Fikcyjne spotkanie dwóch kobiet – współcześnie żyjącej Teresy, która wyjeżdża z rodzinnego Madrytu do Paryża i Alice, która mieszkała w tym mieście w 1920 roku i utrzymywała znajomość z Modiglianim, Kiki de Montparnasse, Jeanne Lanvin i Coco Chanel, staje się pretekstem do przywołania klimatu Francji epoki jazzu.


Teresa wiodła na pozór dobre i dostatnie życie. Czas wypełniały jej lekcje rysunku – pracując nad szkicem nie potrafiła jednak podrzeć kiepskiej pracy i zacząć wszystkiego od nowa. W swoich obrazach potrzebowała koloru, a używała jedynie czerni i szarości, nie dostrzegała barw wokół siebie. Wystarczył drobny impuls – wypatrzony wśród staroci szyld sklepu w jej wymarzonym Paryżu, by porzuciła swoje madryckie życie i wyruszyła do Paryża, do opuszczonego sklepu, którego dawna właścicielka okazała się pięknością lat 20. XX wieku, legendarnych czasów bohemy i niekończących się przyjęć. Teresa idzie śladem pięknej Alice, modelki słynnych malarzy, obiektu westchnień Modiglianiego, podopiecznej Coco Chanel.

Co połączyło te dwie kobiety, oddalone od siebie o lata? Czy była to magia? Zrządzenie losu? Intuicja?

A może – by być szczęśliwą – wystarczy dostrzegać znaki, słuchać przeznaczenia? Teresa odważyła się i poszła za swoim marzeniem. Pofrunęła. Jak kiedyś Alice… Czy znalazły miłość swego życia? Czy odnalazły kolory w swym życiu? Ta historia niemal zdarzyła się naprawdę, zapewnia Autor.

Sklep w Paryżu przy rue du Pont-Louis Philippe 10 i Sklep w Paryżu – krok po kroku, strona po stronie odsłaniają swoje tajemnice.

Màxim Huerta Hernández (urodzony w 1971 roku w Utiel) jest dziennikarzem, członkiem hiszpańskiej Akademii Nauk i Sztuk Telewizyjnych (Academia de las Ciencias y las Artes de la Televisión), współpracuje z czasopismami „Vanidad” i „Divinity”. Po studiach na Uniwersytecie San Pablo CEU w Walencji pracował w lokalnym radiu i prasie, następnie w walenckiej telewizji Canal 9, a od 1999 roku zaczął pracować w Telecinco (kanale o zasięgu ogólnokrajowym) – stanął tam na czele zespołu wiadomości regionalnych dla wspólnoty autonomicznej Walencji. Prowadzi programy informacyjne i popularne audycje radiowe. Sklep w Paryżu to jego trzecia książka.

Romantyczna historia o tym, jak można w jednej chwili odmienić swoje życie.

Màxim Huerta Hernández
Sklep w Paryżu
Przekład z języka hiszpańskiego: Agata Ostrowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 17 czerwca 2015


ROZDZIAŁ 1

Przez lata w moim życiu nic się nie działo. Miałam tylko jeden dość niecodzienny zwyczaj. Otóż w specjalnej walizce zbierałam ścinki materiału z każdej sukienki, jaką kiedykolwiek nosiłam. To absurdalne przywiązanie do ubrań towarzyszyło mi od najmłodszych lat i nie walczyłam z nim – wręcz przeciwnie, wkrótce ta walizka stała się nieodłączną częścią mnie. Kiedy ciotka kazała mi oddać jakąś sukienkę biednym, natychmiast sięgałam po nożyczki i wycinałam skrawek materiału – na tyle mały, aby nikt nie zauważył – a potem ukrywałam go w walizce wśród pozostałych ścinków. Z czasem zauważyłam, że noszę ubrania w coraz bardziej smutnych, zgaszonych barwach.
– Wciąż ubierasz się na szaro.
– To niebieski, ciociu.
– Mnie będziesz uczyła rozróżniać kolory?
– Ale to naprawdę niebieski.
– Jak ty się do mnie odzywasz! Taka młoda, a już bezczelna. Narzuć przynajmniej na siebie coś bardziej kobiecego. Ja w twoim wieku… No, chodźmy. Załóż tę apaszkę, którą dostałaś ode mnie na imieniny, może trochę ożywi ten ponury strój. Wisi w przedpokoju. Wyglądasz, jakbyś nadal nosiła żałobę.

Mama zmarła na krótko przed moimi ósmymi urodzinami.
Ciężar opieki nade mną wzięła na siebie ciotka Brígida, jej siostra bliźniaczka. Już wtedy biła od niej silna woń koniaku i perfum, i nic nie zmieniło się przez te dwadzieścia kilka lat. Postanowiła wychować mnie na swój obraz i podobieństwo – to ona decydowała, co i kiedy mam mówić, jak się ubierać. Nie mogło być mowy o jakichkolwiek odstępstwach od z góry ustalonego planu zajęć. Musiałam uczyć się pilnie, ale najtrudniejszym zadaniem okazało się znalezienie drogi ucieczki. Udało mi się to dzięki mojej niezwykłej umiejętności – wstrzymywania oddechu na dwie minuty. Mogłam zrobić to zupełnie niepostrzeżenie, nawet podczas eleganckich proszonych kolacji dla „ludzi z towarzystwa”.
Tak mijały lata.
Tak żyłam przez lata. Wstrzymywałam oddech. Aż do teraz.
Miasto budziło się do życia po długiej, wyjątkowo srogiej zimie. Śnieg stopniał, przymrozek odpuścił, a w powietrzu czuć było wiosnę i nadzieję na przyszłość. Ja zaś, wciąż samotna, żyłam – a raczej wegetowałam – w najwspanialszym mieszkaniu w Madrycie. Zajmowałam poddasze należące kiedyś do moich rodziców, pracowałam w odziedziczonej po nich fundacji, a popołudniami czytałam książki – wybrane ze względu na okładki – albo włóczyłam się po antykwariatach w poszukiwaniu starych pocztówek z Paryża.
Ktoś mógłby uznać mnie za wyjątkowo zorganizowaną, uporządkowaną czy systematyczną, ale ja sama nazwałabym to raczej ostrożnością. W końcu, po wielu latach, stałam się panią swojego czasu i mogłam gospodarować nim tak, jak mi się żywnie podobało. Samotność? Raczej samodzielność.
Tamtego wiosennego wieczoru wracałam z lekcji rysunku. Dwa razy w tygodniu – we wtorki i czwartki – uczęszczałam na trzygodzinne zajęcia wraz z czterema innymi kobietami. Takimi jak ja, a więc dysponującymi wystarczającą ilością czasu i pieniędzy, aby spędzać nudne popołudnia w oszklonej sali w dzielnicy Chamberí w towarzystwie osiemdziesięciotrzyletniego malarza. Traktowałyśmy go nie tylko jak nauczyciela, ale i psychologa, zajęcia stanowiły formę terapii. Na początku szkicowałyśmy węglem owoce, butelki i wyszczerbione dzbanki, ale potem sięgnęłyśmy po ołówki o miękkich rysikach – bardziej elastyczne i dające większą możliwość ekspresji – i zaczęłyśmy stawiać bardziej odważne kreski. Wszystkie miałyśmy jednak więcej zapału niż umiejętności, szybko więc wróciłyśmy do szkiców węglem – cienie ukrywają wszelkie niedoskonałości.
To samo można powiedzieć o życiu.
Węgiel pozwala rysować szybko i płynnie, a po nałożeniu wystarczy jeden ruch ręki, gąbki czy fiszorka, żeby naprawić każdy błąd. Iluzja kunsztu i sprawności. Też jak w życiu.

Zaczęłyśmy właśnie pracować nad nudnymi aktami – przerysowywałyśmy je z grafik przechowywanych przez malarza w wąskich szufladach podzielonych na kategorie: rośliny, przedmioty, ludzie, pejzaże i martwe natury. Wszystkie chciałyśmy zacząć używać już kolorów, ale życie skazało nas na długie miesiące pracy tylko w czerni i bieli. Dwie z moich koleżanek zawsze przychodziły na zajęcia razem, pod ramię, z wyrazem twarzy właściwym osobom, które przywykły do znoszenia wszelkich przeciwności losu, gotowe spędzić całe popołudnie na stołkach tak niewygodnych, że trzeba było siedzieć na nich sztywno, jakby się kij połknęło. Jedna miała na imię Rosa, druga – Mirabel, niemal identyczne, prawie nieodróżnialne w tych swoich sweterkach i w tym samym tempie pokonujące ostatnie stopnie prowadzące do pracowni. Rozmawiały cicho, głosami niemal niesłyszalnymi dla reszty, i wymieniały przy tym porozumiewawcze spojrzenia typowe dla kobiet – przyjaciółek czy krewnych – zmęczonych wszystkim, co w życiu przeszły. Trzecią uczestniczką zajęć była Isabel – prawdopodobnie moja rówieśniczka (nie wiem, czy już wspominałam, że zbliżałam się wówczas do czterdziestki). Jej subtelna obecność przywodziła na myśl motyla. Szczupła, sprawiała wrażenie kruchej, z wystającymi łokciami i kościstymi kolanami, zawsze uśmiechnięta, a zarazem melancholijna.
Świetnie radziła sobie z węglem; stary malarz oceniał jej rysunki jako wybitne, a my nie czułyśmy ani grama zazdrości, bo przychodziłyśmy tam dla towarzystwa i zabicia czasu. Malowała delikatnie, niemal bezszelestnie przesuwała węglem po papierze, prześlizgiwała nim po kartce i właściwie nie pozostawiała śladu, bo kreśląc jedną ręką, czubkami palców drugiej jednocześnie rozmazywała kontury. Nie potrzebowała szkiców czy wersji próbnych, rysowała od razu niezwykle precyzyjnie. Mogę się założyć, że bez problemu odtworzyłaby kontury mapy Europy bez konieczności zaglądania do atlasu. Z jakiegoś powodu zawsze nazywałam ją Inés. „Dzień dobry, Inés. Podoba mi się twój rysunek”.
– Mam na imię Isabel.
– Przepraszam, znów się pomyliłam, Inés. To znaczy Isabel.
Bardzo przejmowałam się tą nagminną pomyłką, jak gdyby lada moment w drzwiach miała stanąć, gotując się ze złości, moja ciotka. Często popełniałam ten błąd i czasem chciałam nawet zapytać: „Czy mogę mówić do ciebie Inés?”, ale pomysł wydawał mi się absurdalny. Isabel zazwyczaj nie odzywała się podczas lekcji, podobnie jak czwarta uczestniczka, najstarsza z nas wszystkich Inmaculada.
Jak sama mówiła, wdową była od zawsze: jej mąż zmarł wkrótce po ślubie, w domu. Pewnego dnia wróciła i zastała go śpiącego na kanapie. Nie chciała mu przeszkadzać, więc niczego nieświadoma spędziła kilka godzin z nieboszczykiem. Kiedy nadeszła pora kolacji, postanowiła w końcu obudzić męża, podeszła więc do niego i potrząsnęła za ramię. „Spadł na podłogę”, mówiła, zawsze gdy wypływał temat wdowieństwa. „Przyzwyczaiłam się już, tak mi się życie potoczyło. Czasem myślę, że urodziłam się jako wdowa; nie pamiętam, jak to jest mieć męża, po moim małżeństwie pozostało kilka zdjęć schowanych w szufladzie. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, opowiadała bez emocji.
– Pamięta go pani? – zapytałam. Siedziałam wyprostowana na krześle i próbowałam narysować butelkę koniaku i dwa opróżnione przez malarza kieliszki.
– Pamiętam tylko, że był mężczyzną – odparła i wróciła do swojego rysunku. Poprowadziła długą, czarną kreskę na szkicu, który miała przed sobą, rzuciła kątem oka na martwą naturę i odwróciła się w moją stronę. – Był jakimś mężczyzną, i tyle, jego twarz należy już do innego świata. Dziwnie mi nawet myśleć o nim czy o naszym związku. Nie próbuję zapomnieć, nie robię tego umyślnie, po prostu to już minęło.
– Nie pamięta pani nawet zapachu jego perfum?
– Wszystko wyrzuciłam, z domu i z pamięci. A zresztą z nas dwojga tylko ja się perfumowałam.
Opowieść Inmaculady wyraźnie poruszyła Inés, Isabel, czy jak tam ona się zwała. Zmrużyła oczy, wyraz jej twarzy zmienił się i teraz malowało się na niej trochę przerysowane współczucie. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że słuchaczki przeżywały tę historię dużo bardziej niż sama narratorka – jej wspomnienia były tak odległe, że przez słowa nie przebijał nawet cień smutku. Gdzieś w tle unosiła się jednak niesłyszalna muzyka, coś jak ścieżka dźwiękowa do tej opowieści, wciąż przypominająca o śmierci, tragedii, samotności. Same. Byłyśmy same. Obrazy i my. Rosa, Maribel, Isabel, Inmaculada i ja.
Jeszcze chyba się nie przedstawiłam: mam na imię Teresa i kiedyś kochałam malarza imieniem Laurent.

ROZDZIAŁ 2

– Tajemnica egzystencji leży w pewności siebie. Wyobraźcie sobie, że płótno to wasze życie…
To płótno bez wątpienia symbolizowało moje życie – czysta, biała powierzchnia, tabula rasa – a ja gorączkowo zastanawiałam się, czym ją wypełnić. Niektórzy po prostu malują, a dopiero potem tłumaczą wybór tematu, ale ja potrzebowałam uzasadnienia nawet dla decyzji o pionowym albo poziomym ustawieniu obrazu. Stary malarz z trudem poruszał się po pracowni o lasce, jak niewidomy szukający drogi, szybko się męczył i raz po raz musiał przystanąć, oprzeć się o siedzenie którejś z nas, żeby złapać oddech i móc dalej prowadzić zajęcia. Miał surowy wyraz twarzy i z początku zdawał się ponury i zamknięty w sobie, ale wrażenie to ginęło bez śladu, gdy tylko zaczynał mówić. Odwracał się wtedy tyłem i niewidzącym wzrokiem wpatrywał gdzieś w horyzont; prawdopodobnie nie chciał oglądać naszych bohomazów. Zanim wygłosił jakąś uwagę czy instrukcję, dwukrotnie klaskał, żeby przyciągnąć naszą uwagę. Wszystkie podnosiłyśmy wtedy głowy jak spłoszone gołębie. Zawsze poruszał mnie widok resztek jedzenia wplątanych w jego brodę, ślad wiecznego wdowieństwa, symbol pustki pozostawionej przez samotność.
Przemawiał z pasją i zaangażowaniem. Innymi razy tłumaczył wszystko bardzo powoli, kiedy docierało do niego, że brak talentu i zapału nadrabiamy niewyczerpanymi zasobami wolnego czasu.
– Powinny panie bardziej wierzyć w swoje umiejętności. Należy rozcierać węgiel aż do uzyskania pożądanego odcienia szarości, poprawić pociągnięcie bawełnianą szmatką albo palcem.
Gestykulował przy tym żywo, prawą ręką kręcąc młynki w powietrzu.
– Białej kredy używamy tylko dla podkreślenia najjaśniejszych elementów rysunku. Na przykład tutaj, żeby w pełni oddać błyszczącą skórkę jabłka, musimy użyć odrobiny kredy, wydobyć ten blask. To jak zapalenie lampy w mroku. Ale światło zostawmy sobie na później.
Zostawmy światło na później.
Zostawmy światło na później.
Zostawmy światło na później…
Wszystkie zaczęły malować, oprócz mnie. To określenie wytrąciło mnie z równowagi: „zostawmy światło na później”. Trafiało wprost w moje lęki, kolejne zdanie do kolekcji zdominowanej dotychczas przez zakazy i nakazy ciotki. „Nie bądź taka ospała. Uczesz porządnie włosy, kucyk ma być gładki! Podnieś głowę, wyglądasz jak obdartus. Ubierz się schludnie. Nie wolno trzymać łokci na stole! W ogóle nie przypominasz matki…”.
Ona, choć bliźniaczka, też wcale nie przypominała mojej matki.
Liczyła się tylko ona i jej stosunek do mnie. Bezustannie śledziła moje poczynania, musiała wiedzieć, co robię i jak. Z czasem stałam się lustrem, które miało odbijać ją taką, jaka chciała być. Dorastałam zmuszona bezustannie grać, bo wzrok ciotki wciąż kierował się na mnie. Przyzwyczaiłam się do tego uczucia bierności i odrętwienia, niezdolna do bycia sobą, jeśli ona nie podejmowała wszystkich decyzji.
Patrzyła wzrokiem sfinksa. Niezwykłą przyjemność sprawiało jej przemawianie ze szczytu schodów – jedną ręką opierała się o balustradę i emanowała przy tym niepokojącym opanowaniem i gracją. Wówczas – jestem wszak tylko człowiekiem – oddałabym wszystko za jej sposób chodzenia.
Ześlizgiwała się w dół z wdziękiem, sztywno wyprostowana, zdawała się unosić w powietrzu jak podczepiona do sufitu na niewidzialnych sznurkach.
– Czas na lekcję fortepianu, Tereso. No, już.
To oznaczało, że musiałam się przebrać, mocniej niż zwykle ściągnąć włosy do tyłu i pójść z nią do biblioteki.
W olbrzymim pomieszczeniu roiło się od pająków i tylko ich imponująca liczba przytłaczała bardziej niż obecność mojej ciotki. Wyjmowałam partytury z konsoli i rozkładałam je na stojaku.
– No, dalej, Tereso.
Fortepian wyczuwał mój strach, każdy klawisz dobrze znał drżenie moich palców. Ciotka siedziała w skórzanym fotelu ze złowieszczą miną, ubrana na czarno, i raz po raz obracała się tyłem, żeby ukradkiem dolać sobie koniaku. Jej ramiona poruszały się jak u dyrygenta orkiestry, a głowa delikatnie spoczywała na oparciu. Wyprostowana, żeby nie zepsuć fryzury, przymykała oczy i pogrążała się w drzemce.
Tak dorastałam. Dyrygowała mną, jakbym była jednym z utworów na fortepian. Do przesady podkreślała swoją subtelność i kobiecość, których miałam się od niej uczyć.
Dlatego też zapisałam się na lekcje rysunku.

– Z początku będziemy używać tylko czerni i odcieni szarości. Nie muszę chyba tłumaczyć, są panie bardzo pojętne. W przypadku pomyłki wystarczy rozetrzeć kreskę opuszką palca, na szaro zacienić odpowiedni obszar. No, proszę – nalegał. – Zacieramy wszystkie błędy.
Jak zareagowałby Laurent? Sam zupełnie inaczej mówił o kolorach, z charakterystycznym zdecydowaniem używał tylko wielkich słów. Bez odcieni i półtonów. Największą przyjemność odczuwałam dopiero teraz, po latach, kiedy myślałam o nim i tylu rzeczach, które tak późno w życiu zrozumiałam. Cóż, najlepiej było wrócić na ziemię, do lekcji rysunku, i nie zastanawiać się nad tym, co mogłoby się wydarzyć. Zaakceptować rzeczywistość. Akceptacja – to słowo tak wcześnie pojawia się w słowniku i tak trudno potem się go pozbyć.
„Zacieramy, zacieramy…”. Wszystkie automatycznie przytaknęłyśmy na te słowa, z głowami pochylonymi jak słoneczniki na polu w podmuchu wiatru.
– To żaden problem – mówił, rozcapierzając wykręcone przez artretyzm palce. – Drobne pomyłki można bez trudu naprawić. Jeśli zaś trafi się większa, wracamy do początku.
Do początku. Po-cząt-ku.
A cóż to za logika? Nienawidzę zaczynać od nowa.
Przez całe życie wolałam raczej zacierać błędy niż podrzeć kartkę i wrócić do początku. Pierwszy etap wydawał mi się zawsze najgorszy. Właściwie ta cecha chyba najlepiej mnie definiuje. Kiedy chodziłam do szkoły – jeszcze zanim zmarli rodzice i trafiłam do domu ciotki, z niekończącą się sztafetą śniadań, szkoły, lekcji fortepianu, mszy i gorączek – nie znosiłam ciągle od nowa deklamować tabliczki mnożenia.
Wolałam nauczyć się jej od początku do końca, stanąć przed tablicą i wyrecytować całość bez potknięcia, byle tylko nie zaczynać od nowa.
Początek, początek, początek. Nie, nie, nie.

„Musisz zacząć wiersz od początku”, powiedziała nauczycielka podczas jednej z tych ostatnich lekcji przed wakacjami, kiedy czas do końca czerwca ciągnie się niemiłosiernie.
Z zaskakującym spokojem odparłam:
– Nie.
Profesorka zamarła przy tablicy. Zaczęły trząść mi się nogi ze strachu przed reakcją ciotki Brígidy, gdyby dotarła do niej wieść o moim postępku. Na ustach nauczycielki pojawił się fałszywy uśmieszek i na głos, przy wszystkich, powiedziała: „Jesteś niemożliwa”. Byłam niemożliwa. Za niemożliwe uważałam podjęcie się jakiegokolwiek zadania, które wymagałoby cofnięcia się do początku. Okazuje się, że to cecha ani szczególnie dziwna, ani niespotykana. Wcale zresztą nie zależało mi na wyjątkowości czy niepospolitości. Wiele osób ogarnia paraliżujący strach przed rozpoczęciem dowolnego przedsięwzięcia, a lęk objawia się kołataniem serca, wysypką i nadmiernym poceniem, najczęściej zaś – niezdolnością wydobycia dźwięku. Uznałam więc, że milczenie nie jest w tym zestawie najgorsze.

 
Wesprzyj nas