Wzruszająca, podnosząca na duchu powieść drogi to kronika życiorysów, które wypadły ze swoich torów, historia zakończeń i nowych początków, zabawna opowieść o smutnych sprawach.


Nancy ma alzheimera, a Eugene znowu ma w życiu jakiś cel – pomóc jej umrzeć. Tak jak jej obiecał niemal pięćdziesiąt lat wcześniej, gdy oboje byli młodymi amerykańskimi studentami, a Nancy przeczuwała już, że będzie cierpieć na tę chorobę, podobnie jak jej mama i babcia.

Gdy nadchodzi czas, aby Eugene zabrał Nancy do Coffeeville w stanie Missisipi – idealnego miejsca, gdzie można zakończyć życie, kobieta nieoczekiwanie trafia na oddział zamknięty domu spokojnej starości. By wydostać stamtąd ukochaną, Eugene musi wezwać na pomoc dwóch przyjaciół, którzy mu jeszcze pozostali.

Jednym z nich jest jego syn chrzestny, skompromitowany prezenter pogody przeżywający kryzys wieku średniego, a drugim – były snajper wojskowy, który oficjalnie nie żyje od czterdziestu lat.

W szaloną podróż wybierają się autokarem, niegdyś skradzionym podczas trasy koncertowej Paulowi McCartneyowi, w towarzystwie małego osieroconego chłopca, który szuka swojej kuzynki. Po drodze ta banda odmieńców wspomina czasy walki z segregacją rasową, roztrząsa problemy wojny i eutanazji, przeżywa rozterki religijne, a przy okazji odkrywa prawdziwe znaczenie miłości, rodziny i przede wszystkim przyjaźni.

J. Paul Henderson – urodził się i dorastał w hrabstwie West Yorkshire, ukończył amerykanistykę i pojechał zwiedzać Afganistan. Pracował w odlewni metali, był konduktorem, zrobił kurs księgowości, aż nadarzyła się okazja powrotu na uczelnię. Wyjechał więc do Missisipi i cztery lata później wrócił z doktoratem z dwudziestowiecznej historii Stanów Zjednoczonych. Obecnie mieszka w Anglii i pracuje w wydawnictwie akademickim.

J. Paul Henderson
Ostatni bus do Coffeeville
Zabawna opowieść o smutnych sprawach
Przekład: Magdalena Rabsztyn
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 23 lutego 2015

1
Gene i Nancy

Urodziny Doktorka

Eugene Chaney lub, jak nazywała go większość osób, Doktorek, siedział na tarasie na tyłach swojego domu, pił kawę i zastanawiał się, czy okoliczne ptaki fałszują. Uznał, że tak, i krzyknął do nich:
– Zamknijcie te cholerne dzioby!
W rzeczywistości ptaki śpiewały tak samo jak zwykle, ani lepiej, ani gorzej. Patrzyły na Doktorka, który poprawił się w fotelu. Przywykły do jego nastrojów, jednak tego dnia wydawał się jakiś inny. I faktycznie: skończył właśnie siedemdziesiąt dwa lata.
Eugene Chaney III przeszedł na emeryturę siedem lat wcześniej i bez trudu przestawił się na tryb życia przez jego sąsiadów opisywany jako mizantropijny. Doktorek wzdrygnąłby się przed tym określeniem. Owszem, był nietowarzyski, ale żeby od razu nazywać go mizantropem?
Nic podobnego.
Po zakończeniu ostatniego dnia pracy Doktorek wyrzucił charakterystyczne dla swojego życia zawodowego garnitury i muszki i zastąpił je koszulami w kratę i sztruksami. Zapuścił włosy i zaczesywał je do tyłu w stylu dziadka Waltona, postaci z serialu telewizyjnego, emitowanego w czasach, kiedy był młodszy. Wyhodował również bujne wąsy na modłę Franka Zappy, muzyka rockowego z okresu swojej młodości, i znowu zaczął palić.
Codzienne życie Doktorka nie wymagało już od niego żadnego wysiłku.
Budził się rano, schodził do salonu i włączał telewizor. Na ogół coś czytał.
Czasami gdzieś szedł lub jechał. Robił coś, żeby zapełnić czas, żeby go zabić. Wieczorem wypijał dwa kieliszki czerwonego wina, niecierpliwie czekając końca dnia, a nocą spał niespokojnie, często się budząc. Był ustawicznie zmęczony.
Ale rocznica jego urodzin zawsze wyglądała inaczej. W ten jeden dzień w roku pozwalał sobie spojrzeć na swoje życie i przemyśleć jego wady. Był to groźny, choć konieczny zawór bezpieczeństwa. Doktorka intrygowało, jak człowiek może przebywać na świecie od siedemdziesięciu dwóch lat i ciągle mieszkać nieco ponad piętnaście kilometrów dalej od miejsca, w którym się urodził. Zastanawiał się nad poświęceniem życia na pomaganie innym i jednoczesną niezdolnością do pomocy sobie, a także analizował przyczynę, dla której koniec końców wybrał samotność. Przede wszystkim zaś rozważał kruchość życia, jego brak sensu i logiki oraz nieznośny ból wywołany utratą bliskich.
Eugene Chaney został lekarzem z rozpędu, z braku wyobraźni. Był potomkiem lekarzy. Jego pradziadek, Robert Chaney, nie miał wprawdzie odpowiednich kwalifikacji, ale wyrobił sobie nazwisko i zbił niewielki majątek na sprzedawaniu specyfików będących w gruncie rzeczy cudownym panaceum na wszystkie dolegliwości. Dzięki dochodom z ich sprzedaży dziadek Doktorka, Eugene Chaney, poszedł na studia medyczne i został prawdziwym lekarzem ogólnym, tak samo i jego ojciec, Eugene junior. W miasteczku, w którym mieszkali, nazwisko Eugene Chaney stało się synonimem medycyny i wszyscy spodziewali się, że Eugene Chaney III podąży wydeptaną rodzinną ścieżką. Doktorek ich nie zawiódł. Choć nie przepełniało go gorące pragnienie niesienia ludziom pomocy, chciał przynajmniej utrzymać standard życia, do jakiego był przyzwyczajony, i – szczerze mówiąc – pożądał pozycji społecznej, jaka wiązała się z tytułem lekarza.
Ponieważ z łatwością przyswajał wiedzę oraz nie miał innego pomysłu na życie, jesienią 1960 roku zapisał się na Akademię Medyczną przy Uniwersytecie Duke’a. Do Karoliny Północnej pojechał nowiutkim samochodem otrzymanym od rodziców. Wszystko było piękne i mogło być tylko lepsze. Przez jakiś czas zresztą rzeczywiście takie było. Ale tylko do pewnego momentu. Jakżeż to życie czasem jest dalekie od bajki!
Jak się okazało, Eugene Chaney, kończąc Akademię Medyczną, w zasadzie nie był zainteresowany ani utrzymaniem dotychczasowego standardu życia, ani osiągnięciem pozycji społecznej, o jakiej niegdyś marzył. Uczelnię opuścił za to z niemal obsesyjną potrzebą mycia rąk oraz – po traumie w postaci sekcji przydzielonych mu zwłok – ze wstrętem do wołowiny, który trwał cztery lata. Ale większym zmartwieniem dla człowieka mającego być lekarzem przez kolejnych czterdzieści lat – a potencjalnie jeszcze większym dla społeczności, której miał służyć – było to, że ukończył studia całkowicie pozbawiony zainteresowania medycyną. Na szczęście tę obojętność równoważyły podstawowe umiejętności Doktorka, jak też świadomość własnych ograniczeń – odczuwał radość, wręcz ulgę, mogąc odesłać pacjentów do specjalistów, kiedy nie był pewien diagnozy.
Pacjenci przychodzili do niego w różnych stanach słabości. Doktorek widział części ciała, których wolałby nigdy więcej nie oglądać, a każdego dnia był świadkiem degradacji zdrowych niegdyś ciał, rujnowanych przez choroby i upływający czas. Przytłaczała go władza, jaką miał, oraz ciężar odpowiedzialności, przez który raz za razem cierpiał. Powinien zmieniać życie pacjentów na lepsze, lecz najczęściej musiał radzić sobie z ich oczekiwaniami, wyjaśniając przewlekłość toczącej ich choroby, a czasem przekazywać najgorsze wieści.
W przeciwieństwie do swoich pacjentów Doktorek cenił sobie nieścisłość nauk medycznych i porównywał się do zwykłego małomiasteczkowego mechanika samochodowego, który próbuje rozgryźć awarie elektroniki w luksusowym aucie z importu. Mało tego, nikt nie był tak zaskoczony jak on, gdy któryś z jego pacjentów rzeczywiście wracał do zdrowia. Jego największym i jedynym spełnieniem zawodowym było płukanie uszu zatkanych woskowiną.
Chociaż Doktorek na tym etapie życia raczej nie opisałby siebie jako nietowarzyskiego, to nijak nie można go było określić mianem osoby „do ludzi”. Dziwić może więc fakt, że wśród pacjentów cieszył się opinią człowieka życzliwego i uchodził za współczującego lekarza – wszyscy chwalili jego spokojny i krzepiący tembr głosu. To właśnie pacjenci zaczęli nazywać go Doktorkiem – i ten przydomek do niego przylgnął.
Pierwszą posadę Doktorek znalazł w małym miasteczku w stanie Maryland, położonym u podnóża gór Catoctin i otoczonym sadami jabłoniowymi. Niezbyt dobrze wróżyło dla poziomu przyszłej konwersacji to, że wszyscy lekarze z tamtejszej przychodni żartowali, iż stan Mary wskazuje już na mary. Miasteczko chełpiło się tym, że na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko przypada w nim dziesięciu policjantów. Doktorek nie wiedział, czy slogan ten powinien go cieszyć, czy martwić. Przez wiele lat zastanawiał się nad tym, gdzie było rzeczonych dwudziestu policjantów przypisanych do jego żony i dziecka w dniu ich śmierci. Bo z całą pewnością ich nie chronili.
Cztery lata po przyjeździe do Marylandu Doktorek zakochał się drugi raz w życiu. Jak się również okazało, także ostatni. Nazywała się Beth Gordon, miała dwadzieścia pięć lat i prowadziła niedużą kwiaciarnię nieopodal jego gabinetu. Doktorek został zaproszony na kolację przez kolegę lekarza i uznał za stosowne pojawić się z bukietem kwiatów dla jego żony.
Nie palił się do tego wieczornego spotkania i z doświadczenia wiedział, jak się potoczy. Lekarze będą rozmawiali na tematy zawodowe i omawiali plany rozwoju, a ich żony wymienią się przepisami na desery jabłkowe i wynajdą odpowiednie partie dla Doktorka. (Doktorek był jedynym lekarzem stanu wolnego i dlatego uważano, że jest do wzięcia).
Gdy Doktorek wszedł do kwiaciarni, klientów obsługiwała dwójka pracowników, ale to Beth się do niego odezwała.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – spytała.
– Szukam kwiatów – odpowiedział Doktorek.
– Trafił pan we właściwie miejsce. Tu jest ich pełno.
Doktorek poczuł do niej natychmiastową sympatię. Wyjaśnił, na jaką okazję potrzebuje bukietu, i poprosił, żeby wybrała coś stosownego. Gdy Beth dopasowywała kwiaty, kolory oraz zieleń dekoracyjną, wdali się w pogawędkę – a właściwie w potyczkę słowną bardziej niż w towarzyskie pogaduszki. W końcu Beth owinęła bukiet w celofan i zrobiła kokardę ze wstążki. Doktorek, będąc już w drzwiach, odwrócił się do niej i spytał, czy nie zechciałaby mu towarzyszyć tego wieczoru podczas kolacji.
– Czemu nie – zgodziła się.
– Dobrze, zatem postaraj się jakoś przyzwoicie wyglądać. Żadnych dżinsów! Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej.
Dwa lata później byli po ślubie.
– Czy nie chciałabyś może wyjść za mąż? – spytał Doktorek.
– Czemu nie – odpowiedziała. – A za kogo?
Doktorek wsunął na jej palec pierścionek. Następnego dnia wrócili do jubilera i wymienili go na inny, który Beth uznała za odpowiedniejszy.
– Nie masz nic przeciwko temu?
– Nie mam – odparł. – A przy okazji, zdajesz sobie sprawę, że to ja będę głową rodziny?
– Jasne, kochanie, ale bez szyi dużo nie zdziałasz – zripostowała.
W ciągu roku Beth zaszła w ciążę, a dziewięć miesięcy później Doktorek został ojcem ważącej trzy kilogramy i trzysta gramów Esther.
Nie mógł wyjść ze zdumienia, jak coś tak małego mogło wnieść tyle szczęścia w ich życie. Często, kiedy patrzył na nieruchome ciałko swojej śpiącej córki, miał wrażenie, że serce mu dosłownie pęknie. Brak spełnienia w życiu zawodowym stracił na znaczeniu, gdy Doktorek upajał się życiem rodzinnym. Trwało to jednak tylko rok. Wkrótce po pierwszych urodzinach jego córki Beth i Esther zostały zabite przez gigantyczny pączek z dziurką.
Wypadek wydarzył się w pewien jesienny dzień skrojony pod kabriolety.
Było ciepło, bezwietrznie i sucho. Niebieską corvettę stingray Chaneyów zazwyczaj prowadził Doktorek, lecz tamtego ranka na prośbę Beth wziął rodzinne kombi – ona miała sprawunki do załatwienia i chciała w pełni wykorzystać pogodę, zanim się zepsuje.
Beth podniosła dach samochodu, przymocowała fotelik Esther do siedzenia pasażera i ruszyła do centrum miasteczka. Przyjemnie było czuć ciepło słońca na twarzy i powiew poruszający jej świeżo obciętymi na krótko włosami. Beth jechała tą drogą tysiąc razy i prawdopodobnie mogłaby ją pokonać z zawiązanymi oczyma. Na skrzyżowaniu niedaleko centrum miasta zwolniła, zatrzymała się, spojrzała w lewo, spojrzała w prawo, znowu w lewo i ruszyła. Ani kurs prawa jazdy, ani zebrane doświadczenie nie poddały jej myśli, że powinna była spojrzeć w górę i sprawdzić, czy nie leci jakiś pączek.
Gigantyczny pączek mocowany właśnie na wysokim słupie reklamowym koło ciastkarni wysunął się z dźwigu i bez ostrzeżenia runął na corvettę, miażdżąc ją. Śmierć w przypadku Beth i Esther była natychmiastowa.
Doktorek jednak doświadczał jej od ponad czterdziestu lat.
Wspomnienia towarzyszyły mu całe życie – tak świeże jak pączek róży i zasuszone jak jesienne liście.
Żadne słowa ani odszkodowania nie są w stanie złagodzić takiej straty i w sytuacjach takich jak ta Bóg mądrze odsuwa się w cień – anonimowy obserwator, który ma nadzieję, że nie zostanie zauważony. Wszystko, co było dla Doktorka ważne, odeszło i tego dnia zmarła jego dusza. Tego samego dnia stracił również apetyt na pączki.
Maryland oraz związane z nim wspomnienia zaczęły go dusić. Oblewał się zimnym potem za każdym razem, gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie, na którym doszło do wypadku, i bezwiednie zaciskał dłonie w pięści na widok przymocowanego do słupa gigantycznego – nowego – pączka. Beth i Esther pojawiały się w zbyt wielu miejscach, by życie mogło płynąć spokojnie, i kiedy ojciec zadzwonił z informacją, że przechodzi na emeryturę, oraz pytaniem, czy syn nie byłby zainteresowany przejęciem jego gabinetu, Doktorek szybko na to przystał. Opuścił więc stan Maryland. Zabrał też z sobą resztki dawnej rodziny: dwie niewielkie urny, jedną mniejszą, drugą większą.
Rodzice Doktorka dobrze znosili upływ czasu i cieszył się na myśl o przebywaniu w ich towarzystwie. Ostatni raz widział ich podczas Święta Dziękczynienia rok wcześniej i nadal wyglądali na archetypową starszą parę – taką, którą firma telekomunikacyjna mogłaby zatrudnić, by zachęcić synów i córki do telefonowania do domu rodzinnego, lub którą biuro podróży mogłoby wykorzystać w reklamie w roli emerytów podróżujących w celu odwiedzenia wnuków. Ale gdy Doktorek przyjechał do miasta rodzinnego, żeby przejąć praktykę po ojcu, zdumiał go stan rodziców.
Ta zmiana była nagła i nic go na nią nie przygotowało. Rozmowy telefoniczne oraz listy z minionego roku nie zawierały żadnych sygnałów, nie wzbudziły zaniepokojenia. Zastanawiał się, czy symptomy pogorszenia się ich stanu były widoczne podczas Święta Dziękczynienia, ale był zbyt pochłonięty żałobą, żeby to dostrzec. Teraz jednak nie miał wątpliwości, że jego matka była poważnie chora. Świadomi bólu, jaki przeżywał, rodzice nie powiedzieli mu, że matka ma nowotwór. Rak okazał się nieuleczalny i Doktorek wraz z ojcem mogli tylko patrzeć, jak bezlitośnie niszczy i trawi jej ciało. W miarę jak matka niknęła w oczach, gasł duch w jego ojcu. Poczucie humoru, niegdyś tak znamienne, a wręcz definiujące ojca, zniknęło, a on chodził po domu, powłócząc nogami, jak cień dawnego siebie. Trzy lata później matka umarła z powodu wyniszczenia ciała, a pół roku po niej jego ojciec, z powodu wyniszczenia serca. Teraz leżą obok siebie na cmentarzyku za kościołem episkopalnym, do którego oboje należeli – kościołem, w którym wzięli ślub i w którym Eugene został ochrzczony.
W ciągu ośmiu lat po przekroczeniu progu dorosłości przez Doktorka doświadczył on odejścia tylu bliskich osób, że w wypadku większości ludzi nie zdarza się to nawet w ciągu całego życia. Świadomie lub nie wycofał się ze świata w głąb siebie, chroniąc się przed kolejnymi stratami szorstkim sposobem bycia. Przez kolejnych czterdzieści lat nie uronił ani jednej łzy.
Gdy w dzień jego siedemdziesiątych drugich urodzin słońce zaczęło wznosić się na niebie, Doktorek przesunął fotel w cień, zrobił sobie kolejną kawę i zapalił papierosa. Rozwinąwszy nici swojego życia, teraz połączył je i zmienił w litanię rad, jakie w jego przekonaniu wszyscy ojcowie powinni przekazać swoim dzieciom. Uważał, że potomstwo powinno być przygotowane na wszystko, co życie może mu wyrządzić.
Jego zdaniem należało mówić dzieciom, że ich życie prawdopodobnie się pogorszy, a nie polepszy, że napotkają więcej przeciwności losu niż uśmiechów i że powinny umieć pogodzić się z rozczarowaniami.
Trzeba je uświadomić, że znacznie częściej będą ponosiły porażki, niż odnosiły sukcesy, że będą miały szczęście, jeśli znajdą pracę, w której będą mogły się realizować, i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będą umierać z nudów przez większą część kariery zawodowej. Będą przeżywały rozczarowania sercowe i będą musiały znosić związki, które i tak w końcu zmienią się w stertę gruzu – choć czasami nie będą miały bladego pojęcia, dlaczego tak się stało. Doświadczą przy tym bolesnej straty i żałoby, a przez długie okresy będą po prostu tylko egzystować. A te wszystkie przeżycia nie uczynią ich ani lepszymi, ani gorszymi ludźmi, tylko po prostu innymi.
Kiedy zaś dzieci się zestarzeją, powinny porównać swoje zdjęcie z dzieciństwa ze stanem aktualnym. Powinny się skupić na oczach, bo to one zdradzą prawdziwą historię ich życia, a nie zmarszczki czy fałdy luźnej skóry zwisające z podbródka. Z całą pewnością ich oczy będą smutniejsze.
Nie zobaczą już w nich błysku, tylko znużenie i zaszczucie. W mniemaniu Doktorka, jeśli dzieci będą wiedziały, że takie kataklizmy w każdej chwili mogą spaść na ich życie, to szczęściarze będą może doceniać opatrzność czuwającą nad ich błogosławionym żywotem, a pechowcy nauczą się rozkoszować krótkimi chwilami dostępnego im szczęścia. W szczególności nakłaniałby również obie grupy do doceniania osób, które dzieliły z nimi radość, a często były jej powodem. „Pamiętajcie o tym, żeby zawsze robić zdjęcia”, radziłby im Doktorek. „Nie zapominajcie o zdjęciach!”
I wtedy, pięć lat temu, po blisko czterdziestu pięciu latach niespodziewanie zadzwoniła Nancy i odnowiła ich znajomość, którą prawdopodobnie zakończy ponownie w tym roku, znowu z własnego wyboru.

Niecywilizowane czasy

Gdy zegar wybił północ 31 grudnia 1959 roku, niewiele osób było w stanie przewidzieć, jak trudne lata czekają kraj, czy przepowiedzieć pojawienie się sił, które miały zostać uwolnione. Okres prezydentury Eisenhowera był czasem jednomyślności i ślepego samozadowolenia obywateli. Rodzice Doktorka i ich rówieśnicy nie mieli ochoty na samokrytycyzm. Przeżyli wielki kryzys i uczestniczyli w wojnie światowej, a teraz wreszcie prowadzili wygodne życie. Mieli wszelkie powody do tego, by raczej opiewać, niż krytykować ojczystą Amerykę.
Zmiana jednak wisiała w powietrzu, mierzwiąc coraz dłuższe włosy na głowach ich dzieci i stukając do ich sumień. Kiedy Doktorek zapisał się na Akademię Medyczną Uniwersytetu Duke’a, jego pokolenie już zaczęło podawać w wątpliwość narodowe wartości, a zwłaszcza prawa rasowe. Zauważyło, że Murzyni nadal są dyskryminowani niemal we wszystkich środowiskach, a w sklepach, restauracjach i hotelach ciągle panuje segregacja rasowa. Intuicyjnie wyczuwali, że uprzedzenia te są niewłaściwe i przynoszą tylko zgubne skutki.
Przed przyjazdem do Durham Doktorek rzadko był świadkiem uprzedzeń, z którymi Murzyni spotykali się na co dzień. Miasto, w którym dorastał, zamieszkiwali głównie biali, wskutek czego nie pojawiały się w nim podziały rasowe. Żył niejako pod kloszem, a sukces licealnej drużyny futbolowej czy znalezienie partnerki na bal maturalny zawsze były ważniejsze od jakichkolwiek ogólnokrajowych kwestii, które mogły budzić poruszenie.
Uniwersytet Duke’a to zmienił. Ludzie, z którymi się tam zaprzyjaźnił, cenili inwencję twórczą i oryginalność. Z natury byli bardziej skłonni kwestionować i odrzucać tradycyjne wartości, a Doktorek znalazł się pod ich wpływem. W szczególności dwóch znajomych przyczyniło się do tego, że został działaczem na rzecz praw obywatelskich. Poderwani do działania strajkiem okupacyjnym czarnoskórych studentów w utrzymującej segregację rasową kafeterii w pobliskim Greensboro, przyłączyli się do Kongresu Równości Rasowej i wspólnie z innym studentem, Steve’em Barrentine’em, zaczęli organizować regularne spotkania i działania w kampusie.
To na jednym z takich zebrań Doktorek poznał Nancy. Tamtego wieczoru w mieszkaniu Steve’a Barrentine’a zebrało się dwadzieścioro ludzi. Doktorek uczestniczył w nim po raz pierwszy i jedynymi znanymi mu tam osobami była dwójka kolegów, z których żaden nie uznał za istotne poinformować go, że jako nowo przybyły będzie musiał opisać własne doświadczenia związane z dyskryminacją rasową i zaproponować możliwości zwalczania tego skandalicznego stanu rzeczy. W rezultacie Doktorek był całkowicie zaskoczony, gdy go wywołano. Wytrącony z równowagi koniecznością przemówienia do zgromadzonych bez możliwości przemyślenia swojej wypowiedzi, na początek rozsądnie przyznał, że nie ma wielu doświadczeń tego typu, następnie zażartował, że prawdopodobnie zaznajomiłby się z większą liczbą Murzynów, gdyby ci mieli u siebie klimatyzację.
– Wszyscy Murzyni, których znałem, byli biedni – powiedział – a spójrzmy prawdzie w oczy, komu potrzebni biedni znajomi, gdy jest trzydzieści sześć stopni w cieniu?
Zapadła pełna osłupienia cisza. Zgromadzeni sapnęli, pokręcili głowami i zaczęli się starannie przyglądać swoim butom. Doktorek zauważył, że tylko jedna osoba stłumiła śmiech – wychudzona dziewczyna, która siedziała po turecku na podłodze i paliła papierosa. Ciszę przerwał – i uratował Doktorka – głośny i głęboki śmiech z kuchni. Do pokoju wszedł dobrze zbudowany Murzyn i wyciągnąwszy rękę, podszedł do Gene’a.
– Nie wiem, coś ty za jeden, gościu, ale żeś trafił w punkt. Nie mam klimy i nie mam praw obywatelskich. Nie da się, żeby nie było to ze sobą powiązane. Cholera, gdyby rząd wziął i dał mi i moim braciom trochę klimy, jaką macie wy, biali, już byłoby równiej!
Ponieważ mężczyzna, który to powiedział, był jedyną czarnoskórą osobą na spotkaniu, inni zaczęli się uśmiechać i kiwać głowami.
– Dobrze ujęte, Bob – stwierdził Steve Barrentine. – Myślę, że powinniśmy omówić tę kwestię na następnym spotkaniu.

 
Wesprzyj nas