Najnowsza książka Magdaleny Grzebałkowskiej – autorki bestsellerowych „Beksińskich. Portretu podwójnego” – to reporterska opowieść o najbardziej dramatycznym roku XX stulecia.


Autorka wkracza na ziemie przez chwilę niczyje, albo właśnie zagarnięte przez nową władzę, by przyjrzeć się z bliska losom ostatnich żyjących świadków tamtego czasu.

Ludzi, którzy gonieni strachem próbowali się przedrzeć przez skuty lodem Zalew Wiślany (było ich pół miliona), przesiedleńców, którzy w swoich nowych domach zastawali jeszcze ich poprzednich właścicieli, wychowanków otwockiego domu dziecka dla ocalonych z Holocaustu, szabrowników, dla których wyzwolone tereny stały się gigantycznym sklepem Ikei, ludziom, którzy o włos wyprzedzili własną śmierć.

Oddaje głos ofiarom, chociaż i katom poświęca sporo miejsca – zwłaszcza, kiedy może dzięki temu pokazać powojenne pomieszanie ról i losów.

Magdalena Grzebałkowska – ukończyła historię na Uniwersytecie Gdańskim, jest reporterką “Gazety Wyborczej”. Autorka bestsellerowych biografii: ks. Jana Twardowskiego “Ksiądz Paradoks” oraz Zdzisława i Tomasza Beksińskich “Beksińscy. Portret podwójny”.

Magdalena Grzebałkowska
1945. Wojna i pokój
Wydawnictwo Agora SA,
Premiera: 23 kwietnia 2015


Wstęp

Moja babcia (rocznik 1926) nie pamięta końca wojny. „No jak to – dziwię się – nie pamiętasz, jak ten marynarz całował pielęgniarkę na Times Square?”. „Dziecko – babcia patrzy na mnie (rocznik 1972) z politowaniem – to był amerykański koniec wojny, w sierpniu 1945 roku”. „A fajerwerki w Warszawie pamiętasz 9 maja? Sowieci strzelali w niebo spod ruin Dworca Głównego, z 21 ciągników artyleryjskich z baterią haubic kaliber 155”. „Coś ty – mówi babcia – przecież wiesz, że nie było mnie wtedy w Warszawie”.
Na pewno nie było jej też 7 maja 1945 roku w Reims, gdzie Niemcy po raz pierwszy podpisali kapitulację. Ani dzień później w Berlinie, gdzie na żądanie Józefa Stalina podpisali ją raz jeszcze. Nie mogła więc zobaczyć, jak w kwaterze marszałka Gieorgija Żukowa przedstawiciel Francji generał Jean De Lattre de Tassigny grozi, że się zabije. Amerykanie, Rosjanie i Brytyjczycy nie zgadzali się na jego podpis pod aktem kapitulacji.
W końcu, po wielu godzinach negocjacji, ustąpili.
W Niemczech dochodziła północ 8 maja. W Moskwie był już 9 maja 1945.
„Ale jakoś koniec wojny musisz pamiętać – upieram się. – Ja bym pamiętała”. Babcia szuka w pamięci. Tak, teraz sobie przypomina. To było w Weinsbergu, w otoczonym winnicami obozie przejściowym dla obcokrajowców, chronionym przez Amerykanów. Trafiła tam po ucieczce z obozu pracy w Mannheimie, gdzie przez kilka lat produkowała dla Niemców amunicję i części do traktorów. „Czekaliśmy na ten dzień – wspomina moja babcia – choć tak naprawdę byliśmy już wyzwoleni od kilku tygodni. Pamiętam, jak stałam w tłumie chłopców i dziewcząt – Polaków, Litwinów, Czechów, Francuzów, różnych innych – na wielkim placu. Ktoś krzyknął: »W tej chwili nastąpił koniec wojny! Podpisali!«.
Zaczęliśmy krzyczeć, żołnierze strzelali w górę na wiwat, całowaliśmy się z kim popadnie”. „Ty też, babciu?”. „A co myślisz? – pyta. – Jak jest koniec wojny, to nie patrzysz Polak, Rusek czy Amerykanin. Całujesz się z każdym”.
Cały 1945 rok i pół następnego moja babcia spędziła w Niemczech.
„Nie wracajcie tam – straszyli byłych przymusowych robotników emisariusze rządu londyńskiego. – Komuniści wywiozą was od razu na Sybir”. „Wracajcie, potrzebujemy waszych rąk, trzeba odbudować kraj”– przekonywali wysłannicy rządu polskiego.
„A ty chciałaś wracać? – pytam babcię. – Wiedziałaś, że Polska zmieniła kształt? Że twoją mamę przeniesiono spod Lwowa do Gdańska? Docierały do ciebie wieści, że Niemcy muszą wyjechać na zachód? Słyszałaś, że Warszawa zamieniła się w ruinę?”. „Trochę wiedziałam, pisałyśmy do siebie listy z mamą – mówi. – I nie zamierzałam wracać.
Wyszłam w Weinsbergu za mąż, za twojego dziadka. Poznaliśmy się w tym obozie pod Mannheimem. Urodziłam dziecko. Planowaliśmy wyemigrować do Kanady. Miałam tam rodzinę”.
A potem babci umarło dziecko na zapalenie opon mózgowych. I już nic się dla niej nie liczyło. Niczego się nie bała – komunistów, Syberii, gruzów, repatriacji. Musiała wrócić do mamy. Pewnego dnia wsiadła więc z moim dziadkiem w pociąg w kierunku nowej Polski. Z Niemiec przywieźli słój cukierków i małego kundelka, nad którym babcia się ulitowała, bo amerykańscy żołnierze przywiązywali mu do szyi Krzyż Żelazny i gonili go po ulicach niemieckiego miasteczka.
We wrześniu 1946 roku moi dziadkowie przyjechali do Gdańska i zapukali do drzwi domu przy ulicy Bitwy Oliwskiej. Otworzyła Stefania, moja prababcia, po której mam drugie imię. „Pamiętasz, co powiedziała na wasz widok?” – jestem ciekawa. „Nic” – mówi babcia. „Nie pamiętasz?” – pytam. „Pamiętam dobrze. Zaczęła płakać: »Po coś ty, dziecko, tutaj wróciła? Po co? – zanosiła się szlochem. – Tu jest tak strasznie w tej Polsce«”.
(…)

Nie jesteśmy przecież Niemcami

1945


„Życie Warszawy”, 10 sierpnia: „Co robić z pozostałymi jeszcze w Polsce Niemcami? Jedno jest tylko radykalne rozwiązanie. Wszyscy zdolni do pracy Niemcy – mężczyźni i kobiety – muszą być zmobilizowani. Należy utworzyć obozy i bataliony pracy. Dostaną za to chleb i zupkę, po skończonej pracy będą wypoczywać w wygodnych i higienicznych barakach. Nie będziemy się nad nimi znęcać, ani palić ich w piecach – nie jesteśmy przecież Niemcami”.

Lato 1945


Ostatni dzień sierpnia. Jak w każdy piątkowy poranek Klara Maxara piecze chleb na cały tydzień. Pięć bochnów. Potem spogląda przez kuchenne okno. Erika! Patrz, co się dzieje? Jacyś żołnierze! – woła do najstarszej córki. Dziwna to formacja, łachmaniarska, mundury różnych armii przewiązali w pasie sznurkami, jeden uzbrojony w pistolet, drugi w karabin, inny znów celuje w jej stronę z myśliwskiej strzelby. Rozbiegli się po wsi, dwóch wchodzi do kuchni Klary: Szykować się. Za godzinę macie stać na szosie. Jedziecie do Berlina, do waszego Hitlera.
Stoją więc za godzinę przy szosie, czekają. Klara i jej czworo dzieci: dziesięcioletnia Erika, średni Oswald, młodsza Ursula i pięciotygodniowa Monika oraz bochny chleba, jak pięcioraczki, w wózku dziecięcym pod kocem. Tylko męża Klary Konrada nie ma z nimi, poszedł na wojnę i jeszcze nie wrócił.
Klara liczy sąsiadów ze wsi, przyszli wszyscy, rozpoznaje znajomych, widzi ludzi, których spotyka co niedzielę w kościele. Kilkaset wystraszonych osób. Uzbrojeni mężczyźni przeszukują ich bagaże, biją opornych, zdzierają kobietom obrączki z palców, wyrywają kolczyki z uszu.
Nie zna tylko ludzi, którzy przypatrują im się w milczeniu po drugiej stronie drogi. Siedzą na wozach wśród skrzyń, piernatów, worków z ziarnem. Ich dzieci są rozczochrane, kobiety noszą na głowach chustki, mężczyźni cmokają na konie. Podjeżdża pięć ciężarówek. Klara z dziećmi wsiada do auta, wraz z nią inne kobiety. Mężczyźni ruszają pieszo. Kto się ociąga, kto stary i niedołężny, ten obrywa kolbą karabinu od obdartych mundurowych. Klara jeszcze nie wie, że uzbrojeni ludzie to polscy milicjanci. I nie wie też, że do domu jej i sąsiadów wprowadzają się właśnie milczący ludzie z wozów. Wchodzą do jej kuchni, dotykają ciepłego jeszcze pieca, kładą się na jej haftowane poduszki i strącają ze ściany jej zdjęcie w tradycyjnym stroju śląskim.
Nie ma pojęcia, że od kilkunastu tygodni koczowali na błoniach pod Opolem. Mokli na deszczu, usychali w słońcu, chorowali, głodowali, umierali. I były ich tysiące. Oni też zostali wyrzuceni z domów. Bo w ich rodzinnych wsiach, które do tej pory były Polską, teraz jest Związek Radziecki. A rodzinna wieś Klary, która dotąd nazywała się Ellguth-Hammer i była niedaleko Oppeln w Niemczech, teraz będzie się nazywać Kuźnica Ligocka i będzie w Polsce, niecałe 50 kilometrów od piastowskiego Opola.
Jadą, ale nie wiadomo dokąd. Słychać płacz dzieci, ktoś intonuje polską pieśń „Pod Twą obronę, Ojcze na niebie”, jakieś kobiety odmawiają głośno po polsku różaniec.
Podróż szybko dobiega końca. Są we wsi, która jeszcze kilka miesięcy temu nazywała się Lamsdorf. Klara widzi kilka baraków ogrodzonych płotem z kolczastego drutu i bramę, nad którą wisi polski napis „Obóz Pracy w Łambinowicach”. Jacyś mężczyźni w cywilu siedzą przy stolikach i zapisują dane wchodzących na teren obozu. Odbierają im wszystkie bagaże. Któryś wyrywa Klarze wózek z chlebem. Popycha do wejścia. Erika Maxara zobaczy później, jak strażnicy obozowi będą kopali między sobą chleby matki, jakby grali w piłkę.

2014


Gęborski spisał swoje życie na 500 stronach maszynopisu. Ponumerowane kartki włożył do dwóch granatowych teczek i przekazał je mecenasowi Zbigniewowi Konowalczukowi. Niestety, nie mogę do nich zajrzeć. Ostatni adwokat Gęborskiego mówi, że ich czas jeszcze nie nadszedł.
Sięgam więc po życiorysy Czesława Gęborskiego spisywane przez niego dla pracodawcy, protokoły jego przesłuchań, oświadczenia dowódców, tajne notatki przełożonych. Ścinki życia krojone na miarę epoki, w której były tworzone.
Gęborski przez całe życie kluczył, zmieniał fakty, wypierał się tego, co mówił wcześniej. Jego przełożeni już w 1947 roku zauważyli: „Jest odważnym i uczciwym, lecz nie zawsze prawdomównym”. Był przystojnym, choć niewysokim mężczyzną. Z gęstą, falującą czupryną zaczesaną do góry, o prostym nosie, kształtnych brwiach, z wąsem. Po wojnie, w Łambinowicach, zapuścił baczki (po niemiecku die Koteletten). Osadzeni przezywali go „Kotleten Fryc”. A pod koniec lat pięćdziesiątych, w areszcie, zapuścił brodę (lekarz mu zalecił, bo podrażniał sobie skórę przy goleniu).
Lubił pozowanie do fotografii: a to w mundurze niemieckiego szeregowca (raz tłumaczył, że mundur przymierzył dla żartu, kiedy indziej, że na potrzeby wojennej konspiracji), a to w uniformie funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa (w którym wyglądał jak Stanisław Mikulski) lub w wojskowej futrzanej czapie i kożuchu (jak Daniel Olbrychski).
Pedant, miłośnik ładnych przedmiotów. Córka odziedziczyła po nim kolekcję zapalniczek, obrazków i dwóch tysięcy zegarków. Większość wyrzuciła jako bezwartościowe, kilkanaście sztuk rozdała znajomym, 26 zegarków zostawiła sobie. Dziennikarze ją pytali, czy w zbiorach ojca nie znalazła zegarków jego ofiar.

1924 lub 1925


Przychodzi na świat 5 czerwca w Dąbrowie Górniczej. Ale już jego rok urodzenia jest niepewny. Raz będzie podawał, że 1925, kiedy indziej, że 1924.
Jest synem cieśli Aleksandra Gęborskiego i gospodyni domowej Wiktorii. „Bezpartyjni” – napisze o rodzicach w ankiecie z 1946 roku. „Należeli do Komunistycznej Partii Polski” – poda informację 13 lat później. Ma starszego brata Eugeniusza, zegarmistrza (w 2001 roku powie sądowi, że braci było dwóch). Kończy szkołę powszechną i zaczyna naukę w szkole górniczej. Gdy wybucha wojna, ma 14 lub 15 lat. Ale w podaniu o pracę w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w lutym 1946 roku napisze: „We wrześniu zaciągłem się [wszędzie zachowujemy pisownię oryginalną] w szeregi armii Polskiej. W tym samym miesiącu ranny w prawą nogę wraz z innymi dostałem się do niewoli. Z niewoli przesłano mnie do szpitala św. Anny w Miechowie. Po wykurowaniu zwolniono mnie do domu. W 1940 roku napoczołem pracować w warsztacie mego brata w charakterze zegarmistrza”. W kolejnym życiorysie napisze, że od wybuchu wojny do 1941 roku pracował w hucie szkła i mieszkał z rodzicami.
Wieziony na roboty do Niemiec ucieka z transportu i ukrywa się do czerwca 1941 roku. Złapany przez Gestapo, trafia do więzień w Sosnowcu, w Katowicach, wreszcie w Gliwicach. Bity, kopany, torturowany, „z odbitymi bokami, z zaropiałym lewym płucem i strasznym bulem [sic!] głowy” zostaje zwolniony do domu, bo „byłem chodzący trup”. Po siedmiu miesiącach kuracji trafia do obozu pracy w Kochłowicach. Tam poznaje Jana Sulczyńskiego, pseudonim „Wańka”, z Gwardii Ludowej. Sulczyński ma w obozie radio i planuje ucieczkę. Wciąga Gęborskiego do konspiracji. W kwietniu 1943 roku pomagają w ucieczce 16 jeńcom radzieckim i sami zbiegają do lasu w okolice Olkusza. Sulczyński, jego dowódca, będzie wspominał trzy lata później: „Przez cały czas brania udziału w walkach z niemieckim najeźdźcą był dzielnym i odważnym, mimo młodego wieku uzyskał stopień sierżanta”.
Ojciec Gęborskiego zostaje wywieziony do Niemiec, a on sam ponownie wpada w ręce Gestapo w grudniu 1944 roku i trafia do obozu w Mysłowicach. Sulczyński: „W czasie transportu do Oświęcimia został odbity przez oddział »Czarnego«, musiał ukrywać się, gdyż był wyczerpany i chory, nie mógł przez jakiś czas znieść trudów leśnego życia. Z chwilą wyzwolenia przystąpił natychmiast do służby w M.O. tępiąc Niemców na terenie Śląska”.

Zima i wiosna 1945


Tak naprawdę to Czesław Gęborski chciałby wstąpić do wojska. Złożył nawet odpowiednie podanie, ale dostaje skierowanie do milicji. Pod koniec stycznia 1945 roku rozpoczyna służbę. „Przesłano mnie do Świętochłowic II gdzie pełniłem funkcję komendanta posterunku do pierwszych dni kwietnia. Po wyaresztowaniu największych zboczeńców niemieckich, ochotniczo meldowałem się w pluton operacyjny za Odrę, do oczyszczenia terenu z pozostałych niedobitków wojsk niemieckich” – napisze rok później.
Nazistów, volksdeutschów, wrogów komunizmu, osoby niepewne zamyka się w świętochłowickim obozie Zgoda podlegającym Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego. Powstał pod koniec lutego 1945 roku na terenie niedawnego podobozu KL Auschwitz. Dowodzi nim naczelnik Salomon Morel, który lubi znęcać się nad więźniami. Osadzeni umierają w Zgodzie z głodu, epidemii, z powodu tortur. Nie wiadomo, czy Czesław Gęborski zna osobiście Morela. Można jednak przypuszczać, że bywa na terenie obozu podczas transportu „zboczeńców niemieckich”.
Pod koniec kwietnia 1945 roku Gęborski awansuje i po przeszkoleniu w Katowicach melduje się w Strzelcach Opolskich u podporucznika Bugalskiego (tam, pierwszy raz po wojnie, spotyka Jana Sulczyńskiego). Razem wyjeżdżają do wyzwolonego miesiąc wcześniej Niemodlina. Bugalski zostaje komendantem powiatowym MO, Sulczyński jego zastępcą. Rok później Bugalski napisze o Gęborskim: „W czasie swej służby wykazał dużo energii i poświęcenia, był karnym i zdyscyplinowanym milicjantem. Zorganizował jeden z pierwszych na ziemiach odzyskanych Posterunek MO w mieście Niemodlin wykazując tutaj swe zdolności i poświęcenie”.
Czy Bugalski pisał prawdę, nie wiadomo. Gęborski będzie w przyszłości utrzymywał, że w Niemodlinie był nawet komendantem miasta, ale świadkowie na jego procesie w 1957 roku stwierdzą, że pełnił jedynie funkcję dowódcy plutonu operacyjno-wartowniczego. Późną wiosną 1945 roku Gęborski dostaje od swoich przełożonych nowe zadanie – ma wybudować w Niemodlinie obóz pracy dla Niemców przy powiatowej komendzie MO. „Zabrał się do pracy przewożąc z innej miejscowości baraki i zorganizował sam jeden obóz kierując pracą Niemców. Obóz mógł pomieścić 500 ludzi” – informuje Bugalski.

1945


Do milicji wstępuje się, bo można dostać mundur. Jak człowiek nie ma nic do ubrania, to uniform, choćby innej armii, jest cenniejszy niż złoto. Do milicji wstępuje się też, bo dają jeść. Wypłat milicjanci nie będą dostawać jeszcze długo. Zresztą za pieniądze nic nie da się kupić. Rządzi handel wymienny.
Do milicji wstępuje się, bo można dostać oficjalną zgodę na noszenie broni. Wprawdzie o karabiny, pistolety i amunicję człowiek wciąż się potyka, ale uzbrojony cywil nie jest dobrze widziany. Do milicji wstępuje się, żeby uciec przed przeszłością. W Wyszkowie na przykład na czele komendy MO stoi były więzień skazany za zabójstwo kobiety, która broniła się przed gwałtem. Wśród milicjantów są ludzie, którzy wojnę spędzili w lesie i mają na koncie bandyckie napady, morderstwa ukrywających się Żydów.
Do milicji idzie się z podziemia, żeby nie zostać złapanym. Żołnierze AK zasilają szeregi MO w całym kraju. Do milicji wstępuje się, bo co robić innego po sześciu latach, kiedy nie umie się nic, nawet pisać. Wśród milicjantów bywają analfabeci, inni sadzą niemiłosierne błędy ortograficzne.
Do milicji wstępuje się, bo daje władzę. I nadużywa się jej. W lutym 1946 roku członkowie komisji delegowanej przez KC PPR w tajnym raporcie opisują stosunki w Niemodlinie jako zachwaszczone: „W całym powiecie panuje straszne bezprawie, ludzie stracili już poczucie krzywdy i sprawiedliwości. Żadna zbrodnia nie jest w stanie wywołać zdziwienia. Milicja, a częściowo i Bezpieczeństwo, gwałcą i grabią ludność. Dochodzi do tego, że ludzie uciekają w popłochu widząc milicjanta. Zwłaszcza kobiety uciekają na widok milicjanta. W powiecie tym było popełnionych niezwykle dużo nadużyć i gwałtów, jednak dowody jest trudno zebrać, gdyż ludzie boją się mówić, zaś przedstawiciele władz kryją jeden drugiego”.
Z milicji często dezerteruje się z bronią w ręku. Bo przydziałowe jedzenie jest nędzne, brakuje mundurów, butów i ciepłej bielizny. Bo lepiej można zarobić szabrując, niż zwalczając szabrownictwo. Na tym tle milicjant Czesław Gęborski swoim przełożonym musi wydawać się skarbem.

Wiosna 1945


Klara Maxara jeszcze nie urodziła Moniki. Na razie jest marzec i brzuch Klary zaczyna się dopiero zarysowywać pod fartuchem. Martwi się. Czuje, że wojna się kończy. Zimą do wsi przyszli uzbrojeni Polacy. Mówili, że idą na zachód, żeby być w Berlinie przed Sowietami, którzy pewnie niedługo dotrą do Ellguth Hammer. Zabrali świnie z chlewów, pełne słoiki ze spiżarni, kazali zaprząc konie, wsiedli do sań i pojechali dalej. Klara czeka więc teraz na Rosjan.
Pierwszy radziecki czołg wjeżdża do wsi 19 marca. Miażdży mostek nad rzeką Steinau i rozbijając bramę, pojawia się na podwórzu rodziny Thomallów (ich syn Robert w przyszłości ożeni się z Eriką Maxarą, córką Klary). Spod pancerza wyskakuje kilku żołnierzy, wbiegają do domu Thomallów i zaraz stamtąd wychodzą z naręczami pierzyn. Upychają je przez właz i ruszają dalej.
Ludzie z Ellguth Hammer zapamiętają te dni jak najgorzej. A szczególnie kobiety. Frau komm – niesie się po wsi. Kobiety smarują twarze sadzą, garbią się, ubierają się w łachmany. Rodziny zamykają je w komórkach i drzwi zastawiają szafami. Chowają w stodołach w sianie.
Wszystko na nic. Oko sowieckiego żołnierza umie wypatrzyć młodą dziewczynę w brudnej staruszce. Doświadczenie każe mu odsuwać meble. Anę gwałci dziesięciu. Inna kobieta, której mąż jest na wojnie, zachodzi w ciążę. Urodzi chłopca. Dziecko umrze po trzech latach.
Córki Klary są za małe, ona w ciąży, gwałt je omija. Żołnierze zabierają jedynie złote kolczyki z uszu Eriki i kradną z kufra białe pantofelki, w których miała iść w maju do komunii.
Zaraz potem, zimnego, wiosennego dnia, wysiedlają całą wieś do sąsiednich miejscowości, bo przez Ellguth Hammer ma iść front. Wracają po dwóch tygodniach. Frontu tutaj jednak nie będzie.
Erika idzie do komunii pod koniec maja, w białej sukience uszytej przez wujka, krawca z Berlina. Na głowie ma wianek. Jej stopy są bose.

 
Wesprzyj nas