Brawurowa opowieść o tym, jak Francisco Oller potrafił z niczego zbudować małe imperium słynnej fabryki korków do szampana. To nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa historia młodego Katalończyka bez grosza przy duszy, który na obcej francuskiej ziemi stał się przemysłowcem pełną gębą. I o potomkach, którzy poszli w jego ślady.


Francisco Oller, biznesmen dżentelmen, już jako chłopak był bystry, pomysłowy, rzetelny, a zarazem… podszyty lękiem, by nigdy nie dołączyć do grupy Katalończyków żyjących w nędzy na ulicach. I potrafił walczyć o swoje marzenia.

Miał szczęście i umiał genialnie kojarzyć fakty – bo cóż może być bardziej potrzebne w Szampanii niż dobry hiszpański korek? Miał też żyłkę do interesów i uważał, że nic lepiej nie przywiąże klientów do firmy niż przyjacielskie kontakty. Budowie imperium miało służyć umiejętne obsadzanie stanowisk i planowanie małżeństw dzieci – tu jednak napotkał trudności – potomkom nie było łatwo zaakceptować wolę ojca, nie obyło się bez ucieczek z domów, potajemnych miłości, zerwanych zaręczyn, mezaliansów, ostrych konfliktów pokoleń.

Zawrotne tempo i barwny język opowieści, znakomicie oddające tło historyczne (dwie wojny światowe, kryzysy i czasy prosperity) sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem. A może raczej – jednym haustem, bo to przecież Szampańskie dni.

I gdyby nie to, że jest to prawdziwa – udokumentowana przechowywanymi w Deutsche Banku listami i innymi archiwaliami – spisana przez prawnuka Ollera saga rodzinna od początku XIX wieku po dzień dzisiejszy, trudno byłoby w to uwierzyć.

Opowieść o budowaniu i odbudowywaniu ze zgliszczy.
I o tym, co najważniejsze i silniejsze niż wszystko – o miłości i mocnych więzach rodzinnych.

Historia zatoczyła krąg i większość potomków Francisca Ollera – założyciela słynnej fabryki korków do szampana – powróciła do Katalonii. Obie gałęzie rodu – zarówno katalońska, jak i francuska – kontynuują tradycję rodzinną. Na pozór wyłamał się z niej autor tej książki, Rafel Nadal (ur. w 1954 roku w Geronie syn Manuella Nadala i Ollera), który… został pisarzem. Czy jednak spisanie i opowiedzenie historii rodziny – od pradziadka poczynając – nie świadczy o nierozerwalnych związkach z korkowym imperium?

Zebrane opowieści rodziców, stryjów i ciotek, poszukiwania śladów historii i próby wyjaśnienia tajemnic rodzinnych, wzbogacone o krótkie reporterskie migawki ze współcześnie prowadzonych interesów – przekonają Czytelników, że… niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Rafel Nadal (ur. w 1954 roku w Geronie syn Manuella Nadala i Ollera) pisze dla „La Vanguardia” oraz współpracuje na stałe jako komentator ze stacjami telewizyjnymi. Pracował dla najważniejszych dzienników w kraju. Był dyrektorem „El Periódico de Catalunya” od 2006 do 2010 roku; w tym okresie czasopismo otrzymało między innymi Krajową Nagrodę w dziedzinie Komunikacji (2008), nagrodę dla najlepszego dziennika Europy przyznaną przez European Newspaper Congress (2008), nagrodę za najlepszą okładkę roku od Society for News Design (2007) i nagrodę za najlepszą szatę graficzną w Hiszpanii i Portugalii przyznaną przez SND (2007).
Jest autorem książek Los mandarines (Ariel, 2011) i Quan érem feliços, powieści entuzjastycznie przyjętej przez czytelników, nagrodzonej Josep Pla Award 2012.

Rafel Nadal
Szampańskie dni
Przekład: Adriana Sara Jastrzębska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 17 czerwca 2015


Sobotnie obiady

Ilekroć w domu otwierano butelkę szampana, ojciec brał korek, przyglądał mu się uważnie z miną znawcy, wąchał go i obracał w palcach w poszukiwaniu znaku producenta.
– Dobry korek – ogłaszał uroczyście, gdy rozpoznawał inicjały „FO” albo znaki „Connex” i „Primus”, które wskazywały, że korek został wyprodukowany przez Francisco Oller-Bouchons à Champagne, rodzinną firmę wytwarzającą naturalne korki do win musujących i szampanów. Potem korek wędrował z rąk do rąk i wszyscy przyznawaliśmy ojcu rację, kiwając głową, chociaż wtedy nie wiedzieliśmy nic o klockach, dyskach ani trzonkach.
Babcia Teresa, odpowiedzialna za zakupy, zawsze zamawiała na skrzynki, jak dla dużego hotelu, bo kiedy katalońską cavę jeszcze nazywaliśmy szampanem, ceremonia powtarzała się bardzo często: wznosiliśmy toast w Wigilię, przy obiedzie w pierwszy dzień świąt, w drugi dzień świąt – na świętego Szczepana, na Nowy Rok, na Trzech Króli, w Niedzielę Palmową, na Wielkanoc, w Boże Ciało, przy zabawach na świętego Jana, świętego Piotra i Jakuba; na Wniebowstąpienie, podczas Jarmarku Świętego Narcyza, patrona miasta, na Wszystkich Świętych i na 8 grudnia, święto Niepokalanego Poczęcia. Otwieraliśmy też butelki szampana na wszystkie imieniny i urodziny, które – co nieuniknione – w rodzinie z dwanaściorgiem rodzeństwa następowały po sobie w wariackim rytmie, a do tego były jeszcze chrzciny, komunie, bierzmowania i rocznice komunii.
Później zaczęliśmy też wznosić toasty na weselach i na chrzcinach – tym razem wnuków – a następnie na rocznicach ślubów. Z biegiem lat przywykliśmy do otwierania butelki szampana co tydzień i zawsze jest do tego więcej niż jedna okazja. Na rodzinnych obiadach w sobotę, przy deserze, matka wymienia wszystkie uroczystości przypadające w danym tygodniu:
– Dzisiaj obchodzimy imieniny Quima, Quimiego i obu Ań, urodziny małego Guillema i rocznicę ślubu Pepa.
Dlatego teraz, gdy słyszę, jak ktoś otwiera butelkę szampana lub cavy, budzi się we mnie tęsknota za wszystkimi toastami, które wznieśliśmy z babcią Teresą, rodzicami, rodzeństwem, dziećmi, wnukami i resztą rodziny przy stole w mieszkaniu przy placu Świętej Łucji w Geronie, w La Fosca albo w folwarku Aiguaviva, i wspominam, jak babcia rozkazywała, by otworzyć butelki, i jak ojciec domagał się korka, by orzec:
– Niedobry. Od razu widać, że nie od nas.
I jak tamtego dnia, pierwszego marca 2004 roku, ojciec odrzucił pogardliwym gestem korek od konkurencji, a Jaume, mój brat, rodzinny adwokat, wykorzystał moment, by poprosić zebranych o uwagę.
– Francuzi zrobili przewrót u Ollera i odebrali nam kontrolę nad fabryką.

Samochód

Kto inny na jego miejscu wrzasnąłby „Ty skurwysynu!” i napluł Francuzowi w twarz. Ale dla Jaumego było jasne, że nie może popaść w grubiański, pozbawiony skrupułów styl kuzyna z Reims.
– Nie daj mu się w to wciągnąć. Oddaj kluczyki i dokumenty. Ale nie mów o sejfie w Sant Feliu – poradził dyrektorowi generalnemu.
Jean-Pierre nie bawił się w subtelności.
– Od tego momentu mają zakaz wstępu na teren fabryki. – Jaume usłyszał głos Francuza wydającego polecenia ochroniarzowi. – I niech nie ruszają samochodu; należy do firmy.
Dyrektor przygryzł wargę i wyszedł na zewnątrz w towarzystwie ochroniarza, który przyglądał się temu wszystkiemu z zakłopotaną miną. Szybko przeszedł przez dziedziniec, zerkając na samochód. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach.
Tego ranka w drodze do fabryki zauważył, że drzewa owocowe w sadach la Verneda chyba już kwitną. Teraz wiatr z południa, zwykle tak ciepły, był lodowaty i niósł zimne powietrze od gór Montseny, pokrytych śniegiem, który o tej porze roku nie powinien już padać. Przez chwilę pomyślał o drzewkach owocowych, które może zmarzną dziś w nocy.
Potem nie myślał już o niczym. Tylko o tym, by dojechać do domu i wziąć prysznic.

Samochód został na dziedzińcu fabryki, od tej strony, którą najlepiej widać z drogi. Nazajutrz rano wyglądał jak ranne zwierzę, z lodem grubości pół cala na przedniej szybie i pobielały przez jedną z najchłodniejszych nocy zimy.

Przez cały dzień ludzie z Cassà de la Selva przechodzili po kolei przed zakładem, żeby potwierdzić plotki podawane z ust do ust, a wywołujące tyle samo niepokoju, ile złości. Niestabilność spółki mogła grozić utratą pracy.
– Francuzi zrobili przewrót u Ollera i przejęli kontrolę nad fabryką.
„Fabryka” była największą i najdłużej działającą firmą w miasteczku: Francisco Oller SA, producent korków z naturalnego surowca do cavy i szampana, z oddziałami w Cassà de la Selva i Reims, stolicy Szampanii. Kontynuując tradycję Oller i Spółka, firmy założonej w 1892 roku przez pradziadka Francisca Ollera w Épernay, samym sercu Szampanii, zatrudniała stu dwudziestu ludzi w samym tylko Cassà i eksportowała korki do ponad dwudziestu krajów.
Od ponad stu lat spółka miała klientów wśród nazwisk najbardziej glamour na tej planecie: Louis Roederer, Taittinger, Bollinger, Deutz, Veuve Clicquot…
Ostatnie lata to był dla Ollera nadzwyczajny etap sukcesów na międzynarodową skalę: firma weszła na nowe rynki, osiągnęła rekordowe obroty i zyski oraz bez problemu amortyzowała modernizację najnowocześniejszego teraz zakładu w całej branży korkowej w Empordà, której projekt powstał z inicjatywy wuja Francisca, brata mego ojca, a zrealizował go Kiku, kuzyn, który z entuzjazmem kierował rodzinną firmą. Właściwie to gerońska gałąź rodziny z sukcesem zarządzała fabryką w Cassà od prawie stu lat.
Kiedy gałąź francuska i barcelońska uknuły przewrót, zaskoczenie było ogromne. Zwykle nie odbiera się kontroli zarządcom firmy działającej pełną parą, zwłaszcza gdy należą do rodziny założycieli i sami są akcjonariuszami. Nie jest też w zwyczaju robienie tego w tak brzydki sposób, zmuszając ich do oddania firmowego samochodu i zostawiając go na oczach wszystkich na dziedzińcu fabryki.
Jaume w imieniu rodziny poprosił firmę, by sprzedała mu samochód. Francuz odmówił. Potem rodzinny adwokat upokorzył się i zadzwonił z prośbą, by zaparkować pod zadaszeniami z tyłu, tam, gdzie się trzyma świeżo pozyskany korek i już wygotowane płaty gotowe do pocięcia na korki. Też się nie zgodził.
Ale Jaume miał klucz.

Sejf w Deutsche Banku

Jaume zaproponował, bym pojechał z nim do Sant Feliu de Guíxols przejrzeć zawartość firmowego sejfu w oddziale Deutsche Banku. Przejeżdżając przez Cassà cztery dni po przewrocie, po raz pierwszy zobaczyłem samochód zaparkowany na dziedzińcu fabryki. Potem widziałem go jeszcze wiele razy, bo przez długie miesiące był wystawiony przy wjeździe do Ollera, tuż przy szosie. Samochód stał się pomnikiem klęski, napędzał spekulacje i wzbudzał najniższe emocje mieszkańców Cassà. Francuz wiedział, jak nas skrzywdzić, i robił to świadomie.
W banku, słysząc kliknięcie otwierającego się sejfu, Jaume i ja uśmiechnęliśmy się do siebie z zaciekawieniem.
Zawartość sejfu była dokładnie taka, jak ją zawsze opisywali dziadek Joaquim, wuj Francisco i Kiku, kolejni przedstawiciele rodziny u steru firmy od 1920 roku: parę kopert z zagraniczną walutą, dwa stosy listów związane gumką, plany, pisma, pliki starych dokumentów, dwa stare zeszyty w twardej oprawie, zdjęcia, oficjalne papiery, faktury…
Przeliczyliśmy pieniądze. Było tam dwadzieścia pięć tysięcy dolarów australijskich, sto tysięcy południowoafrykańskich randów i garść franków szwajcarskich. Rzuciliśmy okiem na niektóre z listów, wyglądały na korespondencję pradziadka Francisca Ollera, ciotecznego dziadka Louisa Ollera – wuja Lluisa z Francji – i dziadka Joaquima Nadala. Potem przestudiowaliśmy plany: to była Thiérion, maszyna sfinansowana przez firmę Oller, która zrewolucjonizowała przemysł korkowy w latach sześćdziesiątych, a jak dotąd nie wymyślono nic lepszego. Znajdowała się tam też formuła włoskiego kleju, który przez lata decydował o przewadze aglomerowanych korków Ollera nad konkurencją.
To były naprawdę ważne dla firmy dokumenty.
Potem przejrzeliśmy stertę nieistotnych papierów; straciły ważność, a nie miały wartości historycznej. Wśród papierzysk znajdował się testament pradziadka Ollera. Jaume włożył go do portfela. Ja wziąłem pliki listów, zdjęcia i oba notatniki w twardej oprawie, zapisane bardzo starannym kaligraficznym pismem. Pierwszy miał czarno-niebieskie okładki i białą etykietę wypisaną przez pradziadka: „Francisco Oller – Podróż do Francji (1885)”. Okładki drugiego były czerwono-czarne, a na etykiecie, pod nazwiskiem „Francisco Oller”, było napisane: „Épernay – Szampania (1891)”.
Włożyliśmy pieniądze, plany, formułę, pisma i resztę dokumentów firmy z powrotem do sejfu. Jaume zamknął go i włożył jeden klucz do swojej kieszeni. Drugi oddał kierownikowi placówki, uścisnęliśmy mu dłoń i wyszliśmy na deptak w Sant Feliu de Guíxols dokładnie w chwili, gdy jakiś statek odcumował i oddalał się od przystani.
Po nadspodziewanie zimnym tygodniu wspaniałe słońce rozgrzewało marcowe południe i przespacerowaliśmy się aż do końca mola. Morze lśniło, gładkie jak lustro. Woda była przejrzysta. Na skałach widać było glony, jak w styczniu, gdy poziom wody opada. Statek, którego manewry widzieliśmy, wychodząc z banku, już kierował się do wyjścia z portu. Przepłynął przed nami, pełen płatów korka powiązanych w bele. Dzień zachęcał, by wsiąść na statek, ale my zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy do Gerony.

Rozłożyłem listy na stole w jadalni i uporządkowałem je według dat i autorów. Było ich więcej i pochodziły z liczniejszych źródeł, niż wydawało mi się parę godzin temu w banku. Do 1941 roku większość była od producentów szampana z całego świata i adresowano je do pradziadka Francisca Ollera Martinella, kilka do Cassà, a resztę do fabryki i do domu rodzinnego w Reims. Od czterdziestego pierwszego większość była skierowana do dziadka Joaquima Nadala Vilallongi, podpisana przeważnie przez jego szwagra Louisa Ollera. Ale była tam też korespondencja prababki Joany Viader, Angèle Oller – babci Angèle – i jej sióstr, Hélène i Yvonne. I jeden zbiorowy wysłany przez ośmioro rodzeństwa Nadal Oller – wśród nich mojego ojca – do wuja Lluisa z Francji.
Zdjąłem z półki albumy z rodzinnymi zdjęciami i mapę Francji, którą rozłożyłem na podłodze w jadalni na szkarłatnym dywanie ze wzorem w czarne koty. Potem wziąłem notatnik pradziadka Francisca, ten z czarno-niebieskimi okładkami. Pierwsze strony były zapełnione dyktandami, które pradziadek musiał pisać w młodości na lekcjach francuskiego w Cassà de la Selva: „La girafe, une cage, mon genou, un gigot, mon village. L’horloge du clocher sonne midi. Sortant de l’école, je rencontre les gens du village. George rentre en grange son fourrage. Le forgeron ferre le cheval du gendarme. La boulangère Gertrude me donne un pain frais en échange de mon argent. Sur les toits les pigeons roucoulent. La brise légère fait tourner la girouette”.
W połowie zeszytu lekcje się urywały i zaczynały się notatki w formie dziennika: to były zapiski z podróży pradziadka do Tuluzy w Langwedocji w 1885 roku, gdy miał szesnaście lat, stracił ojca i matkę, a filoksera zrujnowała Katalonię.

Część pierwsza
Pradziadek

Najstarszy z domu Paró

Francisco Oller, najstarszy z domu Paró, i Calau poszli w góry na grzyby powyżej Dues Rieres. Francisco, który niedawno skończył szesnaście lat, nie powinien być dziedzicem domu Paró, ale został nim miesiąc po narodzinach, gdy umarł mu starszy brat Josep, czterolatek. Od tamtego dnia śmierć nie dała rodzinie spokoju: najpierw, w wieku dwóch lat, umarł drugi młodszy brat; następnie przy skomplikowanym porodzie zmarła nagle matka, Maria Martinell, i brat, który miał się nazywać Menna. Na koniec paskudna choroba płuc zabrała i ojca, Gaspara Ollera, zwanego Gasparó.
Francisco został jedynym mężczyzną w domu, bo najstarsza była dziewczynka, Agnès.
Spędzili cały ranek w leśnym cieniu pomiędzy Dues Rieres a Puig Gros, a w południe, gdy się spotkali, mieli koszyki pełne borowików, rydzów i podgrzybków, Calau znalazł też parę gąsek. Sierpniowe burze dały się mocno we znaki w tej części masywu Les Gavarres i teraz, w początkach września, pojawiały się już pierwsze w tym sezonie grzyby. Dlatego poszli tak daleko. Francisco zaskoczył przyjaciela.
– Chodźmy wyżej, do Metges.
– A co, nie wystarczy?
– Tam będzie dobre miejsce na obiad. Dzień jest taki pogodny.
Od wielu dni chłopak z domu Paró zachowywał się dziwnie i Calau nie chciał mu się sprzeciwiać. Zeszli wąwozem rzeki Daró i wspięli się na drugie zbocze.
Po godzinie przegryzali już chleb ze słoniną, mając kościółek Sants Metges u stóp, otoczeni krzakami rozmarynu i poziomkowcami o gałęziach ciężkich od owoców. Siedzieli obok siebie, oparci plecami o świeżo zdjętą korę dębu korkowego, twarzami ku północy, patrząc hen na równinę Empordà i Zatokę Róż. Dzień był pogodny i masyw Montgrí z zamkiem na szczycie widać było tak blisko, że wydawało się, iż mogą palcami dotknąć pierścienia biskupa, jak nazywano zamek, a wyciągając rękę trochę dalej, dotknęliby nawet przylądka Norfeu.
Usłyszeli głosy od strony szlaku za sobą i pomyśleli, że to burros, tragarze przenoszący świeżo zdjęte z drzewa płaty korka do którejś warzelni, może do domu Bota. Francisco odkroił kawałek słoniny i przytrzymał pomiędzy nożem a kciukiem. Następnie ukroił kromkę chleba i wszystko razem za pomocą noża włożył do ust. Żuł powoli, by zyskać na czasie i pozwolić, by słowa ułożyły się odpowiednio uroczyście. W końcu rzucił:
– Wyjeżdżam do Francji.
Calau skrzywił się, ale nic nie powiedział. Przez dłuższą chwilę milczeli, przeżuwając. Francisco chwycił bukłak.
Od początku lata Agnès już nie mieszała mu wina z wodą. Pociągnął długi łyk i wytarł usta rękawem. Potem podjął temat.
– Niech to diabli! Przez tę przeklętą filokserę nie ma tu nic do roboty.
Spojrzał na Calau, który siedział nieruchomo ze wzrokiem utkwionym gdzieś w kierunku północy.
– Dziadek Forns mówi, że jacyś katalońscy producenci korków z Reims dali robotę wycinaczom z Llagostery. A podobno w okolicach Tuluzy też szukają.
Calau nie odpowiedział. Czubkiem stopy wyrwał trujący grzyb. Kręciło mu się w głowie. Próbował sobie wyobrazić, jakby to było pojechać na północ, i myślał, że może on też pojedzie. Potem uświadomił sobie, że nie byłby w stanie zostawić matki, znowu czuł się źle. Francisco był sierotą, nic go tu nie trzymało i miał zupełną rację: cztery lata temu wszyscy w miasteczku stracili winnice i przestali wycinać klocki na korek, bo od czasu plagi nikt go nie kupował.
Wstał i ze złością rozdeptał grzyb leżący kapeluszem do dołu; żółty mech zrobił się siny.
– Schodzimy – powiedział tylko. – Zaraz się ochłodzi.
Poszli ścieżką w dół. W gospodarstwie Gironès mężczyźni wchodzili i wychodzili z lasu obładowani płatami i układali je na klepisku do pierwszego gotowania. Inna grupa układała bele wygotowanych płatów na świeżym powietrzu, gdzie korek będzie leżakował do przyszłego lata.
Francisco pomyślał, że płaty korka wyglądają z daleka jak olbrzymi ul. Minęli wóz wiozący zmiękczone płaty z zeszłego roku, na dół, do magazynów w Cassà albo w Llagosterze, które zaczynały się przepełniać. Właściciele wciąż zdejmowali korę z dębów, ale, jeśli sytuacja się nie poprawi, niedługo nikt tego od nich nie kupi.
Znów poszli w górę, by okrążyć Puig Gros, i kiedy mieli miasteczko u stóp, zdecydowali, że pójdą tam drogą od La Verneda. Już byli na dole, przy domu Rebitxo, gdy Calau przerwał milczenie:
– Cholerna filoksera!

 
Wesprzyj nas