Tragikomiczny obraz życia rodzinnego w XXI wieku – pełen mrocznego humoru, szalonych zwrotów akcji i zapadających w pamięć postaci. Najbardziej złożona, zabawna, gorzka powieść Homes; najświetniejsza z dotychczas przez nią napisanych.


Harold Silver przez całe życie obserwował odnoszącego sukcesy młodszego brata George’a, który ma atrakcyjną żonę, dwoje dzieci i piękny dom na przedmieściach Nowego Jorku.

Gdy morderczy instynkt popycha George’a do szokującego aktu przemocy, życie całej rodziny przewraca się do góry nogami.

***

“Najbardziej złożona, zabawna, gorzka powieść Homes; najświetniejsza z dotychczas przez nią napisanych”.
“Chicago Tribune”

“Od lat nie czytałam powieści równie zręcznie łączącej dramatyzm z humorem… Homes analizuje to, co czyni współczesną Amerykę piękną i straszną, udowadniając, że jest jedną z najbardziej inteligentnych i najważniejszych obserwatorek kultury w naszym kraju”.
“Salon”

“A.M. Homes jest od dawna jedną z naszych najważniejszych i najoryginalniejszych autorek. Niech będzie nam wybaczone to jak dotąd jej najbardziej ambitna i najbardziej przystępna powieść; seks i przemoc zaburzają ustalony rytm życia na przedmieściach w sposób, który przywodzi na myśl Świat według Garpa, ale książka jest absolutnie oryginalnym dziełem wyobraźni autorki”.
Jay McInerney

“Pokręcona historia Kaina i Abla oraz wnikliwy opis życia we współczesnej Ameryce”.
Newyorker.com

“Narracyjny majstersztyk; Homes odmalowuje mroczną stronę amerykańskiej psyche lepiej niż którykolwiek autor od czasów Johna Updike’a”.
Michael Schaub, NPR.org

“Zaczęłam czytać A.M. Homes dwadzieścia lat temu. Z taką pisarką – dziką i zabawną, kwestionującą i prawdziwą – warto wyruszyć w podróż zwaną życiem”.
Jeanette Winterson

“Czuła i przezabawna. Przedmieścia Homes są gotyckie, pełne przemocy i żądzy. Jedna z dziwniejszych, cudowniejszych podróży w literaturze ostatnich lat”.
John Freeman, The Cleveland Plain Dealer

“A.M. Homes jest społeczną podpalaczką. Podkłada ogień pod serca i umysły czytelników. Jej zabawna, absurdalna proza graniczy z fantazjowaniem, zarazem dotykając strefy mroku. To satyryczna powieść o odkupieniu win i bliskości między ludźmi, którzy początkowo wydają się typową amerykańską rodziną”.
Melissa Chadburn, tinhouse.com

“A gdyby ten, co spisał historię Hioba, miał poczucie humoru? Nixon jest przedmiotem rozważań. Ktoś jest dawcą organów. Ktoś inny stara się, by wyrosło mu serce. Uwodzicielska powieść A.M. Homes przypomina pole minowe”.
John Sayles

“Powieść zaczyna się mocnym uderzeniem, a potem się rozpędza.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałem prozę z tak intensywną narracją. Zdumiewająca”.
Salman Rushdie

A.M. Homes – autorka pięciu powieści, autobiograficznej książki Córka kochanki i dwóch zbiorów opowiadań. Na podstawie jednego z nich – The Safety of Objects – powstał film z Glenn Close w roli głównej. Homes jest redaktorką “Vanity Fair” i wykładowczynią na Princeton University. Opowiadania i eseje publikuje m.in. w “New Yorkerze” i “New York Timesie” . Jej książki przełożono na dwadzieścia dwa języki. Za powieść Niech będzie nam wybaczone otrzymała w 2013 r. Women’s Prize for Fiction, pokonując m.in. Hilary Mantel, Barbarę Kingsolver, Kate Atkinson i Zadie Smith.

A.M. Homes
Niech będzie nam wybaczone
Przekład: Małgorzata Grabowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 kwietnia 2015


„Niech będzie nam wybaczone”
– inkantacja, modlitwa, nadzieja,
że jakimś cudem wyjdę z tego cało.
Czy zdarzyło wam się kiedykolwiek pomyśleć:
„Robię to celowo, daję ciała i nie wiem dlaczego”?

Chcecie poznać przepis na katastrofę?
Sygnał ostrzegawczy: rok temu, Święto Dziękczynienia w ich domu. Ponad dwadzieścia osób siedziało przy stołach ustawionych od jadalni do salonu w ciągu kończącym się przed ławeczką przy pianinie. Brat zajmował miejsce u szczytu dużego stołu, wydłubywał z zębów kawałki indyka i perorował o sobie. Obserwowałem go, odnosząc naczynia do kuchni, z palcami unurzanymi w nieopisanej mazi – sosie żurawinowym, batatach, zimnych cebulkach, chrząstkach. Z każdym nawrotem z jadalni do kuchni nienawidziłem go coraz bardziej. Powracały do mnie wszystkie grzechy naszego dzieciństwa, poczynając od jego narodzin. Przyszedł na świat jedenaście miesięcy po mnie, chorowity, bo przez pewien czas był niedotleniony, i poświęcono mu zbyt wiele uwagi. A potem, mimo że robiłem, co mogłem, by sobie uzmysłowił, że jest okropny, zachowywał się, jakby się uważał za dar niebios. Dano mu na imię George. Lubił, kiedy zwracano się do niego Geo, bo brzmiało to fajnie, jakby naukowo, matematycznie, analitycznie. Ja nazywałem go Geodą – pustką w skale wypełnioną minerałem. Przyciągając uwagę innych nadnaturalną pewnością siebie i arogancko uniesioną głową ze sterczącymi jasnymi kosmykami, sprawiał wrażenie, że coś wie. Ludzie zasięgali jego opinii, zabiegali o jego udział, ale na mnie wdzięk brata nie działał. Kiedy mieliśmy dziesięć i jedenaście lat, był ode mnie wyższy, masywniejszy, silniejszy. „Na pewno nie jest synem rzeźnika?” – pytał żartem ojciec. Nikt się nie śmiał.
Znosiłem ze stołu ciężkie talerze, półmiski, naczynia do pieczenia oblepione jedzeniem i nikt nie zauważył, że przydałaby mi się pomoc – ani George, ani dwójka jego dzieci, ani idiotyczni przyjaciele, a raczej podwładni (wśród nich pogodynka i siedzący sztywno rezerwowi prezenterzy i prezenterki, z wylakierowanymi fryzurami, podobni do Kena i Barbie), ani moja niecierpiąca indyka chińsko-amerykańska żona Claire, która zawsze nam przypominała, że jej rodzina świętuje przy pieczonej kaczce i kleistym ryżu. Żona George’a, Jane, która krzątała się cały dzień, gotując, sprzątając i podając, w tej chwili zgarniała kości i resztki do dużego pojemnika na śmieci.
Oczyszczała talerze, układając brudne naczynia w stos i wrzucając śliskie sztućce do parującej, spienionej wody w zlewie. Spojrzała na mnie, odgarniając włosy wierzchem dłoni, i się uśmiechnęła. Zawróciłem do stołów.
Patrząc na dzieci George’a i Jane, wyobraziłem je sobie w strojach Pielgrzymów, w czarnych bucikach ze sprzączkami, pracujące ciężko jak woły i – jak dzieci Pielgrzymów – noszące wiadra z mlekiem. Dwunastoletni Nathaniel i jedenastoletnia Ashley siedzieli przy stole jak zgarbione, a raczej zwinięte, wlane w krzesła, pozbawione kręgosłupa niedojdy, poruszając jedynie kciukami – jedno pisało do znajomych, których nikt nie widział na oczy, drugie zabijało cyfrowych terrorystów. To były dzieci bez osobowości, bez prezencji, dzieci nieobecne, pojawiające się w domu jedynie w czasie ferii. Wysłano je w zbyt młodym – zdaniem niejednego – wieku do szkół z internatem, robiąc to – jak wyznała Jane – z konieczności. Podobno miały bliżej nie sprecyzowane kłopoty z nauką, nie rozwijały się prawidłowo, a nieprzewidywalne wahania nastroju George’a uprzykrzały życie podjednym dachem.
W tle, rywalizując o uwagę nieobecnych widzów, grały głośno dwa telewizory – w jednym leciała transmisja z meczu futbolu, a w drugim film Wielki Joe.
– Jestem prezesem działu rozrywki, oddanym telewizji sercem i duszą – powtarza George. – Czuwam na okrągło, dzień i noc, siedem dni w tygodniu.
W każdym pomieszczeniu jest telewizor; George nie znosi być sam, nawet w łazience.
Najwyraźniej nie potrafi też żyć bez ciągłego potwierdzania własnego sukcesu. Kilkanaście nagród Emmy, które wywędrowały z siedziby stacji, ozdabia teraz – wraz z różnymi innymi nagrodami i pochwałami utrwalonymi w rżniętym krysztale – jego dom. Wszystkie wyrażają uznanie dla George’a za umiejętną analizę kultury popularnej, za dostarczanie nam obrazu nas samych – w lekko krzywym zwierciadle, w formacie półgodzinnego sitcomu lub serwisu wiadomości.
Na środku stołu stał półmisek z pozostałością indyka. Sięgnąłem ponad ramieniem żony – ciężka taca się zachybotała. Zmobilizowałem siły i balansując w zgięciu drugiego łokcia naczyniem po zapiekance z brukselki z bekonem, pomyślnie wypełniłem misję.
Indyka, „pamiątkowego ptaka”, cokolwiek to znaczy, tak przyjemnie wymasowano, zrelaksowano i natarto ziołami, aż uległ przekonaniu, iż nie jest tak źle stracić w dorocznym rytuale głowę i być nadzianym przez kuper żurawinami i okruchami chleba. Hodowano go właśnie po to, z dokładnie ustaloną datą egzekucji.
Stałem w kuchni bratostwa, podskubując indycze mięso, a Jane w jasnoniebieskich rękawicach zmywała, po łokcie w pianie. Zagłębiłem palce w jeszcze ciepłym brzuchu ptaka, gdzie ostały się najlepsze kąski nadzienia. Wygarnąłem trochę i uniosłem do ust. Popatrzyła na mnie – usta miałem wilgotne i tłuste, a palce zwinięte w indyczym punkcie G, gdyby ptaki miały coś takiego – wysunęła ręce z wody, podeszła do mnie i pocałowała.
Nie po przyjacielsku. Całus był poważny, wilgotny, pełen pożądania. Przerażający i nieoczekiwany. Zrobiła to, potem ściągnęła rękawice i wyszła z kuchni. Trzymałem się blatu, ściskając go tłustymi palcami. Mocno.
Podano deser. Jane spytała, czy ktoś chce kawy, i wróciła do kuchni. Chodziłem za nią jak pies. Chciałem jeszcze.
Ignorowała mnie.
– Ignorujesz mnie? – spytałem.
Nie odpowiedziała, a potem podała mi kawę.
– Pozwolisz mi na małą przyjemność, takie małe coś tylko dla mnie? – Umilkła. – Ze śmietanką i z cukrem?

Od Święta Dziękczynienia przez Boże Narodzenie aż do Nowego Roku wyobrażałem sobie wciąż, jak mój brat pieprzy Jane. George był na niej albo, przy specjalnej okazji, pod nią, a raz, gdy poniosła mnie fantazja, brał ją od tyłu – z oczami utkwionymi w naścienny telewizor, gdzie u dołu ekranu sunął pasek ze skrótem najnowszych wiadomości. Nie mogłem przestać o tym myśleć. Byłem pewien, że pomimo wdzięku i bezliku zawodowych osiągnięć George nie jest dobry w łóżku, a o seksie wie tyle, ile dowiedział się z magazynu czytanego ukradkiem na sedesie. Wyobrażałem sobie brata pieprzącego żonę – bezustannie. Ilekroć zobaczyłem Jane, stawał mi. Nosiłem workowate spodnie z zaszewkami z przodu i dwie pary bokserek, żeby ukryć zdradliwy entuzjazm. Zabiegi te zaokrąglały mi figurę, więc się martwiłem, że wyglądam, jakbym przytył.
Pod koniec lutego, tuż przed ósmą wieczór, dzwoni Jane. Claire jest nadal w biurze; zawsze jest w biurze. Ktoś inny podejrzewałby żonę o romans; ja zwyczajnie myślę, że Claire jest inteligentna.
– Potrzebuję twojej pomocy – mówi Jane.
– Nie martw się – odpowiadam, zanim się dowiem, z czym ma kłopot. Wyobrażam sobie, że dzwoni z kuchni, a długi spiralny kabel owija się wokół jej ciała.
– Jest na posterunku policji.
Patrzę na panoramę Nowego Jorku. Mieszkamy w nudnym, brzydkim powojennym budynku z białej cegły, ale wysoko, mamy duże okna i mały taras, na którym kiedyś siadaliśmy i jedliśmy grzanki na śniadanie.
– Nabroił?
– Na to wygląda – mówi. – Chcą, żebym po niego przyjechała. Możesz mnie wyręczyć? Możesz pojechać po brata?
– Nie martw się – powtarzam własne słowa.
Po kilku minutach jestem w drodze z Manhattanu do osady Westchester, którą George i Jane nazywają domem. Dzwonię do Claire z samochodu; odzywa się poczta głosowa.
Nagrywam się: „George ma kłopoty, muszę po niego jechać i odwieźć do domu, do Jane. Jadłem kolację, zostawiłem ci trochę w lodówce. Zadzwonię później”.

Bójka. Takie snuję przypuszczenia w drodze na posterunek. George ma to w sobie: impuls do reagowania z siłą wybuchu atomowego, ukryty pod powierzchnią do momentu, gdy coś go podrażni, a wtedy eksploduje, przewraca stół, wali pięścią w ścianę albo… Nieraz byłem ofiarą jego frustracji: powalał mnie na kolana uderzeniem piłką bejsbolową na wysokości nerek, w kuchni babci zagrodził mi dostęp do ostatniego kawałka murzynka i pchnął tak, że wybiłem plecami szybę. Wyobrażam sobie, że po pracy poszedł na drinka i zalazł komuś za skórę.

Trzydzieści trzy minuty później parkuję przed małym podmiejskim posterunkiem policji, białym pudełkiem z lat siedemdziesiątych. Wisi tam niestosowny w takim miejscu kalendarz z biuściastymi panienkami, jest słoik pełen cukierków i dwa metalowe biurka, które, gdy się je przypadkiem kopnie – tak jak ja to zrobiłem w tej chwili, przewracając pustą butelkę po dietetycznym dr. Pepperze – zgrzytają jak rozbijające się samochody.
– Jestem bratem człowieka, w sprawie którego dzwoniono do jego żony – oznajmiam. – Przyjechałem w związku z George’em Silverem.
– Jest pan bratem?
– Tak.
– Dzwoniliśmy do żony, przyjedzie po niego.
– Zadzwoniła do mnie, przyjechałem, żeby go zabrać.
– Zamierzaliśmy go zawieźć do szpitala, ale nie chce. Powtarza, że jest niebezpieczny i powinniśmy go zabrać „do miasta”, zamknąć i skończyć z tym. Moim zdaniem temu człowiekowi potrzebny jest lekarz, z czegoś takiego nie wychodzi się bez szwanku.
– Wdał się w bójkę?
– Wypadek samochodowy, poważny. Raczej nie był pod wpływem, dmuchał w balonik i zgodził się oddać mocz, ale tak naprawdę powinien pójść do lekarza.
– Do wypadku doszło z jego winy?
– Przejechał na czerwonym świetle, wbił się w minivana. Mąż zginął na miejscu, żona jeszcze żyła – na tylnym siedzeniu, obok chłopca, który przeżył wypadek. Ekipa ratunkowa użyła nożyc do cięcia metalu, żeby ją uwolnić. Zaraz potem zmarła.
– Jej nogi wypadły z auta! – woła ktoś z biura w głębi.
– Chłopiec jest w dobrym stanie. Przeżyje – mówi młodszy policjant. – Pański brat jest na zapleczu. Pójdę po niego.
– Czy brat jest oskarżony o popełnienie przestępstwa?
– W tej chwili nie. Będzie dochodzenie. Funkcjonariusze ocenili, że na miejscu zdarzenia wyglądał na zdezorientowanego. Proszę go zabrać do domu, sprowadzić lekarza i adwokata, takie sprawy bywają paskudne.
– Nie chce wyjść – oznajmia młodszy policjant.
– Powiedz mu, że nie ma dla niego miejsca – mówi starszy. – Powiedz, że zaraz przyjadą prawdziwi kryminaliści i jeśli teraz nie wyjdzie, to mu w nocy zaszpuntują dekiel.
George zjawia się, rozmemłany.
– Dlaczego przyjechałeś? – pyta.
– Jane zadzwoniła, a poza tym to ty miałeś auto.
– Mogła wziąć taksówkę.
– Jest późno.
Idąc z George’em przez mały parking i dalej w ciemność, zmuszony wziąć go pod rękę i wieść za łokieć, nie jestem pewien, czy go podtrzymuję, czy powstrzymuję od ucieczki. W każdym razie nie odsuwa się, pozwala się prowadzić.
– Gdzie Jane?
– W domu.
– Wie?
Potrząsam głową.
– To było straszne. Widziałem światło.
– Widziałeś światło?
– Chyba widziałem, ale nie wiedziałem, po co jest.
– Nie dotyczyło ciebie?
– Nie wiedziałem. – George wsiada do auta. – Gdzie Jane? -pyta znowu.
– W domu – powtarzam. – Zapnij pas.

Wjeżdżam na podjazd, światła reflektorów przecinają dom i łapią Jane w kuchni, z dzbankiem kawy w ręku.
– Dobrze się czujesz? – pyta, gdy wchodzimy do środka.
– Jak mogę się dobrze czuć – mówi George.
Opróżnia kieszenie, wykładając ich zawartość na kuchenny blat. Zdejmuje buty, skarpetki, spodnie, bokserki, marynarkę, koszulę, podkoszulek i upycha wszystko do pojemnika na śmieci.
– Chcesz kawy? – pyta Jane.
Nagi George stoi, przechylając głowę, jakby nasłuchiwał.
– Kawy? – pyta ponownie Jane, wykonując gest dzbankiem.
George nie odpowiada. Przechodzi z kuchni przez jadalnię do salonu i siada w ciemnościach na krześle.
– Wdał się w bójkę? – pyta Jane.
– Miał wypadek. Zadzwoń do towarzystwa ubezpieczeniowego i do adwokata. Macie swojego adwokata?
– George, mamy adwokata?
– Potrzebuję adwokata? – pyta George. – Jeśli tak, dzwoń do Rutkowskiego.
– Coś z nim jest nie tak – stwierdza Jane.
– Zabił ludzi.
Zapada milczenie.
Jane nalewa George’owi kawy i zanosi do salonu razem ze ścierką, którą osłania mu genitalia, jakby rozkładała na kolanach serwetkę.
Dzwoni telefon.
– Nie odbieraj – ostrzega George.
– Halo – mówi Jane. – Przykro mi, nie ma go w domu, mam coś przekazać? – Słucha. – Tak, słyszę wyraźnie. – Rozłącza się. – Komuś drinka? – pyta nie wiadomo kogo, a potem nalewa sobie.
– Kto to był? – pytam.
– Przyjaciel tej rodziny – odpowiada, mając na myśli zabitych.
George, zgrabnie trzymając na podołku filiżankę, długo siedzi na krześle, ze ścierką osłaniającą męskość. Pod nim tworzy się kałuża.
– George – mówi błagalnie Jane, słysząc kapanie. – Przydarzył ci się mały wypadek.
Wiekowa suka Tessie wstaje z posłania, podchodzi i węszy.
Jane biegnie do kuchni i wraca z papierowymi ręcznikami.
– Zaraz zrobi się plama na podłodze – mówi.
Zachowujący cały czas obojętną minę George przypomina zrzuconą gadzią wylinkę. Jane zabiera mu filiżankę i podaje ją mnie. Podnosi wilgotną ścierkę z jego kolan, pomaga mu wstać i wyciera papierowymi ręcznikami nogi z tyłu i pośladki.
– Pomogę ci wejść na górę.

 
Wesprzyj nas