Błyskotliwie napisany, niewiarygodnie dowcipny debiut, od którego nie można się oderwać, z jedną z najbardziej przekonujących i żywiołowych narratorek od czasu Bridget Jones


Poznajcie Lily Widler – mieszkankę Nowego Jorku, prawniczkę i przyszłą pannę młodą. Ma wymarzoną pracę, wspaniałych przyjaciół, rodzinę złożoną z charyzmatycznych i kochających kobiet, a także idealnego narzeczonego.

Co jeszcze? Nie ma żadnego racjonalnego powodu, żeby wychodzić za mąż.

Will, narzeczony Lily, jest błyskotliwym przystojnym archeologiem. Lily jest pyskata, impulsywna, chętnie wypija drinka (albo pięć) i absolutnie nie potrafi dochować wierności jednemu mężczyźnie. Lubi Willa, ale czy go kocha? Will kocha Lily, ale czy naprawdę ją zna? Zbliża się termin ślubu, a noce – i poranki, i popołudnia – które Lily spędza na piciu, zabawie i podejmowaniu wątpliwych decyzji, coraz dobitniej dowodzą, że najszczęśliwszy dzień jej życia może się okazać największym błędem, jaki dotąd popełniła.

***

Nie śmiałam się tak bardzo i tak serdecznie, czytając książkę, od czasu lektury „Dzienników Bridget Jones”. „Biorę sobie ciebie…” jest powieścią niezwykle inteligentną, niewiarygodnie śmieszną, seksowną i pomysłową. Mówiąc krótko, od lat żadna lektura nie sprawiła mi takiej przyjemności.
Jane Green

Ha ha ha ha ha ha! „Biorę sobie ciebie…” jest najzabawniejszą powieścią, jaką czytałem w tym roku!
Gary Shteyngart, autor „Supersmutnej i prawdziwej historii miłosnej” z listy bestsellerów „New York Timesa”

„Biorę sobie ciebie…” jest w jednakowym stopniu powieścią mądrą i seksowną – bohaterka Elizy Kennedy to niezwykle zabawna kompanka, mimo że nie zawsze wie, z kim idzie do łóżka. Dowcipny i bezczelny styl Kennedy zdobędzie wasze serca, nim skończycie czytać pierwszą stronę.
Emma Straub

Ta zabawna i ciepła powieść jest rzadkim przykładem lektury o miłości i małżeństwie, która nie przemyca ukradkiem ustalonego zestawu przestarzałych idei o tym, jak kobiety powinny odczuwać, myśleć i zachowywać się. Zamiast tego radośnie szaleje, będąc przy tym subtelnie rewolucyjną w kwestii zachowań seksualnych – a to nie jest łatwe, o czym może zaświadczyć każdy, kto próbował radośnie szaleć, równocześnie się buntując.
Emily Gould

W tej zwariowanej opowieści, która przypomina szybki związek, najważniejszym pytaniem jest to, czy można równocześnie być rozwiązłym i zakochanym. Lily, pławiąc się w rządzącej w Key West atmosferze wolnej miłości, skłania się ku odpowiedzi twierdzącej. Powieść wywołuje ten sam skutek, co trzy krwawe Mary wypite na późne śniadanie: czytelnik jest rozgrzany, oszołomiony i gotowy posłuchać dzikiej strony swojej natury.
Kirkus Review

Powieść wywołuje ten sam skutek, co trzy krwawe Mary wypite na późne śniadanie

Eliza Kennedy studiowała na University of Iowa i Harvard Law School, gdzie była redaktorką Harvard Law Review. Po ukończeniu studiów pracowała przez kilka lat jako asystentka sędziego, później przez kilka lat praktykowała w prestiżowej kancelarii na Manhattanie. Mieszka w Nowym Jorku z mężem i synem. „Biorę sobie ciebie…” to jej pierwsza powieść.

Eliza Kennedy
Biorę sobie ciebie
Przekład: Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 9 czerwca 2015


SOBOTA

Rozdział 1


Wychodzę za mąż.

On to ideał!
On to katastrofa.
– Odbiło ci – mówi Freddy, podając mi kolejnego drinka. – Will to prawdziwe ciacho. Ma świetną pracę. Potrafi gotować. Naprawdę słodki.
– Jest wszystkim, czym ja nie jestem – odpowiadam przyjaciółce. – Unieważnia moje wady.
– Ha, ha! Wcale nie.
Bawimy się w śródmiejskim klubie, mrocznym, nagrzanym i upiornie hałaśliwym. Na drugim końcu stołu Nicole nie odrywa się od telefonu, wystukuje esemesy, reszta dziewczyn tańczy koło stanowiska didżeja.
– Jesteś kotem w worku! – Freddy przekrzykuje muzykę. – Wyglądasz dobrze, wpadłaś Willowi w oko, ale żeby cię kupić i zabrać do domu? – Jednym haustem wypija drinka. – Daj spokój.
Wzdycham.
– Sama nie wiem, jak właściwie do tego doszło.
– Czyżby? – Dźga mnie swoim ostrym fioletowym paznokciem. – Skłonił cię podstępem, żebyś powiedziała „tak”? Odwrócił twoją uwagę – macha mi przed twarzą rękami – powiedzmy, ho, ho! ślicznymi światełkami? A potem wepchnął ci pierścionek na palec?
– Było bardzo romantycznie! – protestuję. – Światło księżyca, muzeum!
Freddy z namysłem kiwa głową.
– Kiedy Patrick mi się oświadczył, ukrył pierścionek w niedźwiedziej skórze. A ściślej rzecz biorąc, w niedźwiedzim pysku.
– Tej w holu?
– W pokoju komputerowym.
– Dlaczego wcześniej o tym nie słyszałam?
– Kazał mi czołgać się po podłodze i szukać – dodaje Freddy. – Byłam kompletnie goła.
Brakuje mi Patricka.
– I skuta – ciągnie Freddy. – Co, no wiesz. Pomogło.
Już mam wypytać ją o szczegóły, kiedy ktoś siada obok mnie. Jest uroczy. Uśmiecham się do niego. Odpowiada uśmiechem.
– Potrafię siłą umysłu zabijać ludzi – mówię mu.
Śmieje się i pyta:
– Mogę postawić ci drinka?
Brytyjczyk. Momentalnie tracę dla niego głowę. Bez reszty.
Wyciągam rękę i dotykam jego kręconych włosów. Już po chwili się całujemy. Smakuje dymem i bourbonem. Mogłabym całować się z nim przez całą noc, ale Freddy wyciąga mnie na parkiet. Kołyszemy się, wirujemy, kręcimy. Podskakujemy i wijemy się. Okręcamy się wzajemnie.
– Przyniosłaś las drogas? – krzyczę.
Wygląda na zaskoczoną.
– Myślałam, że rzucamy.
– Winifred! Akurat dzisiaj?
Bierze torebkę ze stolika i prowadzi mnie do toalety. Kiedy wracamy, słodkiego Brytyjczyka nie ma. Nicole nadal pisze esemesa. Leta, Chelsea i Joy podskakują na krzesłach jak wariatki, wrzeszczą do muzyki i rozlewają drinki na wszystkie strony.
Uwielbiam to. Jestem taka szczęśliwa. Chcę mieć panieński wieczór co tydzień.
– Podzwońmy po ludziach z głupimi tekstami! – mówię.
– Chodźmy do klubu ze striptizem! – proponuje Freddy.
– Tak! – krzyczymy wszystkie z wyjątkiem Nicole, która nadal wystukuje cholernego esemesa.
Mój telefon piszczy. Wiadomość od Philipa:

Wilder, musisz natychmiast przyjsc.

Nieco chwiejnie wstaję z krzesła.
– Pocałujcie mamusię na dobranoc, dziewczynki!
– Teraz? – woła Freddy z niedowierzaniem. – Nie mogą tego zrobić!
Klepię ją po ramieniu.
– Zaraz wrócę.
Ha, ha! Wykluczone.
Kancelaria to istny dom wariatów. Asystenci biegają po korytarzach ze stosami akt i teczek, nocne sekretarki drukują i kserują, jakby od tego zależały losy świata. Nigdy dotąd nie pojawiałam się w pracy w takim stanie, więc wszystko jest dla mnie dziwne, nowe i cokolwiek zabawne. Śmieję się, czym zaskarbiam sobie mroczne spojrzenia. A potem trafiam na niespodziewane ognisko zamętu. O nie – tracę równowagę, na szczęście ratuje mnie ściana. Dzięki Bogu za ściany. Ktokolwiek postawił je na korytarzu, wykazał się niezwykłym darem przewidywania. Ktokolwiek je wymyślił, był cholernym…
Wsuwam się do toalety i przemywam twarz. O wiele lepiej.
Idę do swojego gabinetu. W pokoju Lyle’a się świeci. Wchodzę. Siedzi, tłukąc w klawiaturę laptopa, otoczony stosami papierów i zatłuszczonymi pojemnikami po daniach na wynos. Blady i spocony wygląda, jakby zaraz miał dostać zawału. Oboje pracujemy w tym samym zespole prawników dla tego samego partnera. Ja w firmie drugi rok, on piąty. Można powiedzieć, że jesteśmy przyjacielskimi konkurentami. Bratnimi duszami. Bardzo, naprawdę bardzo sobie bliskimi.
– Pieprz się – mówi Lyle.
Opadam na krzesło.
– Co jest, Wielka Myszo?
Wzdycha ciężko.
– Ile razy cię prosiłem, żebyś mnie tak nie nazywała?
– Jedenaście. Co tu się wyprawia? Jest po północy.
– Strona powodów w sprawie Lucasa złożyła wniosek o nakaz wstępny. – Nadal z furią pisze. – Mamy czterdzieści osiem godzin na odpowiedź. Możesz pomóc?
Pstryknięciem zrzucam błyszczące konfetti, które przykleiło mi się do sukienki.
– Obawiam się, że nie.
Lyle czyta, co napisał, wali w klawisz „return”, wali jeszcze mocniej, krzyczy do ekranu „Pierdol się!”, naprawdę mocno wali w „return”, głośno wciąga powietrze, odwraca się do mnie.
– Ona-nie-może-pomóc – mówi tym swoim głosem zombi. – Więc-dlaczego-tu-jest?
Cholerne konfetti – znowu w nie pstrykam.
– Bo Philip-przysłał-jej-esemesa.
Lyle marszczy czoło.
– On tu jest?
– Najwyraźniej, Maleństwo.
– Philip nie potrafi esemesować.
Wzruszam ramionami.
– Może sekretarka go nauczyła.
– Betty ma dziewięćdziesiąt lat. Dlaczego do ciebie pisał?
– Lyle-się martwi. Lyle-się-zastanawia, dlaczego partner-jego-nie-wezwał. Lyle się boi. Wypada z gry. Jest na aucie.
Chwyta długopis i mocno ściska.
– W twoich oczach jest teraz tyle miłości, Lyle. – Kładę dłoń na sercu. – Nie wiem, czy zdołam to znieść.
Przez sekundę jestem pewna, że zaraz przeskoczy biurko i dźgnie mnie w oko, ale jakoś się powstrzymuje.
– Wynocha. – Wskazuje długopisem drzwi. – Natychmiast.
Pieszo pokonuję dwa piętra. Na czterdziestym czwartym swoje gabinety mają partnerzy. Oświetlenie jest przytłumione i kosztowne, dywany grube. Nawet powietrze lepiej tu pachnie – jest rześkie i świeże, jakby dopiero co przywiezione z Alp, no bo kto wie? Idę korytarzem, podziwiając drogie dzieła sztuki i oprawne pamiątki z pełnej chwały przeszłości firmy. Sepiowe fotografie założycieli. Pisemne podziękowania od największych włamywaczy i tytanów przemysłu. List od Theodore’a Roosevelta z wyrazami oburzenia na wysokość rachunku.
Philip z nogami na biurku czyta akta. Przystaję w progu. Opieram się swobodnie, och, jakże swobodnie, o framugę. Ale trochę się z nią rozmijam. Wolę zapukać.
– Tak, Mathter? – mówię.
Spogląda na mnie ponad okularami do czytania.
– Wilder. Wejdź.
Ma na sobie frak.
– Byłem na imprezie dobroczynnej – wyjaśnia.
– Hola. – Podnoszę rękę. – Dobroczynność. Lepiej nie wnikajmy w szczegóły, dobra?
Przez chwilę bez słowa mi się przygląda, potem wraca do czytania. Przysiadam na skraju fotela i czekam.
Frak jest niezły.
Przenoszę uwagę na biurko – masywne, barokowe, onieśmielające. Kompletnie się gubię w tych wirach, spiralach i motywach kwiatowych. Ciekawe, kto je wyrzeźbił. Pewnie sieroty. Osiemnastowieczne francuskie sieroty. Wyobrażam sobie, jak harują w warsztacie, ich drobne, spierzchnięte rączki drżą w zimnym wietrze, hulającym po równinie… gdzieś tam. We Francji. Niezgrabnie sięgają po narzędzia, upuszczają, tu odetną sobie paluszek u dłoni, tam u stopy. Odrywają pasy koronki od kaftanów, robią sobie szykowne opatrunki i wracają do pracy.
Otwieram usta, bo chcę zapytać Philipa o te sieroty, ale dochodzę do wniosku, że lepiej nie.
Splatam dłonie na podołku. Sukienka mi się podnosi. Wysoko. Strefa czerwona! Ciągnę za obrębek. Coś się rwie.
Philip rzuca akta na biurko.
– No tak – mówi. – Wychodzisz za mąż.
– Owszem! – Idiotycznie unoszę oba kciuki. Dlaczego? I po co właściwie tu jestem? Nie powinno mnie tu być. – Jutro lecimy na Key West.
Uśmiecha się.
– Gratulacje.
– Dziękuję!
– Musimy twój urlop odwołać.
– Słucham?
– Czy raczej przełożyć. – Zdejmuje nogi z biurka i siada prosto. – Na kilka miesięcy.
Jestem wściekła. Nie mogą mi tego zrobić! Chcę wyjść za mąż! Will to moja druga połówka!
– Wykluczone – mówię. – Je refuse.
Philip wertuje dokumenty, czegoś szukając. Przerywa i patrzy na mnie.
– To twój pierwszy ślub?
– Tak, i…
– Pamiętam swój pierwszy. – Rozczula się. – Ludzie mówią prawdę: pierwszy ślub jest najlepszy.
– Dobrze wiedzieć, ale…
– Następne składanie zeznań pod przysięgą w sprawie EnerGreen wyznaczono na piątek. – Zerka na kartkę, którą wyłowił z chaosu na biurku. – Świadkiem jest księgowy. Peter Hoffman.
– Hoffman? Facet od maili?
– Według Lyle’a pan Hoffman nie jest przygotowany do składania zeznań. Ktoś musi go przygotować. – Patrzy na mnie, unosząc brwi.
Och, Philip potrafi zbić człowieka z tropu.
– To część sprawy dotycząca oszustwa – przypominam mu. – Ja pracuję nad roszczeniami środowiskowymi. – Zakładam nogę na nogę i uśmiecham się do niego. Problem rozwiązany.
Ale on marszczy czoło i kręci głową.
– Lyle mówi, że znasz dokumenty. Wiesz, o co chodzi. Musisz się sprawą zająć.
Powinnam była się domyślić, kto za tym stoi.
– Lyle kłamie. Próbuje zepsuć mój ślub! On…
Philip patrzy na mnie znad okularów do czytania. Jak surowy nauczyciel na niesforną uczennicę. Nie zamierzam ustąpić. Zadzieram brodę i wpatruję się w niego buntowniczo. Próbuję oprzeć łokieć o fotel, ale materiał jest śliski, rzecz w przypadku brokatu dziwna, więc krzyżuję ręce.
– Będziesz musiał znaleźć kogoś innego.
Rozpoczyna przemową o tym, że EnerGreen to najważniejszy klient naszej kancelarii… że to historyczny proces… stawką są miliardy dolarów… na karku czujemy oddech wściekłych agencji rządowych… opinia publiczna śledzi sprawę ze wzmożoną uwagą od czasu wycieku ropy… prawdziwym sprawdzianem oddania prawnika jest gotowość do poświęceń dla dobra klienta…
Szczerze? Nie potrafię się skupić. Głos Philipa jest gładki i spokojny. Niemal hipnotyzujący. Rozpraszają mnie refleksy światła na jego srebrnych włosach. Ma świetne włosy. Rewelacyjne. No ale przecież jest przystojnym facetem. On…
– …ponieważ dokumenty tego świadka najeżone są potencjalnymi pułapkami, trzeba go bardzo dobrze przygotować do składania zeznań, a osobą, która to zrobi, musisz być ty, Wilder. Ale mam wieści, które cię ucieszą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pan Hoffman w tym tygodniu przebywa na wakacjach na Key West. Życzy sobie tam składać zeznania, a strona powodowa wyraziła zgodę.
Frak, okulary do czytania i uśmiech?
On mnie wykończy.
– Tak więc nasz plan wygląda następująco – ciągnie Philip. – Spotkasz się z panem Hoffmanem we wtorek w jego hotelu, który się nazywa – znowu zerka na kartkę – Zatoka Spokoju. Urocza nazwa, co? Ja przylecę w czwartek wieczorem. W piątek będę brał udział w przesłuchaniu – podnosi na mnie wzrok – oczywiście z tobą jako drugim adwokatem. Od piątku wieczorem będziesz mogła się cieszyć swoim dobrze zasłużonym odpoczynkiem.
Zastanawiam się nad jego słowami.
– Znaczy nie muszę przekładać ślubu.
– Słusznie.
– Więc dlaczego mówiłeś…
– Ponieważ uwielbiam patrzeć, jak wściekłość wyostrza ci uwagę. – Znowu się uśmiecha.
Zamykam oczy.
– Wyślij kogoś innego – mówię słabo.
– Doskonale, wyślę. Pod jednym warunkiem.
Otwieram oczy. Patrzymy na siebie w milczeniu.
Wstaję i zamykam drzwi.
– W sukience czy bez?
Wychodzi zza biurka.
– Co za pytanie.
Sięgam na plecy, żeby rozpiąć zamek.
– Chcę, żebyś znowu spuścił mi lanie.
– Podobało ci się? – Kładzie się na długiej skórzanej sofie. Siadam na nim.
– Nie – odpowiadam z ustami przy jego uchu. – Okropne.
Później leżę koło niego z głową na jego piersi. Właśnie tego potrzebowałam. I właśnie dlatego wyszłam z własnej imprezy. Może to było oczywiste. Chociaż nie dla mnie. Nie od razu.
Czuję jego dłoń na głowie, palce przeczesujące moje splątane włosy. Philip ma mnóstwo werwy jak na starszego faceta. Myślę o starszych. Są w porządku. Wszyscy są bardzo, bardzo…
– Wilder?
– Tak, sir?
Uwielbiam tak do niego mówić. Znowu się podniecam.
Uległość!
– Jedna rzecz mnie martwi – mówi Philip.
– Przykro mi to słyszeć, sir.
Oddziela jeden kędzior od reszty, nawija go sobie na palec, łagodnie ciągnie.
– Prawda jest taka, że chyba wprowadziłem cię w błąd.
– W jakiej sprawie?
– I tak musisz przygotować Hoffmana.
Wzdycham z zadowoleniem i klepię go po klatce piersiowej.
– Wiem.
Podnosi głowę, żeby na mnie spojrzeć.
– Naprawdę?
Siadam i przeciągam się. Zaczynam zbierać swoje rzeczy.
– Jasne. I nie mam pretensji. – Patrzę na niego. – Chociaż postąpiłeś źle, próbując mnie przymusić.
– Tak. – Uśmiecha się. – To było cudowne, prawda?
Rzeczywiście było, więc pozwalam, żeby znowu mnie przymusił, potem ja przez chwilę przymuszam jego. Ubieram się i taksówką wracam do domu.
Mamy z Willem loft na North Moore Street. Zanim się wprowadził pięć miesięcy temu, mieszkanie było skromnie umeblowane, chłodne i bez ozdób – Freddy lubi powtarzać, że całkiem jak moja dusza. Teraz jest przytulne i miłe, pełne starych mebli Willa i pięknych rzeczy, które przywozi z podróży.
Musiał usłyszeć, że wytaczam się z windy, bo czeka przy drzwiach. W T-shircie i spodniach od piżamy, z włosami zmierzwionymi po prysznicu. Freddy ma rację – Will to prawdziwe ciacho.
Ziewa i uśmiecha się do mnie.
– Cześć, Lily.
– Skarbie! Czekałeś.
W kominku strzelają polana. Sączy się łagodna muzyka. Padam mu w objęcia. Jego kochające oczy przyglądają mi się uważnie.
– Podać ci wiadro? – pyta z czułością.
– Jeszcze nie – szepczę.
Pomaga mi dojść do sofy i podaje szklankę z wodą gazowaną. Aspirynę. Kubek herbaty. Wszystko z góry przygotował.
Wyciągam się i kładę głowę na jego kolanach. Okrywa mnie kocem.
– Dobrze się bawiłaś? – pyta.
Nie zasługuję na niego. Wiem o tym.
– Dobrze.
Odgarnia mi pasemka włosów z czoła.
– Wyglądasz pięknie.
Chociaż przyznaję sama przed sobą, że jestem okropna, wcale nie poprawia mi to samopoczucia. O tym też wiem.
Patrzę na niego bezradnie.
– Jestem kotem w worku, Will!
– Kocham cię taką, jaka jesteś.
– Och. – Wzdycham słabo. – Ha, ha.
Poprawię się. Na pewno!
Znajdę sposób, żeby okazać się godna jego.
– Jutro wcześnie wylatujemy – mówi Will. – Chodźmy spać.
– Kocham cię, Will! – wołam. – Tak bardzo cię kocham!
W tej chwili rzeczywiście go kocham. Naprawdę!
Uśmiecha się do mnie.
– W takim razie mam świetny pomysł.
– Jaki?
– Wyjdź za mnie!
O Jezu.
Zamykam oczy.
– Okay!
Co ja robię? Co zrobiłam?
Przestań. Po prostu… się uspokój.
Wszystko będzie dobrze. Będzie wspaniale!
Jak? Właściwie wcale nie jestem tego pewna. Ale będzie dobrze. Wiem, że tak.
Wszystko będzie dobrze.

 
Wesprzyj nas