Jesień w powieści ma wiele odsłon. To pora roku i przełom w życiu pewnej dziewczyny, która nie ma już nic do stracenia. To opowieść o samotności, cenie popełnianych błędów, wybieraniu własnej drogi, sile przyjaźni i miłości.


Pełno w niej niespodzianek – tu osiedlowy blokers może zaprzyjaźnić się z dystyngowanym staruszkiem, ateistka odnaleźć Boga, tajemniczy zboczeniec zaatakować znienacka, a internetowy byt stać się realnym w najmniej spodziewanym momencie.

To przede wszystkim historia przemiany, doprawiona szczyptą sensacji i sporą porcją słodko-gorzkich emocji.

Bez męsko-damskich uciech i zapasów trudno sobie wyobrazić tzw. literaturę kobiecą, do której powieść należy. I „Jesieni…” ich nie brakuje, wyrazistych typów męskich jest tu nawet więcej niż kobiecych, ale na plan pierwszy wysuwa się relacja siostra – brat, nader przekonująco przedstawiona. Co ciekawe, obydwoje zagubieni, odnajdują się dzięki nieco szorstkiej, ale wytrzymującej próbę miłości i przyjaźni, a stwarzając postać i Przemka, i jego barwny język, Targosz dowodzi, że literatura to praca ze słowem, a nie tylko opowiadanie zajmujących historyjek.

Wdzięk bez taniej kokieterii, uczciwość bez moralizatorstwa, odwaga bez wulgarności. Katarzyna Targosz nie musi pisać po męsku, żeby przyciągnąć czytelników. Wystarczy, że pisze po swojemu: z humorem, czułością dla bohaterów, wbrew obowiązującym trendom. Polecam!
Izabela Sowa

Katarzyna Targosz – pisarka, blogerka, fotograf. Absolwentka hotelarstwa w SHMS w Caux-sur-Mountreux oraz geografii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z pochodzenia Ślązaczka (ur. w Tarnowskich Górach w 1982 roku), zakochana w Wiedniu i Krakowie, przystań odnalazła w Bukowinie Tatrzańskiej, gdzie obecnie mieszka wraz z mężem i synem. Zadebiutowała w 2014 „Wiosną po wiedeńsku” (JanKa). Oficjalna strona autorki: www.katarzynatargosz.pl

Katarzyna Targosz
Jesień w Brukseli
Wydawnictwo JanKa
Premiera: 25 maja 2015
Dobre Książki objęły książkę patronatem medialnym

Część pierwsza

Nie widzę powodu, by tłumaczyć swoje postępowanie…

Czwartek, 19 września

Podświetlany plafon z numerem budynku migotał niespokojnie. Robiło to nieco upiorne wrażenie, szczególnie kiedy przez ostatnią godzinę wysłuchiwało się opowieści przyjaciółki o nawiedzającym jej mieszkanie duchu poprzedniej lokatorki. Świadomość bliskości cmentarza na Czerwonych Makach, gdzie spoczywali pensjonariusze dawnego zakładu psychiatrycznego, też nie dodawała otuchy.
Nie lubiłam samotnych powrotów do Brukseli i bez tego powiewu grozy. Budynek dopiero zaczynał zapełniać się lokatorami. Większość mieszkań stała jeszcze pusta. Okna były czarne i wyglądały nieprzyjaźnie. Oświetlonym niewysokimi lampkami wewnętrznym dziedzińcem z rzadka tylko ktoś przemykał.
Wstukując kod do drzwi wejściowych, niespokojnie rozglądałam się na boki. Na szczęście kabina windy stała na parterze i nie musiałam na nią czekać. Drzwi rozchyliły się przede mną i powitał mnie mrok. Wzdrygnęłam się nerwowo, ale światło rozbłysło po kilku sekundach. Zbeształam się w myślach za tę reakcję. Osiedle Europejskie było ładne, nowoczesne i komfortowe, a Bruksela stanowiła jego najnowszy, świeżo ukończony etap. W klatce naprzeciwko czuwał ochroniarz. Spokoju i bezpieczeństwa strzegły wszechobecne kamery. Mój niepokój był spowodowany jedynie sytuacją, w jakiej się znalazłam. Mieszkałam tu od kilku dni, jeszcze nie zdążyłam się rozpakować i zadomowić. Mieszkałam sama, po raz pierwszy w życiu, i z pewnością to ta świadomość budziła moje wieczorne lęki.
Wysiadając z windy na drugim piętrze, znów się rozejrzałam. Klucz miałam przygotowany, w dłoni. Szybkie przekręcenie go w zamku. Skok do środka. Zamknięcie za sobą drzwi. Byłam w domu.

Mimo późnej pory zabrałam się do rozpakowywania rzeczy. Pomyślałam, że jak tylko urządzę mieszkanie w ulubionym stylu retro i zapełnię półki przedmiotami, poczuję się w Brukseli bardziej komfortowo.
Siedząc nad kolejnym kartonem, zastanawiałam się nad poniedziałkowym spotkaniem. Oby wypaliło. Bo jeśli nie wypali, raczej nie będę mogła tu zostać.
A wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Jeszcze niedawno miałam dobrą pracę i sympatycznego narzeczonego, z którym postanowiliśmy zmienić mieszkanie na większe, by żyło się nam wygodniej. Ale w życiu nie ma nic pewnego. Firma, dla której pracowałam, z dnia na dzień ogłosiła upadłość, a sympatyczny narzeczony w tym samym czasie oznajmił, że został buddystą i wyjeżdża do Tybetu malować mandale i poszukiwać wewnętrznej harmonii.
Zostałam bez roboty i bez faceta, za to z kredytem do spłacenia.
Co zrozumiałe, jakiś czas pogrążona byłam w czarnej rozpaczy, ale dosyć szybko pojawiło się światełko rozpraszające jej mroki: odezwała się do mnie inna firma z branży. Pracowali właśnie nad nową serią gier komputerowych i potrzebowali dobrego grafika. Byłam dobrym grafikiem. Stworzyłam w końcu wyuzdaną Blaze, bohaterkę „Mrocznych katakumb”. Opracowywałam od strony graficznej także inne gry, ale to „Mroczne katakumby” były niekwestionowanym hitem, ośmielałam się więc sądzić, że ten punkt w moim portfolio będzie wystarczającym atutem. Ale czy na pewno?
Zniechęcona podniosłam się znad pudeł. Jaki miało sens się rozpakowywać, kiedy nie wiedziałam, czy będzie mnie stać na pozostanie tutaj? Mieszkanie wykończone zostało już po tym, jak odszedł ode mnie sympatyczny narzeczony. To, że nie mieliśmy szansy zamieszkać w nim razem, stwarzało możliwość, by rozpocząć tu całkiem nowe życie. Tylko czy będzie mi to dane?
Poszłam do połączonej z dużym salonem kuchni i wyjęłam piwo z lodówki. Dźwięk otwieranej puszki rozszedł się głośnym echem w pustym pomieszczeniu. Nie zapalałam świateł, bo nie miałam jeszcze zawieszonych zasłon, a zachodnia ściana niemal w całości składała się z okien. Wyjrzałam przez nie na pusty dziedziniec. Czułam, że nocny smutek nieuchronnie nadciąga nad Brukselę. To na pewno przez ten cmentarz, okłamałam się. Chciałam zadzwonić do Elizy, by nie czuć się tak samotnie, ale godzina wydała mi się zbyt późna nawet jak na telefon do przyjaciółki. Najlepszej przyjaciółki. I jedynej, innych nie miałam.
Z Elizą łączyło mnie wiele, wśród tego niechęć do własnego imienia i żal do byłego faceta. Takie czynniki potrafią mocno scementować znajomość.
Chcąc uciec przed nocnym smutkiem, dokończyłam piwo i poszłam spać. Na podłodze, ponieważ łóżko oddałam potrzebującym. Nie mogłam zaczynać nowego życia na tym samym łóżku, na którym sypiałam przez kilka lat z mężczyzną obecnie malującym mandale gdzieś w Himalajach.
Tylko czy w ogóle można zaczynać nowe życie, mając trzydzieści lat, karton porcelanowych szczurów i trzy kołdry?

Piątek, 20 września

Spanie pod trzema kołdrami wymagało wprawy. Z moich doświadczeń wynikało, że mało kto to wytrzymywał. Ja nie wytrzymałabym spania pod jedną. Musiałam mieć trzy. Takie dziwactwo. Tak samo jak kolekcjonowanie szczurzych figurek.
Zaraz z rana wybrałam się po kajzerki i żółty ser. Te nieskomplikowane produkty stały się podstawą mojego żywienia, odkąd zostałam singielką.
Wracając, zobaczyłam zgarbioną postać majstrującą kluczem w drzwiach do mieszkania obok. Usłyszawszy moje kroki, postać odwróciła się. Był to starszy mężczyzna o niezbyt przyjemnej fizjonomii, ubrany w obszerny długi płaszcz; przestraszyłam się, czy przypadkiem nie jest ekshibicjonistą.
– Witam panią, jestem nowym sąsiadem. – Wyciągnął do mnie dłoń. – Zenon Kropidlak, kłaniam się.
Niechętnie podałam mu rękę i też się przedstawiłam. Moja podejrzliwa natura nie pozwalała mi zapomnieć o skojarzeniu z ekshibicjonistą. Mógł być zresztą jakimś innym zboczeńcem, nigdy nie wiadomo.
Po przywitaniu się z Kropidlakiem prędko zamknęłam się we własnym mieszkaniu. Zaraz jednak rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi. Uchyliłam je nieznacznie i ujrzałam nowego sąsiada, już bez płaszcza, za to z jakąś torebką w ręku. Znowu się wystraszyłam. Zaraz wróciły do mnie myśli o najróżniejszej maści dewiantach, którzy w papierowych torebkach przenoszą narzędzia tortur lub kawałki ciał swoich ofiar. Albo jedno i drugie.
– Winogronka – oznajmił sąsiad.
– Słucham?!
– Dla pani, tak na rozpoczęcie sąsiedzkiej znajomości. Winogrona z mojej działki.
– Aha… No… Dziękuję – odrzekłam skonsternowana, z pewnym lękiem biorąc od niego pakunek. Ponieważ nie próbował się na mnie rzucić ani siłą wedrzeć do mieszkania, ośmieliłam się dodać: – To miło z pana strony.
– Jeśli ma pani ochotę, to zapraszam na herbatkę z lipy, właśnie zaparzyłem.
– Nie, teraz nie mogę, może innym razem… − odparłam pośpiesznie.
– No tak, młodzi ludzie są ciągle tacy zaganiani…
– Właśnie, właśnie…
– Gdyby pani miała kiedyś chęć…
– Tak, może kiedyś – zapewniłam. – Dziękuję za winogrona.
– Już pani dziękowała – zauważył. – Mam nadzieję, że będą smakować.
– Na pewno. – Zmusiłam się do uśmiechu. – Do widzenia.
Nie zamierzałam jeść tych winogron. Kto wie, czy nie były naszpikowane jakąś trucizną. Może i robiłam się przewrażliwiona, ale wystarczyło włączyć telewizor i posłuchać wiadomości, by moje przewrażliwienie zyskało pełne uzasadnienie. Nie takie rzeczy się działy! I nie zamierzałam zaprzyjaźniać się z Kropidlakiem. Nawet jeśli był tylko starszym panem o niekorzystnym wyglądzie. Ja po prostu nie należałam do zbyt przyjacielskich osób.
Kiedy po krótkiej chwili znów rozbrzęczał się dzwonek, postanowiłam udawać, że mnie nie ma, pewna, że to znowu nadaktywny sąsiad. Zaraz jednak usłyszałam zza drzwi nawoływania, których autorem był mój rodzony brat.
– Co jest? Dzwonię i dzwonię – oznajmił na powitanie.
– Udawałam, że mnie nie ma.
– Przecież wiem, że jesteś, auto stoi.
– Mogłam wyjść do sklepu.
– Ale nie wyszłaś.
Tak właśnie rozmawiało się z Przemkiem.
– O, winogrona. Mogę? – spytał, pakując sobie całą kiść do ust.
– Możliwe, że są zatrute.
– Nie szkodzi. – Wziął owoce i usadowił się na wielkim czerwonym pufie, na razie jedynym meblu stojącym w salonie.
– Mnie by przeszkadzało… – zauważyłam, siadając na podłodze.
– Skręcę sobie, okej? – spytał, a właściwie oznajmił, gdy już się nasycił plonami z ogrodu mojego sąsiada.
Wzruszyłam ramionami, świadoma, że i tak to zrobi.
– No i co tam, Kasandra? Jak się mieszka? – zainteresował się, zaciągając substancją prawnie zakazaną.
– Chyba nie ma sensu prosić, żebyś mnie tak nie nazywał, co? Z dwojga złego wolę już swoje prawdziwe imię.
– Twoim prawdziwym imieniem mogę cię nazywać dopiero jak skończysz sześćdziesiątkę. Wtedy będzie pasowało.
– No co ja poradzę…? – burknęłam bezradnie.
– Ciesz się, że nie nazwali cię po tej drugiej prababce, tej… no, jak jej tam było? Tuberkuloza?
– Eee, chyba Tuberoza… Coś z „roza” w każdym razie.
– Może Psychoza?
– Co ty wygadujesz? I czemu w ogóle zawracasz mi tym głowę?
– Ej, siostra, ty zawsze taka zestresowana jesteś. Chcesz przyjarać?
– Dzięki, wystarczy, że ty wpadasz do mnie spalić sobie skręta.
– No przecież nie będę jarał przy matce, nie? A tak w ogóle, to właśnie miałem cię pytać…
– O co? – przerwałam mu, pełna najgorszych przeczuć.
– Może mógłbym z tobą zamieszkać, co? Masz taką fajną chatę.
– Zapomnij!
– Ale matka mi ciągle truje, wiesz, jak jest… Poza tym jak długo można łazić z łatką blokersa? Ty masz tu high life.
– Możesz wpadać, kiedy chcesz. – Poszłam na kompromis, bo argument o matce podziałał. – Ale nie wytrzymałabym mieszkania z tobą. Zaraz pojawiliby się kumple, panienki, dużo zioła i browaru.
– Z panienek ewentualnie mógłbym zrezygnować. No zgódź się, masz w końcu trzy pokoje.
– Właśnie: ja mam. I wszystkie zajęte: w jednym pracuję, w drugim sypiam, a w trzecim trzymam buty. Nie ma dla ciebie miejsca.
W tym momencie w mieszkaniu rozległ się dźwięk sygnalizujący, że ktoś kolejny pragnie się do niego dostać. Co za ranek! Ja przecież chciałam tylko w spokoju zjeść bułkę z serem. Przemek rzucił się otwierać.
– To pewnie Duldo – wyjaśnił. – Powiedziałem, żeby wpadł.
– Już zapraszasz kumpli do mojego mieszkania?! Widzisz, właśnie o tym mówiłam!
– Ej, Kasandra, wyluzuj. Ja mam dziś wolne, ty jesteś bezrobotna, możemy sobie posiedzieć. Zadzwoń jeszcze po Lizkę i zrobimy mały chillout.
Właściwie czemu nie?

(…)

Wtorek, 1 października, przedpołudnie

(…) Wracając z Carrefoura z torbą skrywającą kajzerki, paczkę sera i opakowanie warzywnej sałatki, spostrzegłam przesyłkę w skrzynce na listy. Właściwie nigdy do niej nie zaglądałam. Obecnie już mało kto pisywał tradycyjne listy, nawet rachunki przychodziły drogą elektroniczną, więc do tej pory nie interesowałam się ewentualną zawartością metalowej przegródki. Teraz jednak przez małe dziurki wyraźnie prześwitywała biała koperta. Kiedy ją wydobyłam, zobaczyłam swoje imię i nazwisko, bez jakichkolwiek innych oznaczeń. Nie było adresu, stempli ani znaczków. Pomyślałam, że to pewnie jakieś zawiadomienie od zarządcy osiedla.
Po wejściu do mieszkania i odłożeniu zakupów rozdarłam kopertę i wyjęłam zadrukowaną kartkę. Przeczytawszy jej treść, na miękkich nogach podeszłam do lodówki, wyciągnęłam butelkę whisky i pociągnęłam z niej spory łyk. Trzęsącymi się rękami zapaliłam papierosa przy kuchennym zlewie i jeszcze raz przeczytałam list. To zdecydowanie nie była wiadomość od zarządcy osiedla, chyba że był on naprawdę porąbanym dewiantem.

Wtorek, 1 października, popołudnie

– Przemek, mógłbyś do mnie przyjechać?
– Przecież umówiliśmy się, że będę wieczorem – zdziwił się mój brat.
– Ale przyjedź już, teraz. Proszę. To coś poważnego. Trochę się boję – powiedziałam drżącym głosem.
– Hej, ale jesteś cała i zdrowa?
– Na razie tak…
– Dobra, już jadę, tylko… jest ze mną Lusi.
– Wszystko jedno, przyjedź.
– To chyba naprawdę coś poważnego.
Nie musiałam długo na nich czekać.
– Masz szczęście, byliśmy niedaleko, na Widłakowej – wyjaśnił mój brat.
– Przemo zrobił mi off-road swoją subaryną! – zapiszczała Lucyna.
– Jest subaru, jest impreza – podsumował Przemek, wyraźnie zadowolony.
– Jej, ale masz tu faaajnie! – Lucyna bezceremonialnie przystąpiła do oglądania mojego mieszkania. – Full wypas, pewnie musiałaś sporo wybulić za takie gniazdko!
– Przemek, możemy pogadać? – zwróciłam się do brata, ignorując jego laskę.
– No przecież po to przyjechałem!
– Ale na osobności.
– Kasandra, o co właściwie biega?
Wręczyłam mu list; Lucyna tymczasem oglądała kafelki w łazience i ubikacji.
– Lusi-pusi! – przywołał ją mój brat po przeczytaniu listu. – Może weźmiesz taksówkę i pojedziesz już do tej Bonarki? – zaproponował, wyciągając z portfela plik banknotów i wręczając go swojej sympatii. – Powybieraj sobie jakieś ciuszki, a ja załatwię jedną sprawę i do ciebie dołączę.
Lucyna bez skrępowania przeliczyła pieniądze, po czym jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech.
– No jasne, Przemo! Może znajdę jakieś seksi koroneczki na wieczór?
Pomyślałam, że jeszcze jedno zdanie i się porzygam.
– Widzę, że naprawdę jesteś przy forsie – zauważyłam po wyjściu Lucyny. – Jeszcze niedawno pobiłeś się z szefem o mniejszą kwotę.
– Pieniądze są po to, żeby z nich korzystać. A Jankowi należał się wpierdol – wyjaśnił. – Lepiej powiedz, co to za cichy zboczony wielbiciel?
– Chciałeś powiedzieć porąbany psychol.
– Myślę, że tak też można go określić – zgodził się.
– Skąd mam wiedzieć? Nie mam pojęcia. Znalazłam to w skrzynce na listy. Z moim nazwiskiem na kopercie.
– Aha, to wyklucza hipotezę o ewentualnej pomyłce.
– Raczej.
– I nie wiesz, od kogo to?
– Staram się nie zadawać z porąbanymi psycholami.
– Naprawdę?
– Nie aż tak porąbanymi – uściśliłam. I dodałam: − Chyba powinnam z tym iść na policję, w końcu ten facet mi grozi.
– No, niedosłownie.
– Grozi mi, jak cholera.
– Ale po co od razu wciągać w to pały? To nie najlepszy pomysł. I tak ci nie pomogą, tylko niepotrzebnie namieszasz.
– Namieszam?
– No wiesz, zaczną interesować się osobami z twojego otoczenia, członkami rodziny i tak dalej…
– A członkami rodziny nie powinni, tak? Mówiłeś, że ten deal z Docentem był czysty!
– Bo był, ale lepiej dmuchać na zimne.
– No pięknie… To co mam z tym zrobić?
– Spokojnie, siostra, poradzimy sobie. Masz jakieś podejrzenia, kto to może być?
– Jedno… Ten mój sąsiad z mieszkania obok.
– Zbok?
– Nie wiem, czy zbok, ale jest jakiś dziwny. Ciągle czegoś ode mnie chce, czatuje, żeby mnie spotkać na korytarzu, przynosi prezenty.
– Zbok na stówę. Idziemy do niego – zadecydował.
– Poczekaj, mogę się przecież mylić!
– Zaraz się przekonamy. – Ruszył do drzwi. – Jak on się nazywa?
Po chwili staliśmy przed Zenonem Kropidlakiem.
– O, dziękuję za pamięć – ucieszył się. – Ale internet już działa. Nie mogłem się państwa doczekać, więc poprosiłem o pomoc tego młodzieńca z naprzeciwka.
– My nie w tej sprawie – ostudziłam go.
– Nie?
– Słuchaj, Kropidlak – włączył się Przemek. – Jeśli straszysz pan moją siostrę, to musisz wiedzieć, że ja i moi kumple się tobą zajmiemy. Mam spory bagażnik, mogę ci w nim zafundować przejażdżkę do lasu.
– Słucham?! O co państwu chodzi?!
– O list.
– List?
– Ten anonim. To pan go wysłał? – spytałam.
– Więc pani też dostała?
Patrzyłam na niego skonsternowana.
– Też?
– Ja również otrzymałem anonim. Był w skrzynce na listy.
– Jak to, to pana też chcą oglądać nagiego i związanego?!
Kropidlak wytrzeszczył na mnie oczy.
– Może państwo wejdziecie, pokażę, co otrzymałem.
List do Kropidlaka był uroczy. Na pewno nie pisała go ta sama osoba, co do mnie. Nadawcą, a raczej nadawczynią, musiała być jakaś starsza dama zainteresowana bliższym poznaniem sąsiada, ale niemająca śmiałości powiedzieć mu tego wprost.
– „Jeśli pan również miałby ochotę na urozmaicenie jesieni życia nową znajomością, proszę zostawić odpowiedź pod tym dużym kamieniem przy klombie z różami” – zakończył czytanie mój brat. – I co, odpisze pan?
– Sam nie wiem – wyznał Kropidlak. – To takie niecodzienne…
– Wygląda na miłą osobę. – Wyjęłam list z rąk Przemka i ponownie przebiegłam wzrokiem jego treść. – Wspomina, że też lubi sadzić kwiaty i pielęgnować ogród. Może mielibyście wiele wspólnego?
– Ale czy nie jestem za stary na taką zabawę? Wiadomości, bileciki…
– Myślę, że ona zwyczajnie wstydzi się do pana podejść. Nie wie, jak zagadać. Pewnie jest nieśmiała.
– No, Zeno, musisz pan przejąć inicjatywę – poparł mnie Przemek. – Jak laska jest nieśmiała, to tym bardziej potrzebuje prawdziwego mężczyzny!
– Tak myślicie? − Kropidlak patrzył na nas nieco skołowany.
– Jasne!

 
Wesprzyj nas