczki. Uśmiechnęła się z satysfakcją. W końcu wszystkie zgodziły się zostać na całe lato, nieprawdaż?
Tyle że nie minęła nawet połowa wakacji, a Carson wyjechała – choć obiecała, że szybko wróci – natomiast Dora była już jedną nogą za drzwiami.
Bunia zamknęła oczy, rozkoszując się kojącym powiewem bryzy znad oceanu. Musi się udać. Osiemdziesiąt lat to długie życie. Przetrwała śmierć męża i jedynego dziecka. Zostały jej tylko trzy cenne klejnoty, jej wnuczki. Zacisnęła dłonie w pięści. Choćby się waliło i paliło – albo gniewało – zamierzała podarować im to ostatnie idealne lato. Najbardziej obawiała się sprzedaży Morskiej Bryzy i zamieszkania w domu opieki; wątła więź pomiędzy siostrami się zerwie, a one rozpierzchną się na cztery strony świata jak te drobinki trawy, które wiatr wywiał z kosza Lucille.
– A oto nadchodzi kolejna – oświadczyła Lucille niskim głosem, wskazując podbródkiem Dorę, która właśnie wyszła zza rogu.
Bunia zmierzyła najstarszą wnuczkę krytycznym spojrzeniem. Dora miała na sobie kostium khaki i bluzkę w takim samym odcieniu bladej żółci jak jej włosy. Gdy podeszła bliżej, Bunia zauważyła, że ma też na sobie nylonowe pończochy i czółenka. Na taki upał! Ciągnęła po żwirze walizkę do srebrnego lexusa zaparkowanego na podjeździe. Po twarzy spływały jej kropelki potu.
– Dora! Wyjeżdżasz? – zawołała Bunia.
Dora przystanęła gwałtownie, gdy usłyszała swoje imię, i odwróciła głowę ku domkowi dla gości.
– Witam panie! – zawołała i pomachała dłonią do kobiet siedzących na werandzie. – Tak – odparła, przyklejając na twarz uśmiech, który jednak nie obejmował jej oczu. – Muszę lecieć, jeśli chcę zdążyć na spotkanie z prawnikiem. Zapowiada się długi poranek.
Zostawiła walizkę i podeszła do nich.
– Tylko na siebie popatrzcie, siedzicie sobie jak dwie kurki na grzędzie i gawędzicie przez cały ranek. – Weszła na werandę i ukryła się w cieniu.
Bunia odłożyła igłę i skoncentrowała wzrok na Dorze. Z uwagą przyglądała się jej twarzy. Ze wszystkich wnuczek Dora najlepiej umiała ukrywać swoje emocje za udawaną radością. Zawsze taka była, nawet jako dziecko. Nawet w dniu swojego ślubu, gdy jej ojciec, jedyny syn Buni, przyjechał do kościoła pijany w sztok, Dora uśmiechała się przez całą drogę do ołtarza, do którego poprowadził ją ojczym zamiast biologicznego ojca. Uśmiechała się pomimo szeptów skrywanych za uniesionymi dłońmi, uśmiechała się podczas rozwlekłego toastu Parkera, uśmiechała się, gdy przyjaciele odeskortowali go do hotelu, aby tam wytrzeźwiał.
Bunia widziała teraz ten sam przyklejony uśmiech. Zdawała sobie sprawę, ile poświęceń kosztowało Dorę zachowanie pozorów i udawanie przed światem szczęśliwej żony i matki. Rozwód uderzył ją prosto w serce, wstrząsnął jej życiem. Ale nawet teraz Dora wytrwale udawała, że wszystko ma pod kontrolą.
– Wyglądasz bardzo… nobliwie – oświadczyła Bunia, ostrożnie dobierając słowa. – Dzisiaj jest chyba trochę za gorąco na garsonkę i nylony, nie sądzisz?
Dora odgarnęła blond włosy z szyi, aby wiejąca znad oceanu bryza schłodziła nieco zbierającą się tam wilgoć.
– Dobry Boże, pewnie. Jest tak gorąco, że mogłabym napluć na ziemię i patrzeć, jak ślina skwierczy. Ale muszę wywrzeć odpowiednie wrażenie na prawnikach Cala.
Biedactwo, pomyślała Bunia. Ta garsonka jest strasznie ciasna. Biedna Dora wygląda jak kiełbaska wciśnięta w osłonkę.
Dora odrzuciła włosy i wykrzywiła twarz.
– Calhoun zachowuje się niepoważnie.
– Już gdy za niego wychodziłaś, wszyscy wiedzieliśmy, że ta winda nie dojedzie na samą górę.

 
Wesprzyj nas