Dwie poruszające opowieści o młodości od francuskiej mistrzyni prozy obyczajowej.


Zgubić coś, by znaleźć sens życia, spotkać najważniejszą dla siebie osobę przypadkiem, rozstać się z kimś, by odkryć prawdziwe szczęście, stracić, by zyskać…

Małe wydarzenia czasem mają wielkie konsekwencje. Mathilde, studentka historii sztuki, zgubiła torebkę z dużą sumą pieniędzy. Po kilku dniach uczciwy znalazca zwrócił ją z całą zawartością. Po kilku miesiącach Mathilde wyjechała z Paryża, by szukać go na dalekiej prowincji…

Yann, dwudziestokilkuletni Bretończyk mieszkający w Paryżu, podczas przypadkowej kolacji u sąsiadów uświadamia sobie, że jego życie jest puste, a do dziewczyny, z którą je dzieli, nie czuje już nic. Po rozmowie z Isaakiem spakuje walizki i wyruszy do pewnej winnicy w Hérault…

Dwie historie. Dwie opowieści o młodych ludziach z naszej współczesności. Sytych, a jednak głodnych. Uprzejmych, a jednak gniewnych. Takich, którzy wolą zaryzykować, że się pomylą w swoich decyzjach, niż żyć w pustce.
Anna Gavalda

Wydźwięk książki Gavaldy jest jednoznaczny: to czy nasze życie okaże się udane czy zmarnowane zależy tylko od naszych własnych decyzji.

Anna Gavalda (ur. 1970) – francuska dziennikarka i pisarka. Autorka m.in. powieści Po prostu razem (sfilmowana, z Audrey Tatou w roli głównej), Kochałem ją oraz Billie. Jej książki są tłumaczone na ponad 30 języków.

Anna Gavalda
Lepsze życie
Przekład: Paweł Łapiński
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 7 maja 2015

3

Nazywam się Mathilde Salmon. Mam dwadzieścia cztery lata. Oficjalnie jestem nadal studentką historii sztuki (piękny wynalazek), ale w rzeczywistości pracuję dla szwagra. Mojego bogatego, pięknego, cool szwagra, który ciągle pociera czubek nosa i nigdy nie nosi krawata. Szwagier prowadzi dużą internetową agencję kreatywną oferującą usługi w zakresie projektowania, brandingu i developmentu w sieci. Odszyfrowuję: jeżeli macie towar i chcecie go opchnąć w necie, to szwagier wam zaprogramuje śliczną stronę i poprowadzi waszego klienta za rękę aż do zakończenia płatności (oczywiście bezpiecznej). Zostałam zatrudniona w tej firmie w zeszłym roku.
Szwagier potrzebował najemników, a ja kieszonkowego. To było w wieczór moich urodzin, więc przyklepaliśmy ustalenia toastem. Jak na umowę z szefem mogło być gorzej.
Przysługuje mi wiele zniżek studenckich: na bilety do kina, do muzeum, na siłownię i do barów uniwersyteckich, ale ponieważ zdecydowaną większość czasu spędzam przed komputerem, ponieważ zmieniam się w idiotkę i ponieważ zarabiam dużo za dużo, żeby wracać na stołówkę, nie korzystam już za bardzo z tych udogodnień.
Pracuję w domu, w swoim rytmie i po ciemku, mam tysiąc nazwisk, tysiąc adresów, tysiąc nicków oraz tyle samo awatarów i przez cały dzień wypisuję lipne komentarze.
Pomyślcie o paryskim kontrolerze biletów z piosenki Serge’a Gainsbourga — to właśnie ja. Produkuję tego tyle, że mogłabym wam zaśpiewać:

Komcio tu, komcio tam i jeszcze jeden tu,
Tu komcio normalny,
Tam komcio ulgowy…*

* W oryginalnej wersji piosenki kontroler dziurkował bilety w paryskim metrze: Dziurka tu, dziurka tam… (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Dostaję niekończącą się listę stron z oznaczeniami „zgnoić” albo „praise only” (w branży internetowej wszystko, co modne, musi być po angielsku), żebym zasiała wątpliwości u potencjalnych klientów, następnie nagoniła ich, by wreszcie im zaoferować (ale dopiero po tym, jak już wystarczająco zabulą) pełen pakiet pozytywnych opinii na forach dyskusyjnych i najlepsze możliwe pozycjonowanie w Google.
Przykład: spółka superyoyo.com produkuje i sprzedaje superjo-jo. Tylko że jej strona jest masakrycznie przedpotopowa — żeby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na wszystkie nieprzychylne komentarze krążące w sieci, wrzucone, udostępnione, cytowane na blogach, wyłapane, oblukane, tweetnięte, zaczepione, otagowane, zarikłestowane, wrzucone na walla, zdyslajkowane, odlolowane, wspomniane na czacie tu i tam przez Micheline T. (jam to), Jeannotdu41 (ja), Choubi_angel (moja osoba), Helmutvonmunchen (Ich) albo NYUbohemiangirls (me and myself).
No cóż, wpędza to Jo-joland w meganiepokój. Ostatecznie pan i pani Yoyo, poinformowani o talentach mojego szwagra za pomocą tyleż wariackiego, ile genialnego patentu (niestety jest zbyt długi, żeby go tłumaczyć, a wszystko to i tak nie ma żadnego znaczenia), łamią się i przychodzą, błagając: koniecznie potrzebują zupełnie nowej strony. Tak, tak! Dla firmy to sprawa życia i śmierci. Szwagier natomiast ostatecznie wielkopańsko zgadza się im pomóc i trzy tygodnie później — cud! Kiedy wystukasz na klawiaturze „yo” lub „yoy”, już cię przenosi do Yoyolandu (nie działa jeszcze dla samego „y”, ale harujemy nad tym jak woły). I kolejny zaskok, kolejny cud! Jam to zamawia po dziesięć z każdego rodzaju dla szóstki swoich wnuków, ja nie posiada się z radości i zapewnia, że będzie mówić, gdzie się tylko da, o najbardziej superanckich jo-jo na świecie, moja osoba stwierdza, że są mega, mega cool — !!!, Ich chtschal bi info für zostchatsch Offisyalnym Dealerem Yoyo, natomiast me and myself are sooooo excited coz yoyos are sooooo French.
No i tyle: po prostu komentuję. A mój szwagier rozgląda się za poszerzeniem działalności z perspektywy swojego ogromniastego mieszkania w XVI dzielnicy.
Perfekcja tego układu jest złudna, wiem o tym. Powinnam raczej wykorzystać wenę do skończenia (rozpoczęcia) pracy magisterskiej. „Od holenderskiej królowej Wilhelminy do Paula Jouanny’ego. Historia i koncepcja przyczep akwarelistów i innych pojazdów na potrzeby malarzy plenerowych”. Jest rozmach, nie? A może lepiej pomyśleć o swojej przyszłości, własnym tyłku i trzecim filarze? Niestety, gdzieś po drodze straciłam wiarę i sama też marzę już tylko o życiu w plenerze.
Bo wszystko jest fałszywe… Bo wszystko to tylko komentarze… Bo bieguny nam właśnie topnieją, bankowcom wreszcie wypłacono odszkodowania, chłopi wieszają się w stodołach, a miejskie ławki demontuje się, żeby nie przesiadywali na nich kloszardzi…
Szczerze? Czemu miałabym się wysilać i zapuszczać korzenie w takim świecie, co?
Żeby o tym nie myśleć, biorę udział w kombinacyjkach mojego szwagierskiego i Larry’ego Page’a: kłamię od rana do wieczora i tańczę od wieczora do rana.
Właściwie… tańczyłam. Obecnie zaciskam pasa i snuję się przy świetle księżyca w oczekiwaniu na chłopaka, który nawet nie wie, że na niego czekam.
Co za głupota.
Chyba jestem zagubiona, na głodzie wrażliwa, skoro się do tego posunęłam.

4

Pauline i Julie D., dwie dziewczyny, z którymi dzielę sto dziesięć metrów kwadratowych przy rue Damrémont, to bliźniaczki. Jedna pracuje w bankowości, druga w ubezpieczeniach. Rock’n’rollowe podejście. Nie mamy ze sobą nic wspólnego i to właśnie stanowi sekret naszego harmonijnego współżycia. Ja jestem w domu, kiedy ich tam nie ma, a kiedy bliźniaczki wracają, nie zastają mnie już w mieszkaniu. One pilnują rachunków, a ja odbieram ich przesyłki (głupoty opłacane PayPalem), ja przynoszę świeże pieczywo, a one wynoszą śmieci.
Jest wprost wspaniale.
Jak dla mnie Pauline i Julie są trochę głupiutkie, ale jestem naprawdę zadowolona, że wygrałam ich casting. Zorganizowały sobie serię przesłuchań w stylu W poszukiwaniu nowej prawie doskonałej współlokatorki (mój Boże… ) (co za pompa…) (jeszcze jeden niezapomniany epizod mojej szalonej młodości) i zostałam Wybrana. Chociaż nigdy do końca nie zrozumiałam dlaczego. Byłam wtedy porządkowym — co tam porządkowym, byłam agentem! Agentem porządkowym w Musée Marmottan Monet i zdaje mi się, że wpływ papy Moneta zadziałał na moją korzyść: młoda zadbana dziewczyna, która spędzała tyle czasu pośród Nimf, musiała być uczciwa.
Głupiutkie, krótko mówiąc.
Paryż jest dla nich tylko obowiązkowym punktem w CV. Nie bardzo im się podoba i marzy im się powrót do życia w Roubaix, na dalekiej Północy, gdzie zostali tatuś, mamusia i kocur Pieszczoch i gdzie same zawijają się tak często, jak to tylko możliwe.
Korzystam więc z tego szczęścia (supermieszkanko tylko dla mnie co weekend i zapasy równo poukładanych pod zlewem szmatek z mikrofibry, którymi wycieram rzygi wszystkich swoich znajomych), zanim zdecydują się wrócić na prowincję na stałe.
Powiedzmy, że korzystałam. Teraz już… już sama nie wiem. Zdaje mi się, że coraz trudniej mi je znosić…
(Po powrocie wsuwają kapcie-baleriny Isotoner i w porze śniadaniowej słuchają radia Chante France — bywa to męczące). A jednak problem leży we mnie, mam tego pełną świadomość. One akurat są cały czas tak samo dyskretne i czuwają nad tym, żeby ściszać muzykę, kiedy gubię się w oparach ich zbożówki. Nic im nie mogę zarzucić.
Tak, to ja i tylko ja jestem źródłem tego, co mnie gryzie. Mija już trzeci miesiąc, jak nic mi nie smakuje, jak nigdzie nie wychodzę, jak nic nie piję, jak…
Jak staczam się po równi pochyłej.

*
Trzy miesiące temu mieszkanie wciąż przypominało plac budowy.
Nie było w najlepszym stanie i Pauline (ta bardziej rozgarnięta) przekonała właściciela, żeby powierzył nam remont w zamian za zwolnienie z czynszu w wysokości równej kwocie rachunku końcowego. (Trochę skomplikowane zdanie, bynajmniej nie mojego autorstwa, zapewniam!). Podnieciły się tym jak cnotki, pomierzyły wszystko, rozrysowały plany, przekartkowały katalogi i pozamawiały mnóstwo kosztorysów, które komentowały potem całymi wieczorami, siorbiąc swoje ziółka. Zastanawiałam się nawet, czy nie minęły się przypadkiem z powołaniem.
Cały ten bojowy zryw trochę mi zawadzał. Musiałam zdezerterować i zawinąć się do ula mojego szwagra i wszystkich jego milusich geeków w formacie 2.0, żeby mieć spokój i wymóżdżać swoją prozę. Ale dobra, przyznaję, że elektryka pozostawiała wiele do życzenia (mój komp mrugał, kiedy jednocześnie pracował piekarnik), wszystko się chwiało, a łazienka nie była zbyt praktyczna (wciąż trzeba było obchodzić stary bidet). Niczym nie musiałam się zajmować, więc kiedy bliźniaczki zaproponowały, żebyśmy zapłaciły za robociznę w gotówce, żeby nie płacić VAT-u (chociaż tyle!) i zyskać przychylność P. Carvalho (wytypowanego budowlańca, spryciarza zarobionego do granic), nie kazałam się długo prosić.
Pod tym względem również nie bywam trudna.
Po co o tym wspominam? Bo bez delikatnego szantażu szanownego pana „oburzonego” kosztami pracy, bez niezapowiedzianej podwyżki podatku od wartości dodanej w budowlance i bez mojej i dziewczyn chciwości, ogólnie bez wspólnej chciwości nas wszystkich (to w końcu on na tym zyskiwał) — nie byłoby mnie tam, w tej deprymującej dzielnicy, i nie wpatrywałabym się we własną pustkę.
Było to tak:

5

Kawiarnia w pobliżu Łuku Triumfalnego. Siedziałam w głębi, po lewej, za barem. Nie czytałam, nie ruszałam się, nie sprawdzałam komórki; czekałam na Julie.
Moją współlokatorkę, tę, co robi w BNP (ona sama zawsze mówi: BNP Paribas) i która oblicza, jak dziecko przy tablicy, wszystko, co można między nas podzielić (czynsz, opłaty, media, abonamenty, napiwki, kapsułki do zmywarki, kalendarz od kominiarzy, rolki papieru toaletowego, żel pod prysznic, wycieraczkę, itede, itepe, i jeszcze bardziej dziwaczne pozycje).
Umówiłyśmy się na spotkanie w ten piątek późnym popołudniem w pewnej knajpie niedaleko jej roboty.
Przemierzanie Paryża dla jej pięknych oczu trochę mnie zmuliło, ale wiedziałam, że śpieszy się na pociąg i że to jednak ja jestem tą najbardziej… hmm… najmniej zapracowaną ze wszystkich.
Miała przekazać mi dwie trzecie kasy przeznaczonej dla naszego ukochanego murarza krętacza, z którym byłam umówiona następnego dnia rano, czyli dość wypchaną kopertę, czyli dziesięć tysięcy euro w gotówce.
No tak… Cokolwiek by mówić… to miał być Wersal.
W ramach wagarów wykorzystałam to popołudnie na bieganie po sklepach — wtedy wciąż jeszcze byłam małą brunetką o jak najnormalniejszych cechach: głupiutka, wesolutka, próżna i rozrzutna — i czekałam na Julie, przytulając do siebie leżące obok mnie na kanapie z moleskinu torby pełne fatałaszków, galanterii, kosmetyków i kolejnych bezużytecznych par butów.
Złaziłam kilometry od jednej witryny sklepowej do drugiej, po czym wzięłam się do sączenia mojito, żeby dojść do siebie po tylu emocjach. Byłam wykończona, spłukana, było mi wstyd i byłam bardzo szczęśliwa.
Dziewczyny zrozumieją.

*
Ona — w swoim kostiumiku szarej myszki — dotarła punktualnie co do minuty. Nie miała czasu nic wypić, albo zresztą wodę niegazowaną poproszę. Poczekała, aż kelner odejdzie, rzuciła kilka nieufnych spojrzeń dookoła, wreszcie wyjęła z aktówki kopertę i powierzyła mi ją ze zbolałą miną, którą przybierają wszyscy bankowcy, kiedy sytuacja zmusza ich do przekazania człowiekowi pieniędzy.
— Nie wkładasz jej do torby? — zaniepokoiła się.
— Tak, tak. Oczywiście. Sorry.
— To jednak niezła suma…
Patrzenie na mnie, jak mieszam w szklance liście mięty, jakoś jej nie uspokajało:
— Ale będziesz ostrożna?
Potwierdziłam z poważną miną (biedaczka, gdyby wiedziała, że to nie odrobina rumu z limonką tak mi zawróci w głowie…), po czym wsunęłam niemałą sumkę do torby na ramię, którą postanowiłam trzymać na kolanach, żeby uspokoić Julie.
— Same setki… Na początku włożyłam je do koperty bankowej, ale potem pomyślałam, że nie jest to zbyt dyskretne. Rozumiesz, z uwagi na logo… Więc zmieniłam.
— Dobrze zrobiłaś — pochwaliłam, kiwając głową.
— A poza tym, widziałaś, nie zakleiłam jej, tak żebyś mogła dodać swoją część…
— Doskonale!
A ponieważ wciąż była spięta, wydusiłam z siebie:
— Ej no, Julie… Wszystko będzie dobrze. — Jednocześnie przeciągnęłam sobie pasek torby nad głową. Popatrz! Prawdziwy bernardyn! Wasz cwaniaczek Antonio dostanie swoją kasę. Dostanie, dostanie, nie martw się.
Zrobiła jakąś minkę ustami, uśmiech albo westchnienie, trudno powiedzieć, potem wzięła się do studiowania rachunku.
— Daj spokój, biorę to na siebie. No już, zmykaj, inaczej spóźnisz się na pociąg. Uściskaj ode mnie swoich rodziców i powiedz Pauline, że jej paczka dotarła w jednym kawałku.
Wstała, rzuciła ostatnie zaniepokojone spojrzenie w kierunku mojego starego wora, zawinęła się w trencz i pojechała, jakby z żalem, na weekend do domciu. Dopiero potem, w kawiarni w pobliżu Łuku Triumfalnego, siedząc w głębi i tak dalej, zaczęłam szukać telefonu. Marion nagrała mi wiadomość, chciała wiedzieć, czy przemogłam się już w kwestii tej krótkiej niebieskiej sukienki, którą namierzyłyśmy razem w zeszłym tygodniu, na ile rzeczy starczy mi jeszcze debetu i czy mam już plany na wieczór.
Oddzwoniłam do niej i trochę się pochichrałyśmy. Opisałam jej szczegółowo swój łup — bez krótkiej sukienki, ale za to z parą powalających szpilek, cudnymi spinkami do włosów i prześliczną bielizną. No mówię ci, wiesz, staniczek jak ten Eres, wstążki takie typowe, no wiesz, i z ramiączkami też w takim stylu, no, majteczki odjechane, nie, nie, ej, w życiu, wcale niedrogie i naprawdę przecudne, no mówię ci, wiesz, w rodzaju tych, co przykrywają ci cipkę pod lamówką i bla bla bla i tralala, i ojojoj.
Następnie opowiedziałam jej o mega spiętej minie mojej współlokatorki, potem historię koperty bez logo i o tym, jak założyłam sobie pasek od torebki na szyję niczym stara harcerka, żeby ją uspokoić, i wtedy, jakżeby inaczej, chichrałyśmy się jeszcze głośniej.
W końcu zaczęłyśmy rozmawiać o poważnych sprawach, czyli organizacji wieczornego wyjścia, tego, kto na nim będzie i co na siebie włożymy. Nie zapomniałyśmy też o wstępnym przeglądzie wszystkich młodych samców, na których mogłybyśmy tam trafić. Przegląd ze szczegółowym profilem: przebieg, zużycie opon, sytuacja rodzinna, bilans kompetencji i wiarygodność firmy.
Zaschło mi w ustach od tego świergotania, zamówiłam więc kolejne mojito, żeby dotrzymać do końca.
A cóż ty tak chrupiesz? — zdziwiła się nagle moja przyjaciółka. — Kruszony lód — wyjaśniłam jej. — Ale jak możesz? — ciągnęła dalej porażona, po czym padła moja idiotyczna aluzja z mocno seksualną konotacją, o tym, jakie to plusy może mieć połączenie gryzienia z lodem w pewnych okolicznościach życiowych.
Oczywiście w ramach przechwałek. Czysta, ogłupiała próżność zapożyczona z jakiegoś taniego kryminału, żeby tylko usłyszeć głupiutkie rżenie dobrej kumpeli. Zdążyłam już o tym zapomnieć, ale powróci to z wykopem kilka dni później, żeby pogrążyć mnie wówczas w koszmarnym przerażeniu.
Później dowiemy się dlaczego.
Marion ostatecznie się rozłączyła, a ja zostawiłam na stole dwa banknoty, zgarnęłam cały majdan i dopiero kiedy chciałam wyjąć klucze, żeby odpiąć rower, zaczęłam panikować. Miałam wszystkie inne, miałam szpile, kremy przeciwzmarszczkowe i majteczki w groszki, ale brakowało mi jednej torby, jedynej, która była naprawdę cenna.
Fak, syknęłam, ale ze mnie idiotka… Wróciłam tą samą drogą galopem, nie ustając w wyzywaniu się od najgorszych.

6

Ależ się zaczęłam nagle pocić… I jak zimne były te drobne kropelki, które ściekały mi wzdłuż kręgosłupa… A moje nogi… Jakie były słabe… I jakże walczyły, by przemierzać ziemię, która się pod nimi rozstępowała.
Mimo wszystko próbowałam przywołać się do porządku.
Przywoływałam się do porządku, przechodząc w miejscach niedozwolonych przez ulice wśród trąbienia przestraszonych kierowców. Wmawiałam sobie: dobra, to było raptem kilka minut temu i ledwo kilkaset metrów stąd. Wciąż tam jest. Kelner ją zobaczył, zabrał, zgarniając swój hojny napiwek, odłożył na bok i odda mi ją za dwie minuty, wznosząc oczy do nieba: Ach, te dziewczyny…
Spokojnie, kochana, spokojnie.
O mało co nie dałam się rozjechać i wcale nie byłam spokojna.
Kanapa wciąż była trochę letnia, zagłębienie po moim tyłku wciąż widoczne, banknoty grzecznie leżały na stoliku, tylko torby nigdzie nie było.

 
Wesprzyj nas