Ciąża. Stan odmienny. Błogosławiony? Nie dla Karoliny! Studentka ostatniego roku chemii ma plany na przyszłość i nie uwzględniają one bycia mamą. Na pewno jeszcze nie teraz!


Gdyby mogła cofnąć czas, drugi raz nie byłaby taka głupia. Jak powiedzieć o ciąży rodzicom, babci, przyjaciołom, ojcu dziecka? Może nic nie mówić?

Dziewięć niezwykłych miesięcy zmian i niepokojów sprawi, że Karolina zrozumie siebie, zmądrzeje i odnajdzie miłość życia – synka Jasia.

W opowieści Kasi Bulicz-Kasprzak jest dużo ciepła, humoru i kobiecej mądrości. To sprawia, że czyta się ją z ogromną przyjemnością. Polecam!
Magdalena Witkiewicz, autorka Opowieści niewiernej

Kasia Bulicz-Kasprzak lubi czytać książki, biegać po lesie, pić gorzką herbatę. Pisze powieści, z których każda jest zupełnie inną bajką, bo marzy, by czytelniczki sięgając po nie, zadawały sobie pytanie: “Co też Kasia wymyśliła tym razem?”. Urodziła się w 1976 roku na Dolnym Śląsku, studiowała biologię, później polonistykę. Od 2000 roku związana z podwarszawskim Sulejówkiem, gdzie mieszka z rodziną. Jej pierwsza książka – Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna – wysłana na konkurs na współczesną powieść obyczajową dla kobiet, konkurs ten wygrała i od tej pory ukazują się kolejne powieści: Meandry miłości, Dom na skraju, Nalewka zapomnienia.

Kasia Bulicz-Kasprzak
Inna bajka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 czerwca 2015


No to się porobiło, pomyślałam. Siedziałam wciśnięta w kąt między wanną a sedesem i przełykałam łzy. Jeszcze nigdy tak nie płakałam. Już mnie wszystko w środku bolało, ale nie mogłam przestać. Opłakiwałam swoje zmarnowane życie. Ryczałam z żalu i nienawiści do siebie, bo to wszystko moja wina. Głupia, głupia, głupia! Ludzie, jaka ja jestem głupia!
A przecież nie oczekiwałam od życia zbyt wiele. Przynajmniej tak mi się wydawało. Skończyć studia, wyjść za mąż i mieć mieszkanie – to chyba niedużo? Ale nie, ja akurat nie mogłam tego dostać.
Tępo gapiłam się na kawałek plastiku z dziurką w środku. Trudno go sensownie opisać, ale myślę, że nazwa „płytkowy test ciążowy” idealnie pasuje. W małym okienku znajdowały się dwie niebieskie, dobrze widoczne kreski. Przeczytałam instrukcję obsługi bardzo dokładnie. Pięć razy. Jeśli nie byłam całkiem umysłowo ograniczona, te kreski oznaczały ciążę. Mogły też oznaczać, że mając niewyobrażalnie wielkiego pecha, trafiłam na wadliwy test. Czy można trafić na wadliwy test trzy razy z rzędu? Raczej nie. Sześć niebieskich kresek oznaczało dziecko w moim brzuchu. Miałam nadzieję, że jedno.
W pierwszej chwili ogarnęła mnie straszna panika. Nie bałam się tak od czasu, kiedy w trzeciej klasie podstawówki coś mnie podkusiło, by dopisać sobie kilka ocen w dzienniku. Sprawa się wydała i dyrektorka rozważała zawieszenie mnie w prawach ucznia. Pamiętam strach, z którym budziłam się w nocy, bo widmo wyrzucenia ze szkoły naprawdę przerażało. Teraz przynajmniej nie musiałam się martwić, że mnie wywalą ze studiów. Sama zrezygnuję, bo nie dam rady. Nie wyobrażałam sobie, że uda mi się wysiedzieć na wykładzie Śniadeckiego po nieprzespanej nocy. A pracownia? Nie można przecież wnosić niemowlaków do laboratorium chemicznego.
Rodzice zawsze powtarzali, że cokolwiek zrobię, będą po mojej stronie. Ale to było przedtem, zanim zostałam panną z dzieckiem. Ekstremalne sytuacje zmieniają ludzi. Nie wiem, jak mam im o tym powiedzieć, jeśli w ogóle się odważę. Może lepiej od razu uciec z domu? Tak, tylko dokąd? Mnóstwo pytań, ani jednej odpowiedzi. Byłam przerażona i bezradna.
Jeśli mogłam mieć nadzieję, że moi rodzice zaaprobują taką sytuację, to postawa babci nie pozostawiała wątpliwości. Wyklnie i nawet na mnie nie spojrzy. Moja babcia była płatkiem (trochę już zwiędłym) w róży różańcowej i chórzystką w kościele. Przez ostatnie pięć lat tylko raz opuściła mszę, i to dlatego, że miała trzydzieści osiem stopni gorączki. Oczywiście wysłuchała mszy w radiu. Kiedy zaś wyzdrowiała, przesiedziała w kościele cały dzień, żeby nadrobić zaległości. Wnuczka z nieślubnym dzieckiem będzie nie do zaakceptowania. Szansa, żebym w ciągu najbliższego miesiąca szczęśliwie wyszła za mąż, była zerowa. No, a za miesiąc już może być widać. (Może? Kiedy zaczyna rosnąć brzuch? Nic nie wiem o byciu w ciąży!).
Najgorszym problemem była kwestia ojca dziecka. Bo moje dziecko, jak każde inne, miało ojca. Fajnego i przystojnego, którego bardzo polubiłam, przez chwilę wydawało mi się, że nawet coś więcej. Tylko że on spotyka się z kobietą, która go kocha i pragnie jak nikogo na świecie. Wiem, bo mi powiedziała. Najlepszej przyjaciółce mówi się takie rzeczy.
Pomyśleć, że tyle ludzi będzie cierpieć przez niefortunny splot wydarzeń. I, nie oszukujmy się, przez moją głupotę.

Roz-poczęcie

Wszystko zaczęło się w sesji zimowej od tego, że poszłyśmy z Anką do biblioteki. Intuicja podpowiadała mi, żeby tam nie iść, bo po co, skoro w domu ma się wujka Google’a i ciocię Wikipedię? Jednak przyjaciółka zignorowała moje złe przeczucie. To był właśnie ten moment, w którym rzeczywistość podzieliła się na dwie alternatywne: tę dobrą i tę, w której wylądowałam ja.

Przez wiele, wiele lat różnych studiów Anka nigdy nie zhańbiła się korzystaniem z czytelni w bibliotece uniwersyteckiej. Lecz nadszedł dzień, kiedy musiała to zrobić. Facet od filozofii kazał jej na zaliczenie napisać jakiś bzdurny referat. Po prostu uwziął się na nią, bo nie chodziła na wykłady. To bardzo niesprawiedliwe, przecież wiadomo, że wykłady są nieobowiązkowe, zwłaszcza na studiach zaocznych. Poza tym po co ekonomistce bliska znajomość z Kartezjuszem? No i cóż było robić? A ponieważ najlepsze na świecie kumpele zawsze wszędzie chodzą parami, musiałam jej towarzyszyć w tej wyprawie na niezeksplorowane tereny.

Biblioteka mieściła się w starym neogotyckim budynku z czerwonych cegieł. Strzeliste wieżyczki, cudowne sklepienia i okna jak w bajce o zaklętej księżniczce. Schody, po któ-
rych chciałoby się zbiegać w ramiona ukochanego. Regały z książkami sięgały nieba. Byłoby cudnie! Byłoby, gdyby nie zieloni od zakuwania, albo z przepicia, studenci, paskudne szafki katalogowe i psujący nastrój współczesny automat do kawy.
Trochę się pokręciłyśmy, zanim znalazłyśmy drzwi do czytelni.
Siadłyśmy w kącie cicho jak myszki. Cicho, bo najpierw narobiłyśmy niezłego zamieszania. Po pierwsze, nie wiedziałyśmy, że nie wolno wchodzić z torbami. A po drugie, że nie można tu pić kawy. To po co ustawili automat na korytarzu? Wreszcie zirytowana bibliotekarka dała nam numerki do stolików. Nieźle się nałaziłyśmy, zanim wreszcie znalazłyśmy swoje miejsca, bo dla utrudnienia wcale nie były po kolei. I kiedy w końcu usiadłyśmy, okazało się, że dwa stoliki od nas siedzi najpiękniejszy facet, jakiego kiedykolwiek widziałam. Wysoki, lekko przypakowany. Nie były to jednak mięśnie wyrzeźbione w siłowni, widać było, że chłopak w wolnym czasie lubi uprawiać sport. Miał gładką, delikatnie opaloną skórę i ciemne, trochę za długie włosy, które łagodnymi falami spływały na kark. Kilkudniowy zarost rzucał cień na jego pociągłą twarz. Rysy miał bardzo regularne, nos prosty, a usta wprost stworzone do całowania. Tylko dolna szczęka była zbyt kanciasta. Mimo to, zamiast szpecić, dodawała uroku. Migdałowe oczy patrzyły na świat lekko zamglonym wzrokiem. Jednym słowem, był jak karmelek: brązowy i słodki.
Byłam przekonana, że to ja pierwsza zobaczyłam Pana Karmelka. W końcu jestem specjalistką od zauważania ładnych facetów. Chciałam szturchnąć Ankę, zorientowałam się jednak, że ona też go widzi – ślina z wywalonego jęzora kapała jej na notatki.
– Słodziak! – wyszeptałam, a bibliotekarka posłała mi mordercze spojrzenie. Co, rozmawiać też nie wolno?!
– Oddałabym mu nerkę – rozmarzyła się Anka.
– Ej! To mnie obiecałaś nerkę, pamiętasz?
– Jemu oddałabym drugą. Mogłabym dla niego umrzeć.
Popatrzyłam na stolik przed Karmelowym. Tablet i dwa smartfony. Koszulka polo, blezer, świetnie dopasowane dżinsy, czyste buty. Oczywiście mógł pochodzić z rodziny o wysokim statusie majątkowym i od dziecka mu wpajano, że wygląd świadczy o człowieku.
– Gej – zawyrokowałam.
Anka przyglądała mu się wnikliwie. Argumenty były silne, nie chciała się jednak poddać i zaproponowała:
– Może zrobię test biustowy?
Spojrzałam na dekolt przyjaciółki. Nie można było powiedzieć, żeby natura jej poskąpiła. Nie można było przejść obojętnie obok zawartości jej stanika. Poza tym Ania miała przeciętną urodę. Czasem jej skóra nabierała ziemistego koloru i przez to, a także z powodu blizn po ospie na czole, wyglądała brzydko. Nie wychodziła z domu bez wsparcia przemysłu kosmetycznego.
– Normalni faceci gapią się na mój biust.
– Piotrek się nie gapi.
– On jest poza klasyfikacją.
Przez chwilę rozważałam, czy aż tak bardzo chcę poznać preferencje seksualne chłopaka, żeby wykorzystać Ankę. Postanowiłam sobie darować.
– Odpuśćmy. Mnie się podoba, tobie się podoba, to nie jest najlepsza sytuacja.
Anka przyznała mi rację.
Kiedy chłopak wychodził z czytelni, żegnały go nasze tęskne spojrzenia.
Anka ostatecznie nie zaliczyła filozofii. Mogłam się tego spodziewać. Moja przyjaciółka nie nadawała się do studiowania, choć nie chciała się do tego przyznać ani przed sobą, ani przed rodzicami, którzy wiele od niej oczekiwali, właściwie nie mając podstaw. Zaczęła źle – nie dostała się na medycynę, więc żeby nie tracić roku, zahaczyła się ze mną na chemii. Dzięki niej pierwszy rok studiów był jednym z najlepszych w moim życiu. Za drugim podejściem dostała się na medycynę. Na krótko – nie wytrzymała nawet do połowy semestru. Uznała, że znalazła swój kierunek i jest nim kulturoznawstwo. Przez dwa lata wyglądała jak skrzyżowanie indiańskiego wigwamu z odpustowym kramem. I kiedy wszystkim się wydawało, że jest na najlepszej drodze do zdobycia jakiegoś wykształcenia, ogarnęła się, wbiła w garsonkę i poszła studiować ekonomię. Zaocznie, ponieważ rodzicom znudziło się finansowanie jej fanaberii.
Ja, w odróżnieniu od Anki, wiedziałam, czego chcę, od chwili gdy po raz pierwszy zobaczyłam rtęć – metal w płynie. Było w tym coś niezwykłego i magicznego, bo to przecież jednocześnie termometr i trucizna. Coś i romantycznego, i praktycznego. Potem okazało się, że wszystko w chemii jest takie, z jednej strony fajerwerki, z drugiej aspiryna. Bez zastanowienia wkroczyłam na ścieżkę alchemików. I świetnie mi szło. Jeszcze tylko rok nauki, a potem studia doktoranckie i kariera w koncernie farmaceutycznym. Tak to widziałam.
Tego dnia, kiedy wywalili Ankę z zaocznej ekonomii, jako przyjaciółka całkiem nawaliłam. Zadzwoniła i poprosiła, żebym ją wsparła.
– Mam lody czekoladowe – kusiła.
W innej sytuacji natychmiast bym się zgodziła. Wtedy stałam przed gabinetem dyrektora do spraw personalnych w firmie kosmetycznej. W spoconych dłoniach trzymałam podanie o bezpłatny staż.
– Sorki, nie mam teraz czasu. Wpadnę wieczorem – ucięłam rozmowę i wyłączyłam telefon, żeby przypadkiem Anka nie zadzwoniła, w czasie kiedy będę się stawiać w dobrym świetle i przekonywać, że to właśnie ja jestem spełnieniem marzeń firmy o odpowiednim kandydacie.
Anka zawalała studia już tyle razy, że zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Ona też. Ale tym razem było inaczej. Załamała się. Gdybym pojechała do niej, tak jak obiecałam, pewnie skończyłoby się na butelce wina i morzu łez. Pojechałam jednak dopiero na drugi dzień, bo chciałam się cieszyć swoim zwycięstwem, a nie przeżywać jej porażkę.
Była sama w tym swoim studenckim mieszkaniu, wynajmowanym do spółki z jakimiś dziwnymi ludźmi, których nie lubiłam. Sama, samotna i nieprzytomna. Wokół walały się puste butelki. Odruchowo zaczęłam sprzątać i wtedy natknęłam się na puste opakowanie po leku uspokajającym. Ile Anka wzięła tych tabletek? Przeraziłam się i zadzwoniłam na pogotowie.
Kilka godzin później siedziałam przy jej łóżku. Była strasznie blada, wyglądała jak stara, zmęczona życiem kobieta.
– Ojciec ma rację – szepnęła, patrząc na ścianę. – Jestem do niczego.
– To nie tak! – zaoponowałam.
Nawet na mnie nie popatrzyła. Ze wzrokiem wbitym w zieloną lamperię, przygnębionym głosem mówiła:
– Niczego nie potrafię dobrze zrobić. Raz w życiu chciałam się upić i nawet to wyszło nie tak, jak powinno…
Maglowana przez szpitalnego psychologa, wyjaśniła, że nie chciała się zabić. Po prostu jest bałaganiarą i nie wyrzuciła starego opakowania. Nie wiem, czy psycholog jej uwierzył. Ja, mimo że bardzo chciałam, miałam wątpliwości.
– Ania, jesteś superfajna – zapewniałam ją z przekonaniem. – Jesteś bystra, mądra…
– Jasne – rzuciła z przekąsem. – Wylali mnie ze studiów dla idiotów.
Było w tym trochę racji. Podrzędna placówka oświatowa niechętnie pozbywa się studentów, którzy płacą czesne, i nawet nie trzeba być inteligentnym, żeby ją ukończyć. Wystarczyła odrobina determinacji. Nie mogłam jednak powiedzieć tego na głos, bo to by ją jeszcze bardziej przybiło.
– Nie cierpiałaś tego kierunku – zauważyłam.
– I co z tego? Wszyscy kończą jakieś studia, tylko nie ja.
– Ale dlaczego ty musisz tak jak wszyscy? Przecież… – Chciałam powiedzieć, że jest tyle rzeczy, w których jest dobra i które z powodzeniem mogłaby w życiu robić, ale Anka mi przerwała. Oderwała wzrok od ściany, popatrzyła na mnie i stanowczo powiedziała:
– Muszę mieć wykształcenie, po prostu muszę. Bez wykształcenia jestem nikim. Rozumiesz? N i k i m!
Rozpłakała się. Usiadłam na brzegu szpitalnego łóżka, mocno ją przytuliłam i pozwoliłam płakać. Szeptałam, że wszystko będzie dobrze, że się ułoży. Cały czas czułam, jakbym miała w sobie kolec, a jego bolesne ukłucia wywoływały u mnie wyrzuty sumienia. Powinnam była pojechać do niej od razu.

Od tego czasu minęło pół roku. Skończył się rok akademicki i mój staż. Za bycie popychadłem w firmie dostałam śliczną laurkę – sumienna, punktualna, rzetelna – którą zamierzałam dołączyć do CV. Nadeszły wakacje. Miałam je spędzić w domu. Koncentrowałam się na udawaniu, że piszę pracę magisterską, i na unikaniu babci dewotki. Byłam znudzona. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, a moje najlepsze kumpele siedziały we Wrocławiu. Pracowały. Anka, bo musiała, a Kinga, bo lubiła.
I kiedy myślałam, że będą to najnudniejsze wakacje w moim życiu, zadzwonił Tomek. Chłopak Kingi. Postanowił urządzić swojej dziewczynie urodzinowe przyjęcie niespodziankę. W górskiej chatce jego rodziców. Pytał, czy przyjadę. Oczywiście. Nie przepadam za górami, ale za Kingą bardzo. Wybaczyłam jej nawet to, że ma tego wspaniałego faceta, który urządza jej przyjęcia niespodzianki.
Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Kinga dostała od losu więcej niż Anka i ja razem wzięte. Jest zjawiskowo piękna. Taka delikatna, eteryczna blondyneczka z wielkimi niebieskimi oczyma. Studiuje polonistykę, pracuje w gazecie. W indeksie piątki, w pracy pochwały i jeszcze taki facet! Kiedy nam go przedstawiła, obie z Anką zrobiłyśmy się zielone z zazdrości. Na dodatek historia ich miłości jest niezwykle romantyczna i z gatunku tych, które zawsze spotykają kogoś innego.

To było tak: moja druga najlepsza przyjaciółka Kinga stoi w kolejce do kasy w supermarkecie. Bardzo się denerwuje, bo musi i zrobić zakupy, i zdążyć na rozmowę w sprawie pracy. Niespodziewanie okazuje się, że facet przed nią zapomniał portfela. On obmacuje kieszenie, kasjerka robi miny, bo będzie musiała wszystko wycofywać, a Kinga mało nie eksploduje. I w końcu słyszy samą siebie: „Zapłacę za zakupy tego pana”.

 
Wesprzyj nas