Niemal od początku kariery Roger Moore znajdował się w samym sercu show-biznesu. Jako aktor wystąpił w filmach, które przyniosły mu światową sławę, ale poza tym jest jeszcze wyjątkowym żartownisiem, kpiarzem i gawędziarzem. Uchodzi za jednego z najmilszych ludzi w branży i nigdy nie stroni od dobrej zabawy.


W tej bajecznej kolekcji anegdot sir Roger wspomina zabawne i zaskakujące epizody z własnego życia – od pracy modela na początku lat 50. po realizację siódmej części Gwiezdnych wojen w Pinewood Studios – a także zasłyszane historie o imponującym gronie gwiazd, takich jak Frank Sinatra, Gregory Peck, David Niven, Joan Collins, Michael Caine, Christopher Lee i wiele innych.

Ostatni z żywych to klasyczny, intrygujący i dowcipny Moore w szczytowej formie.

W związku z fenomenalnym, ogólnoświatowym sukcesem mojej pierwszej autobiografii, zatytułowanej Nazywam się Moore, Roger Moore – sprzedały się dwa egzemplarze w miękkiej oprawie i jeden w twardej w Burkina Faso – moi wydawcy, nieszczęśnicy o wielkich sercach i ciasno zawiązanych sakiewkach, zamówili u mnie kolejny zbiór opowieści prawie prawdziwych.

Roger Moore – urodził się w 1927 roku w Londynie. Służył jako oficer w Royal Army Service Corps. Krótko studiował aktorstwo w Royal Academy of Dramatic Art. Zdobył sławę dzięki występom w serialach telewizyjnych Ivanhoe, Maverick, Święty i Partnerzy. W latach 1973-1985 wcielił się w postać agenta Jamesa Bonda w siedmiu kolejnych filmach cyklu, od Żyj i pozwól umrzeć do Zabójczego widoku. Później poświęcił się głównie pracy na rzecz UNICEF-u. Za działalność charytatywną został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego.

Zbiór opowieści z fabryki snów autorstwa legendy kina, Rogera Moore’a

Roger Moore
Ostatni z żywych
Przekład: Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 21 kwietnia 2015


PRZEDMOWA


Gdy zasiadłem do pisania niniejszego tomu, wpadłem na pomysł, by zatytułować go Cholerny szczęściarz, bo właśnie za kogoś takiego się uważam. Uświadomiono mi jednak, że słowo na „ch” nie wyglądałoby najlepiej na półkach księgarskich i że powinienem wymyślić tytuł lepiej pasujący do tego, co – mam nadzieję – uznacie za interesujący, zabawny i poruszający zbiór wspomnień i anegdot o przyjaciołach, kolegach i innych bliskich mi osobach, które spotkałem w moim osiemdziesięciokilkuletnim życiu.
Lana Turner, z którą miałem ogromną przyjemność pracować w Hollywood, powiedziała mi kiedyś, że żarliwie nienawidzi aktorki Lindy Christian – a to dlatego, że gdy Lana była zaręczona z Tyrone’em Powerem, Linda dowiedziała się, że Tyrone zatrzyma się w Rzymie podczas pracy nad filmem, i zarezerwowała sobie pokój tuż obok niego… reszta zaś jest już historią.
Dlaczego o tym wspominam? Otóż jakiś czas później Linda i Edmund Purdom – związany kontraktem z MGM w tym samym czasie co ja – wdali się w płomienny romans, a żeby dodatkowo skomplikować sprawę, Linda wpakowała się też w dość niezręczną sytuację związaną z innym, dawno minionym romansem, tym razem z zamożnym przemysłowcem, który zasypywał ją brylantami – zwrotu tych właśnie kosztowności domagała się teraz jego rodzina. Linda czuła, że należy jej się za fatygę jakaś rekompensata, i dlatego gdy nadszedł dzień wymiany klejnotów na gotówkę, poprosiła mnie, żebym towarzyszył jej i Edmundowi. Byłem wtedy młodym, sprawnym i nieźle zbudowanym mężczyzną, więc uznała, że nadam się na „straszaka”, gdyby miało dojść do jakiejś niepożądanej interwencji.
Rok lub dwa później zaproponowano mi udział w spektaklu telewizyjnym z Lindą i przyznam, że był to jeden z gorszych scenariuszy, jakie zdarzyło mi się czytać. Didaskalia pozwoliły mi jednak zrozumieć, dlaczego Linda była tak zainteresowana udziałem. Scena pierwsza: „Pojawia się Linda. Jej piękne włosy są efektownie zaczesane za uszy…”.
Scena druga: „Wchodzi Linda w pięknej fryzurze i sukni przerzuconej przez ramię; wygląda jeszcze wspanialej niż poprzednio…”.
I tak to szło w nieskończoność. Próżność w czystej postaci. Jednakże w pamięci utkwił mi przede wszystkim inny fragment scenariusza, w którym autor wyjaśniał, czym jest śmierć: „Gdy ktoś umiera, jest tak, jakby wyszedł do innego pokoju; wiemy, że tam jest, ale nie mamy klucza, więc nie możemy tam wejść”.
Słowa te przez lata nosiłem w sobie, a teraz, gdy jestem jednym z ostatnich, którzy się ostali, stwierdzam, że zdecydowana większość moich przyjaciół jest już w sąsiednim pokoju. Nie chcę snuć ponurych historii, nie chcę też zebrać doborowej kolekcji nekrologów, ale zmuszony jestem pisać o wielu drogich mi osobach w czasie przeszłym… Nie ulegaj jednak przygnębieniu, drogi czytelniku; bądź szczęśliwy, że mieliśmy okazję poznać te cudowne postacie – ja z pewnością jestem. Frank Sinatra mawiał: „Kto zostanie, żeby zgasić światło?”.
Mam nadzieję, że ja!

WPROWADZENIE


W związku z fenomenalnym, ogólnoświatowym sukcesem mojej pierwszej autobiografii, zatytułowanej Nazywam się Moore, Roger Moore – sprzedały się dwa egzemplarze w miękkiej oprawie i jeden w twardej w Burkina Faso – moi wydawcy, nieszczęśnicy o wielkich sercach i ciasno zawiązanych sakiewkach, zamówili u mnie kolejny zbiór opowieści prawie prawdziwych.
Gdy będę oddawał w ich ręce ten rękopis, stuknie mi już – mam nadzieję – osiemdziesiąt sześć wiosen i niech moje skrzypiące kolana oraz bolące plecy zaświadczą, że rację miała kochana Bette Davis, mówiąc: „Starość to nie miejsce dla mięczaków”. Tylko gdzież się podziały te wszystkie lata? Tyle zdarzeń, a ja odnoszę wrażenie, że przemknęły przede mną w osiemdziesiąt sześć minut! Musiałem spotkać w życiu setki tysięcy ludzi, ale czy przypomnę sobie wszystkich, wielu… choć paru? Cóż, spróbuję.
Wyobrażałem sobie zawsze, że jest gdzieś w kosmosie maszyna, która rejestruje każde słowo, każdy obraz i – co najgorsze – każdą z myśli rodzących się w mojej głowie. Ciekawe, co by sobie pomyśleli w Niebie, gdyby naprawdę słyszeli owe zbereźne myśli, które towarzyszyły mi, gdy miałem trzynaście lat i przypatrywałem się dziewczynom ćwiczącym w sali gimnastycznej albo na boisku, ubranym w koszulki wpuszczone w spodenki gimnastyczne? Wiem, że nie są to refleksje godne ambasadora UNICEF-u, i przepraszam za tę krótką wycieczkę w czasy grzesznej młodości, ale w moim wieku znacznie łatwiej jest sięgnąć myślą do tak dawnych chwil, niż przypomnieć sobie, co się jadło na śniadanie.
Miałem wielkie szczęście, że parałem się przez większość życia biznesem z przedrostkiem „show”. Zawsze bywa on ciekawy, niekiedy niełatwy, lecz jeśli sprzyja nam Fortuna, a i łaskawi producenci okazują czasem litość, to można w tej branży i całkiem nieźle żyć, i wykonywać nader przyjemną pracę. Zawsze twierdziłem, że jeśli udało mi się odnieść w moim zawodzie skromny sukces, to wyłącznie dzięki szczęściu; owszem, pomagają też aparycja bohatera, umiejętność zapamiętywania tekstu oraz gotowość do pracy za półdarmo, ale ostatecznie ten, kto nie znalazł się we właściwym miejscu we właściwym momencie, może w swe osiemdziesiąte szóste urodziny nadal być statystą trzymającym halabardę w scenach zbiorowych.
Choć sława, sukces i szczęśliwy los rozmaicie wpływają na ludzi, w głębi duszy, rzecz jasna, wszyscy jesteśmy podobni, nawet jeśli niektórym się zdaje, że są równiejsi od innych. Dowodem na to, że pod warstwą blichtru, z dala od fleszy, aktorzy mimo wszystko pozostają ludźmi, niech będzie opowiastka, którą uraczyła mnie kiedyś Honor Blackman, znana najlepiej miłośnikom Bonda pod jakże uroczym imieniem i nazwiskiem Pussy Galore, bo tak nazywała się bohaterka grana przez nią w filmie Goldfinger. Honor brała udział w imprezie w Birminghamie i przed wyruszeniem w drogę powrotną do domu postanowiła, jak to się mówi, przypudrować nosek. Jej przyjaciel i kierowca czekał na nią przy drzwiach i gdy jako pierwsze wyszły dwie starsze panie, usłyszał następującą wymianę zdań:
– Widziałaś, kto to był?
– Tak, to ona, prawda? Honor Blackman.
– I pomyśleć, że chodzi do toalety jak my wszyscy!
Już po raz trzeci próbuję swoich sił na polu literatury i tym razem chciałbym przybliżyć wam tę zabawniejszą stronę kontaktów ze światem show-biznesu, wspominając zarówno przeżycia z mojej długiej i błyskotliwej kariery, jak i anegdoty zasłyszane od innych. Choć mam wielką chęć na rozważanie wydarzeń z ostatnich sześciu lat, to jest od czasu wydania pierwszego tomu moich wspomnień (zwłaszcza na podzielenie się z wami, drodzy bracia hipochondrycy, listą moich najnowszych dolegliwości, wypadków i zabiegów chirurgicznych), to jednak rozumiem – a moja żona Kristina dostatecznie często mi o tym przypomina – że opowieści o kamieniach nerkowych, rozruszniku serca, złamaniach i innych tego typu nieszczęściach niekoniecznie muszą fascynować ciebie, drogi czytelniku, tak bardzo jak mnie i moich lekarzy (mój proktolog, gratulując mi wydania pierwszej książki, oznajmił, że teraz dopiero poznał mnie z zupełnie innej strony…). Dlatego też ograniczę się do stworzenia mikstury przygód i anegdot zaczerpniętych z najgłębszych zakamarków pamięci – a jeśli się nie uda, będę zmyślał.
W przerwach między zarabianiem pieniędzy a promowaniem książek większość czasu spędzam z Kristiną w Szwajcarii i w Monako. Od lat siedemdziesiątych mam dom na południu Francji – pierwszy był ten w Saint-Paul-de-Vence, gdzie poznałem Kristinę. Wtedy byliśmy sąsiadami i grywaliśmy w tenisa. Teraz jesteśmy jedynie widzami.
To cudowny zakątek świata i wyjątkowo spokojny, jeśli nie liczyć prywatnych odrzutowców, które raz na jakiś czas fruwają nam nad głowami. Gdy myślimy o Lazurowym Wybrzeżu, mamy przed oczami drogie jachty, złote plaże i skąpane w słońcu tarasy restauracji i kawiarni, na których szukają cienia pod parasolami spragnieni klienci z kieliszkiem czegoś różowego w dłoni. Głęboki spokój owych stron burzy jedynie doroczna inwazja bywalców festiwalu filmowego w Cannes oraz widzów Grand Prix Monako, które to imprezy od lat staramy się omijać szerokim łukiem.
Festiwal przyciąga roje gwiazd, które biją się o miejsce przed obiektywami na czerwonym dywanie. Nie odpowiadają mi już tego rodzaju rozrywki, dlatego po raz ostatni pojawiłem się tam w roku 2004, na zaproszenie Toma Hanksa, z okazji premiery filmu Ladykillers, czyli zabójczy kwintet. Owego wieczoru organizatorzy zadbali o samochód dla nas oraz przydzielili nam opiekuna, który poprowadził nas przez szpaler fotografów wprost do Grand Auditorium. Jednakże gdy wyszliśmy po seansie, wykonawszy nasze zadanie, po samochodzie i opiekunie nie było już śladu. Musieliśmy pojechać autobusem na przyjęcie w Juan-les-Pins.
Oto kwintesencja mojego życia: przybywam limuzyną, a odsyłają mnie do domu autobusem!
Muszę cię ostrzec, drogi czytelniku, że od czasu do czasu natkniesz się w tej książce na słowa dość niegrzeczne – nie padną jednak z moich ust, śpieszę donieść, ale z ust ludzi, z którymi zetknął mnie los. Wiem, że większość otwartych czytelników przełknie je bez mrugnięcia okiem, ale wciąż boleśnie wspominam list, który otrzymałem od pewnej damy, wydawszy poprzednie dzieło: napisała mi w nim, że nigdy w życiu nie czytała takich świństw, a moje uporczywe powtarzanie niecenzuralnych słów zniesmaczyło ją do tego stopnia, iż nie zamierza więcej oglądać moich filmów. Wyznam, że bardzo mi zaciążyło tak nagłe zmniejszenie grona miłośników mojego talentu o połowę.
Zgoda, Ostatni z żywych to może niecodzienny tytuł dla zbioru historyjek z Hollywood i okolic, ale im dłużej je spisuję, tym głębiej jestem przekonany, że pasuje jak ulał. Wiele osób, o których tu przeczytacie, odeszło już z tego padołu łez – były wśród nich wielkie gwiazdy, byli legendarni reżyserzy, byli i przyjaciele, których zdobyłem w toku kariery trwającej niemal siedem dziesięcioleci. Gdzie się podział taki szmat czasu? Jak to się stało? I od czego, u licha, wypada zacząć taką książkę?
Cóż, odpowiedź jest oczywista: panie mają pierwszeństwo…

ROZDZIAŁ 1
Zabawne i zadziorne – panie w rolach głównych


Gdy po raz pierwszy przybyłem do Hollywood w roku 1954, gotów podjąć pracę dla MGM, Grace Kelly również była związana kontraktem z tym studiem. Pamiętam, że pewnego dnia siedziałem w biurze promocji u Dore’a Friedmana, gdy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadła Grace, rozwścieczona, bo właśnie zobaczyła plakat filmu Płomień zieleni, w którym zagrała ze Stewartem Grangerem, i stwierdziła, że włodarze studia kazali połączyć jej twarz z ciałem Avy Gardner.
– Ja nie mam takich cycków! – wrzasnęła.
Istotnie taka była praktyka wytwórni filmowych: plakaty miały być możliwie najbardziej seksowne, bo ponoć zwiększało to oglądalność filmów – choć oczywiście wszystko to odbywało się w jak najlepszym tonie.
Dore Friedman, skoro już o nim wspomniałem, opowiedział mi kiedyś, jak wybrał się jako osoba towarzysząca na jeden z „obiadów aukcyjnych”, które odbywały się w restauracji Romanova w Los Angeles. Zjawili się tam szefowie wszystkich wielkich wytwórni – Zukor z Paramountu, Jack Warner, Zanuck z Foksa i wielu innych. W pewnej chwili biedny Dore zrozumiał, na czym właściwie polega ta impreza:
– Oferuję 250 tysięcy dolarów! – oznajmił Zanuck, wstając.
– Zatem ja dam 300 tysięcy! – zawołał Adolph Zukor.
Każdy z obecnych starał się przebić ofertę poprzednika.
Gdy przyszła kolej na Dore’a, nie czuł się zbyt pewnie, bo tygodniowo zarabiał 65 dolarów. Wstał jednak i wypalił:
– Daję tyle samo, co w zeszłym roku!
Zebrał bardzo gorące oklaski.
Gdybyście przepytali wszystkich reżyserów i kadrę dyrektorską studia MGM na temat Grace Kelly, usłyszelibyście niewątpliwie, że nie było takiego, który by nie marzył o tym, by robić z nią to, co tylko mężczyzna może robić z kobietą. Była jedną z najbardziej pożądanych kobiet w Hollywood. William Holden i Ray Milland, niereformowalni rozpustnicy świata filmu, ponoć „odchodzili od zmysłów” na samą myśl o niej.
Pewnego wieczoru zdarzyło mi się siedzieć obok Grace przy kolacji w domu hollywoodzkiego fryzjera Sydneya Guilaroffa. Rozmowa dotyczyła spraw politycznych, o których, jako młody Brytyjczyk, wiedziałem bardzo niewiele. W pewnej chwili Grace oświadczyła mi:
– Wiesz, Roosevelt nas sprzedał i popłynęliśmy.
Niestety, nie miałem pojęcia, co to miało znaczyć, i jeszcze przez dłuższy czas miałem do siebie pretensje o to, że nie potrafiłem pociągnąć dalej tej konwersacji.
Po latach, gdy zacząłem regularnie odwiedzać południe Francji, a Grace została księżną Monako, dostałem zaproszenie do wiejskiej posiadłości rodziny Grimaldich, Roccagele, położonej na wzgórzach wysoko nad Monte Carlo. Tam po raz pierwszy spotkałem księcia Alberta, który miał wtedy jedenaście, może dwanaście lat. Wydał mi się bardzo cichym i nieśmiałym chłopcem; z wielką przyjemnością pokazał mi rozliczne zwierzęta żyjące na farmie.
Jako małżonka księcia Grace miała prawo stać się osobą sztywną i nadętą, ale nie pozwoliła sobie na to. Przeciwnie, zachowała świetne poczucie humoru, figlarny błysk w oku oraz wielką pasję do limeryków, zwłaszcza sprośnych. Była wielkim darem dla Monako, choć zbyt krótko.

Wróćmy do Avy Gardner, która w latach pięćdziesiątych, gdy związałem się z wytwórnią MGM, była jedną z największych gwiazd Hollywood. Podobno dział promocji MGM rozsyłał po trzy tysiące fotosów Avy tygodniowo. Jakieś dziesięć lat wcześniej sam Louis B. Mayer podpisał z nią kontrakt. Podobno po obejrzeniu jej zdjęć próbnych stwierdził:
– Nie umie grać. Nie umie mówić. Jest fantastyczna!
Po kilku latach niczym niewyróżniających się ról w roku 1946 zagrała w filmie Zabójcy – i stała się gwiazdą. Studio oddało jej dawną garderobę Normy Shearer, praktycznie apartament, największy ze wszystkich, z sypialnią, łazienką, kuchnią i oczywiście samą garderobą o ścianach wyłożonych doskonale oświetlonymi lustrami i z zestawem szaf. Było to miejsce odpowiadające jej nowemu statusowi.
Ava była damą nader dowcipną i dosadną w słowach, choć dodać należy, że sławę swą zawdzięczała w równym stopniu udziałowi w filmach, jak i seksualnym podbojom oraz małżeństwom. Wychodziła za mąż trzykrotnie – za Mickeya Rooneya (artystę również związanego z MGM), za Artiego Shawa oraz za Franka Sinatrę. Jej najgłośniejsi partnerzy to między innymi Clark Gable, Robert Taylor, George C. Scott i Robert Mitchum. Wedle legendy ten ostatni wpadł jej w oko podczas wspólnej pracy nad filmem Zapomniana przeszłość z roku 1951, a smaczku dodaje tej sprawie fakt, iż Mitchum był wówczas związany kontraktem z Howardem Hughesem, z którym łączyła Avę romantyczna zażyłość.
Mitchum zadzwonił wtedy do swego szefa.
– Ma pan coś przeciwko temu, żebym poszedł do łóżka z Avą? – spytał.
– Jeśli tego nie zrobisz – odparł Hughes – ludzie pomyślą, że jesteś pedziem.
W swej autobiografii Ava napisała jednak, że prawdziwą miłością jej życia był Sinatra. Poznali się, gdy była ledwie osiemnastoletnią gwiazdką niedawno przybyłą do Hollywood. Frank, choć nazywał ją „ogniście seksowną”, uznał wtedy, że jest zbyt młoda. Pięć lat później, gdy zdążyła już się rozstać nie tylko z Rooneyem, ale i z drugim mężem, liderem big-bandu Artiem Shawem, spotkali się ponownie i pożądanie wybuchło z nową siłą. Wkrótce potem Frank porzucił dla niej swą żonę Nancy.
Cała ta historia wstrząsnęła Hollywoodem, a skandal ochoczo podsycały redaktorki plotkarskich rubryk prasowych, Hedda Hopper i Louella Parsons. Oburzeni byli nie tylko miłośnicy talentu Sinatry, ale i przedstawiciele Kościoła katolickiego. Avę uważano powszechnie za femme fatale, która ukradła Franka rodzinie.
Jego kariera ucierpiała na tym i w sensie artystycznym, i komercyjnym, choć z drugiej strony dzięki wpływom Avy powierzono mu rolę w Stąd do wieczności z roku 1953, za którą otrzymał Oscara. Film ów, a także nagroda tchnęły w karierę wokalną i aktorską Franka nowe życie. Już wkrótce znowu uważany był za jednego z najlepszych piosenkarzy na świecie.

 
Wesprzyj nas