Hipnotyzująca powieść Mingmei Yip wciąga czytelników jeszcze głębiej w egzotyczny świat Szanghaju lat trzydziestych, znany nam z Uwodzicielek, oraz w losy niezapomnianych bohaterek – Camilli, Cienia i Tęczy Chang.


Utalentowana, ambitna iluzjonistka Cień omal nie straciła wszystkiego, rywalizując z piękną Camillą o względy Mistrza Lunga, szefa mafii. Cień ukrywa się w Hongkongu, gdzie występuje w podupadłym cyrku, nie ma jednak pojęcia, że Camilla także podjęła próbę ucieczki i to ze swoim kochankiem Jinyingiem, synem Lunga.

Kiedyś Camilla i Cień były wrogami, teraz ich jedyną nadzieją na wolność jest połączenie sił, by pozbyć się wspólnego, niezwykle groźnego przeciwnika. Każda z nich walczy o przyszłość w mieście pełnym szpiegów i w państwie stojącym o krok od dziejowych przemian.

Mingmei Yip urodziła się w Chinach, uzyskała doktorat na paryskiej Sorbonie i wykładała na dwóch prestiżowych uniwersytetach w Hongkongu. W 1992 roku wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, obecnie mieszka w Nowym Jorku. Autorka bestsellerowych powieści Pawilon Kwiatu Brzoskwini, Pieśń Jedwabnego Szlaku, Płatki z nieba, Uwodzicielki.

Elektryzujące połączenie sensacji i romansu; bo nie ma przyjemności bez ryzyka…

Gdy człowiek nie jest gotów, powinien zachowywać się jak smok, który powstrzymuje się od działania. Kiedy nadejdzie właściwy moment, poleci ku dziewięciu kręgom nieba i będzie spoglądać w dół na szarych ludzi, delektując się długo wyczekiwanym zwycięstwem i chwałą.

Mingmei Yip
Dziewięć kręgów nieba
Przekład: Joanna Hryniewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 6 maja 2015


1
Mój los na skrawku papieru

Gdy postanowiłam wrócić tam, skąd uciekłam, zdecydowałam się zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam – udać się do świątyni buddyjskiej i modlić się o bezpieczną podróż do Szanghaju i równie bezpieczny powrót. Nie byłam przesądna, musiałam jednak znaleźć sposób, by uspokoić umysł i serce. Ostatecznie zbiegłam dwóm gangsterom, a w oczach prawa byłam przestępczynią. Mimo wszystko świetnie wiedziałam, że o tych kwestiach nie zdecydują najszczersze i najbardziej gorliwe modlitwy, lecz moja mroczna karma, która do tej pory okazywała się zła jak nadgniły owoc.

Świątynię Czystego Światła umiejscowiono na odległym Wzgórzu Diamentów na półwyspie Koulun. Wybrałam ten mały przybytek, by zminimalizować ryzyko, że ktoś mnie rozpozna. Wątpiłam, by mnisi lub mniszki zaczytywali się w rubrykach towarzyskich, nawet gdyby – co było mało prawdopodobne – jakieś szanghajskie plotki przedostały się na łamy hongkońskich gazet.
Ogorzały i pomarszczony rykszarz zatrzymał się gwałtownie przed niepozorną bramą, za którą dostrzegłam pylistą ścieżkę.
– Panienko, dojście do świątyni zajmie kwadrans.
– Dlaczego mnie tam po prostu nie zawieziesz?
– W tej ścieżce jest pełno dziur. – Sękatym palcem wskazał palące słońce nad naszymi głowami. – Chce mnie panienka doprowadzić do udaru czy podpalić moją rykszę, zrujnować interes i patrzeć, jak moja rodzina głoduje?
Na to nie miałam argumentów.
– W porządku – odpowiedziałam, płacąc mu hojnie, by zmazać swoją winę, po czym wysiadłam.
Oczywiście mogłabym zapłacić mu więcej i dowiózłby mnie do celu. Bałam się jednak, że uzna mnie za bogaczkę. Pieniędzy miałam dość, nie byłam jednak pewna, czy mam też dosyć dobrej karmy. Przybyłam do świątyni właśnie po to, żeby uzyskać jej więcej.
Rozpoczęłam więc wyczerpującą wędrówkę, w której towarzyszyło mi palące słońce, przypiekające czubek głowy. Mijałam stoiska oferujące najróżniejsze produkty: suszone śliwki, cukier w torebkach, sól, puszkowane sucharki, buteleczki z sosami chili, sojowym, morskim i wieloma innymi. Na sprzedaż wystawiono również akcesoria przydatne w gospodarstwie domowym, jak termosy, wentylatory elektryczne i koce. Tu i ówdzie pojawiał się sklepik z odzieżą, warsztat szewski, zakład fryzjerski czy stragan z przysmakami w rodzaju świńskich uszu i wnętrzności wołowych we wrzącym ciemnym sosie, które wypełniały powietrze drażniącymi, lecz apetycznymi zapachami. Na ławkach drzemało kilka kobiet, a dzieciaki posłusznie wachlowały półnagie, wydatne brzuchy matek i babek.
Usychałam z pragnienia, wstąpiłam więc do sklepiku spożywczego, by za kilka centów kupić wodę sodową. Kiedy podano mi napój, poczułam, że butelka jest równie gorąca jak wszechobecne słońce.
– Nie jest zimna – poskarżyłam się sprzedawcy, mniej więcej czterdziestoletniemu mężczyźnie o obwisłych ramionach.
– Zapłaciła pani tylko trzy centy.
– I co z tego?
– Proszę dorzucić jeszcze centa. – Wskazał na lodówkę. – Zimna woda jest tutaj.
– Dobrze. – Uśmiechnęłam się i dopłaciłam centa. – Zna pan Świątynię Czystego Światła? – zapytałam swobodnym tonem, uwolniwszy się od fizycznego i mentalnego rozgorączkowania po wypiciu zimnego napoju.
– A po co taka młoda dziewczyna miałaby tam chodzić? – Obrzucił mnie zaciekawionym spojrzeniem. – To zabobon.
– Czyż wszyscy Chińczycy nie są zabobonni? – Wskazałam nefrytowy wisiorek na jego wychudłej szyi.
– Racja, panienko. – Zachichotał. – To ma mnie chronić przed strachem.
– A czego się pan lęka?
– Wielu rzeczy: bogatych ludzi, biednych ludzi, gangsterów, duchów, pięknych kobiet.
– Dlaczego pięknych kobiet? – Tym razem to ja zachichotałam. – Myślę, że wszyscy mężczyźni je kochają.
– Bo z nimi zawsze są kłopoty. Nie słyszała panienka o władczyniach szkieletów?
Moje serce zamarło. Tak nazywali mnie szanghajczycy, za moimi plecami oczywiście, ale także w rubrykach towarzyskich. I nie było to określenie pochlebne, ponieważ kobiety takie jak ja – piękne, utalentowane i niebywale przebiegłe – potrafią dotykiem przemieniać mężczyzn (jak również kobiety) w szkielety, choć dotyk ten jest lekki jak muśnięcia płatka kwiatu i delikatny jak jedwab.
Nie chciałam podejmować tego tematu, więc napiłam się wody sodowej i wskazałam jego nefryt.
– Czy to działa?
– Oczywiście. Teraz wcale się nie boję, chociaż rozmawiam z taką piękną kobietą jak panienka. – Przerwał i spojrzał na mnie zaciekawiony. – Skąd panienka pochodzi? I dlaczego odwiedza naszą podupadłą świątynię?
– Ach, po prostu przechodziłam w pobliżu i chciałam zerknąć z ciekawości. – Postanowiłam, że nadszedł czas, by zamiast odpowiadać na jego pytania, dopić wodę i zakończyć rozmowę. – Dziękuję za zimną wodę. Do widzenia.
– Proszę zaglądać częściej, panienko! – zawołał za mną. – Może i jestem zabobonny, ale ładne dziewczęta są tu zawsze mile widziane!

Kwadrans później dotarłam do małej świątyni z czerwonym dachem. Gdy przekroczyłam próg, do moich nozdrzy dotarła nikła woń trociczki. Następnie dostrzegłam ołtarz z pozłacanym posążkiem Buddy i figurką Guanyin z białej ceramiki. Przed nimi znajdowały się zwyczajowe ofiary: kwiaty w wazonach i owoce w misach. Z otworów w brązowej kadzielnicy wystawały trociczki, a ich dym przybierał, jak mi się wydawało, kształt znaków zapytania. Poza mną w świątyni nie było nikogo, a przynajmniej ja nikogo nie zauważyłam.
U stóp ołtarza ułożono trzy poduszki dla wiernych, którzy chcieliby pomodlić się na klęczkach. Wzięłam trociczkę z kadzielnicy, ujęłam ją w obie dłonie i upraszałam Buddę i Guanyin o bezpieczną podróż do Szanghaju i z powrotem, o odnalezienie Jinyinga i o to, by potwierdziło się moje przeczucie, że nasz syn Jinjin żyje. Modliłam się o dobrotliwą ochronę oświeconych, by nie spotkało mnie nic złego podczas podróży. I żeby niebiosa uśmiechnęły się do mnie i pozwoliły mi wrócić z moim synkiem i jego ojcem.
Czy prosiłam o zbyt wiele? Czy byłam zbyt zachłanna?
Kiedy skończyłam się modlić, zza ukrytych drzwi wychynął mniej więcej pięćdziesięcioletni wymizerowany mężczyzna o zapadłych policzkach, odziany w szarą mnisią szatę.
Nie wyglądał na mnicha, ponieważ jego głowę pokrywała bujna, ciemna czupryna przyprószona siwizną. Mimo to pokłoniłam się i powiedziałam z szacunkiem:
– Mistrzu, mam nadzieję, że nie zakłóciłam spokoju tej świątyni.
– Skądże znowu, panienko. – Uśmiechnął się, ukazując długie zęby. – Ta świątynia widziała wielu udręczonych.
Czy udręka była wypisana na moim czole jak nagłówek w gazecie?
– Ależ mnie nic nie dręczy. – Odruchowo przywołałam mój najpogodniejszy uśmiech. – Po prostu przechodziłam w pobliżu i postanowiłam wstąpić, by oddać cześć Buddzie. Mistrz z pewnością zna to przysłowie: „Gdy przybywasz do obcego kraju, przyjmij jego obyczaje, gdy wchodzisz do świątyni, złóż bogom ofiary”. – Ofiary dla bogów to oczywiście donacje – gotówka, czeki, biżuteria, a nawet ziemia – przekazywane pokornie i przyjmowane z godnością, lecz i z zadowoleniem.
– Ha, ha! Oczywiście, że znam to powiedzenie. Cóż, tym lepiej dla panienki. I nie mam tu na myśli jej w szczególności, ale nas wszystkich, czujące istoty, które dryfują w odmętach cierpienia. Wszyscy jesteśmy udręczeni. Żadne z nas nie umknie z tego cyklu karmy, dopóki nie osiągnie oświecenia. Dlatego wszyscy potrzebujemy świątyń i kadzideł.
I donacji – dokończyłam w myślach.
Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.
– A więc, czy chce panienka poznać swoje przeznaczenie?
– Słucham?
– Ach, nie wiedziała panienka, że nasza świątynia oferuje także i tę usługę? Jest panienka gotowa?
Czy byłam gotowa? Nie, jeżeli miałby przepowiedzieć mi coś złego – i bez tego miałam dość problemów. Pamiętałam słowa mędrca Laozi: „Kiedy coś dojdzie do zenitu, musi zacząć spadać”. Sądziłam, że dotarłam już w swoim życiu do dna, miałam więc nadzieję, że – zgodnie z tą samą teorią – niebawem rozpocznę wędrówkę ku górze.
– Proszę się nie martwić, panienko, jak mawiają: „Jeżeli nie zrobiłeś nic złego, nie musisz się obawiać nawet walenia do drzwi nocną porą” – ciągnął, jakby czytał mi w myślach.
A niech to! Ja niestety robiłam złe rzeczy. Właściwie moje życie w Szanghaju było jednym pasmem złych postępków. Ich lista była długa, choć nie całkiem z mojej winy. Dałam znać Starszemu Bratu Wangowi, żeby przysłał swoich gangsterów, by zabili Mistrza Lunga. Uprawiałam seks nie tylko z Lungiem, ale również z jego synem Jinyingiem oraz z najbardziej zaufanym ochroniarzem Lunga, Gao. Moją partnerkę sceniczną, iluzjonistkę Cień, pozbawiłam fragmentu małego palca na pokazie rzucania nożami połączonym z popisem wokalnym. Zrobiłam to, by nie skradła mi sławy i Mistrza Lunga. Aby się na mnie zemścić, Cień zniszczyła nasz szeroko rozreklamowany spektakl „Wielka ucieczka”, niemal tonąc w zbiorniku z wodą, a następnie znikając z mojego życia.
Cóż, byłam bardzo złym człowiekiem. Wiedziałam, że nazywają mnie władczynią szkieletów, uwodzicielką, femme fatale, która zrujnuje każdego w mgnieniu podmalowanego oka.
– Proszę usiąść, panienko. – Wróżbita przerwał moje rozmyślania.
Gestem wskazał mi miejsce przy stole obok ołtarza, po czym usiadł naprzeciwko mnie.
– Proszę tym potrząsać, aż wypadnie jeden patyczek. – Podniósł bambusową tubę i włożył mi ją do ręki.
– A jeżeli wypadnie ich więcej?
– To się nie stanie, proszę mi wierzyć.
Tak też zrobiłam i jakimś cudownym sposobem, choć potrząsałam tubą ze wszystkich sił, na stół wypadł tylko jeden patyczek, jakby posłuszny rozkazom tego mężczyzny. Wróżbita wziął go do ręki.
– W porządku, to numer osiemnaście.
Następnie przetrząsnął stertę żółtych kartek, wydobył jedną i zaczął cicho czytać.
– Hm… to dziwna wróżba, nie najgorsza, ale i nie najlepsza. Neutralna też nie.
– Co to znaczy?
– Może panienka sama przeczytać – odparł, podając mi żółtą kartkę zadrukowaną czerwonymi znakami.

Piękność przekracza morze w drodze do królestwa nieśmiertelnych.
U kresu jej podróży lśnią złote światła.
Wśród wiatru i chmur smok i tygrysy podążają
Na zgromadzenie bohaterów i mędrców
nad Jaśminowym Jeziorem.
Potem odchodzi, zrzucając wylinkę jak cykada.
Tajemnice niebios należy zachowywać dla siebie,
nie zaś je wyjawiać.

Pod tekstem głównym znajdowały się trzy krótsze wersy:

Niech wiatr pokieruje twoją łodzią.
Ruszaj naprzód.
Nie znaj strachu.

– Ależ ja nic nie rozumiem – oznajmiłam, przeczytawszy całość.
– Obawiam się, że nie wolno mi tego dla panienki zinterpretować, skoro sekret niebios ma pozostać niewyjawiony – odpowiedział.
– To przecież pańska praca! – zaprotestowałam.
– Niektórych prac lepiej nie kończyć.
– Co za rozczarowanie. – Powinnam raczej powiedzieć: Co za bzdura!
– Każdy spotyka na swojej drodze rozczarowania, panienko. Lepiej się do tego przyzwyczaić, póki jest pani młoda. Cóż, proszę wracać do domu i wczytać się w ten tekst, a zrozumie panienka swoje położenie. Proszę zwrócić uwagę na „odchodzi, zrzucając wylinkę jak cykada” oraz „u kresu jej podróży lśnią złote światła”. To dobre przepowiednie. Czy zna panienka przysłowie: „Ukryty smok nie podejmuje działań”?
Kiwnęłam głową, chociaż nie byłam do końca pewna, co ono oznacza.
– Gdy człowiek nie jest gotów, powinien zachowywać się jak smok, który powstrzymuje się od działania – kontynuował. – Kiedy nadejdzie właściwy moment, poleci ku dziewięciu kręgom nieba i będzie spoglądać w dół na szarych ludzi, delektując się długo wyczekiwanym zwycięstwem i chwałą. – Przyjrzał mi się. – Teraz powinna się panienka skryć wzorem ukrytego smoka, lecz pewnego dnia stanie się panienka smokiem, który wznosi się ku dziewięciu kręgom nieba.
– Dziękuję, mistrzu. – Pokiwałam głową, rozkoszując się każdym jego słowem.
– Proszę pamiętać, że niebiosa tylko doradzają; panienka sama musi wziąć swój los we własne ręce. To wszystko, co mogę powiedzieć o panienki przeznaczeniu. – Przez kilka sekund patrzył na mnie badawczo. – Służę jednak osobistą radą, jeżeli zechce panienka jej wysłuchać.
– Proszę to zrobić.
Przyjrzał mi się uważnie, po czym przemówił, jakby recytował zagadkę:
– Jesteś piękna. Dla niektórych to szczęście, dla innych – tragedia. Gdy uroda jest po twojej stronie, nawet księżyc i gwiazdy tracą blask. Pewnego dnia jednak uroda cię opuści. Strzeż się, by nie pozostać ze stwardniałym sercem i nieczułym ciałem. Jeżeli tak się stanie, nawet dobry los nie przyniesie ci szczęścia. Pamiętaj, że największym szczęściem nie jest uroda, lecz rodzina. Do niej zawsze możesz wrócić.
Przez chwilę się namyślał, po czym przytoczył wersy pochodzące z Księgi Drogi i Cnoty mędrca Laozi:

Dziesięć tysięcy rzeczy powstaje i powraca
do swoich korzeni.
Powrót do korzeni zwie się spokojem.
Spokój to odzyskanie swojej prawdziwej natury.
Odzyskanie prawdziwej natury nazywa się
niezmiennością.
Poznanie tego, co niezmienne, zwie się oświeceniem.
Nieznajomość tego, co niezmienne, to katastrofa.

Gdy skończył recytować, dodał:
– Gdy jeszcze masz urodę, nie poświęcaj jej całej uwagi, pomijając inne kwestie. Szukaj tego, co w twoim życiu niezmienne – znajdź swoje korzenie, a odnajdziesz spokój, a nawet szczęście. To wszystko, co mogę powiedzieć.
Jako porzucona sierota nie miałam korzeni, które mogłabym odnaleźć. Nie miałam również szans na spokój, bo uciekałam przed dwoma gangami!
– Mistrzu, przecież Księga Przemian uczy, że wszystko się zmienia – odpowiedziałam ze smutkiem.
Obrzucił mnie zaciekawionym spojrzeniem.
– Tak, ale my nie mówimy o tym nietrwałym świecie, lecz o tamtym poza nim, prawdziwym, najpierwszym.
– Aha… to ma sens – odparłam, chociaż nie miałam bladego pojęcia, co miał na myśli.
Nadszedł czas, by się pożegnać. Moje szpiegowskie wyszkolenie podpowiadało, by nie pozostawać zbyt długo w jednym miejscu, nawet najbardziej przyjaznym.
– Mistrzu, ile jestem winna?
– Nie mówmy dziś o pieniądzach. – Machnął dłonią ozdobioną nefrytowym pierścieniem. – Było to niezwykłe spotkanie, więc świątynia nic od panienki nie weźmie. Magia znika, gdy pojawiają się pieniądze.
Zastanawiałam się, jaką magię miał na myśli. Chyba nie tę, którą prezentowała na scenie moja znajoma iluzjonistka Cień.
– Znajdź swoje korzenie – przypomniał mistrz. – Magia przyjdzie sama.
– Tak zrobię.
Podziękowałam mu ponownie, pożegnałam się i wyszłam.

Znalazłszy się z powrotem na pylistej ścieżce, starałam się odszyfrować enigmatyczny poemat z karty wróżebnej i jego związek z nieco złowieszczą poradą wróżbity. Dałam z siebie wszystko, by osiągnąć pozycję utalentowanej, uwodzicielskiej i tajemniczej piosenkarki Camilli, Ptaszyny Niebiańskiego Śpiewu. Cóż by mi pozostało, gdybym straciła urodę? To była moja broń przeciw mężczyznom i ich władzy. Wiedziałam jednak, że czas płynie jednakowo dla każdego i pewnego dnia moja uroda zniknie całkowicie, jak pieniądze hazardzisty przy stole do ruletki.

 
Wesprzyj nas