Kryminał w którym zagadka sięga XVII-wiecznej Holandii i handlu tulipanami, osadzony we współczesnym Londynie. To historia, która opowiada o wolnej woli, nauce i religii, ale także o chciwości, pysze i arogancji.


Alkmaar, Holandia, 1636 rok. Szanowany szynkarz i handlarz tulipanami Wouter Winckel zostaje znaleziony martwy w swojej gospodzie. Zaszlachtowano go, a w usta wepchnięto mu antyreligijną broszurę. Winckel był właścicielem najpiękniejszej kolekcji tulipanów w całej Zjednoczonej Republice Siedmiu Prowincji Niderlandzkich, w tym najbardziej pożądanej i drogiej cebulki, Semper Augustus. Dlaczego musiał umrzeć? Kto chciał go zabić?

Londyn, 2007. Historia zdaje się zataczać koło. Umierającego Franka Schoellera znajduje jego siostrzeniec, Alek. Wuj trzyma siedemnastowieczną księgę o tulipanach, która może wyjaśnić przyczyny jego śmierci. Z pomocą Damiana, amsterdamskiego antykwariusza, Alek próbuje rozwiązać zagadkę, ale przyjaciele szybko sobie uświadamiają, że teraz oni ryzykują życiem.

Tulipanowy wirus to dziejący się w szybkim tempie kryminał oparty na szaleństwie tulipomanii i pęknięcia bańki spekulacyjnej w XVII-wiecznej Holandii – pierwszego takiego zdarzenia w dziejach. To historia, która opowiada o wolnej woli, nauce i religii, ale także o chciwości, pysze i arogancji.

Jak mówi sama Autorka: „W społeczeństwie, w którym płaci się fortunę za cebulkę, chciwość łączy się z ryzykiem inwestowania dużych pieniędzy. Myślę, że udało mi się opisać, co może się wydarzyć, gdy ludzie lokują wielkie pieniądze w coś, co tak naprawdę nie istnieje. Uważam, że historia handlu cebulkami tulipanów oraz krach z tym związany pokazuje, do czego w ogóle może doprowadzić chciwość, ilustruje też zasady funkcjonowania rynku finansowego”.

Daniëlle Hermans (ur. 1963) studiowała zarządzanie sektorem sztuki na uniwersytecie w Utrechcie, pracuje jako freelancer. Tulipanowy wirus – jej debiut – został nominowany do nagrody Schaduwprijs, a prawa do przekładu kupiły wydawnictwa z 11 krajów, m.in. ze Stanów Zjednoczonych, Australii, Włoch i Niemiec. Sprzedano także prawa do jej ekranizacji.

Daniëlle Hermans
Tulipanowy wirus
Przekład z niderlandzkiego: Małgorzata Woźniak-Diederen
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 8 kwietnia 2015


Przegoniła muchę i patrzyła ze zmarszczonymi brwiami na puste półki. Zniknął chleb upieczony wczoraj. Dobrze wiedziała, gdzie jest: w żołądkach moczygębów, którzy przychodzili tu przepijać skromne wypłaty.
Wilgotnymi rękami wygładziła fartuch, rozwiązała troczki pod brodą i wymierzyła czepcem w muchę siedzącą na okiennicy. Niebieskozielony owad spadł na blat kuchenny i bezradnie machał nóżkami w powietrzu. Obiema dłońmi chwyciła moździerz, zacisnęła zęby i z całej siły uderzyła w blat. Odłożyła ciężki tłuczek, wytarła pot z czoła i wyszła z kuchni z nadzieją, że w szynku znajdzie jeszcze resztki chleba.
Szarpnięciem otworzyła drzwi. Zalała ją taka fala smrodu, że aż musiała się oprzeć plecami o futrynę. Zobaczyła ciało leżące przed szafą, chwyciła się futryny, żeby nie upaść.
– Panie Winckel?
Puściła ją z wahaniem i weszła do pokoju. Kiedy stanęła obok leżącego mężczyzny, jedną ręką zakryła usta, a drugą dotknęła brzucha. Odór moczu mieszał się z metalicznym zapachem krwi i wciskał do nozdrzy. Wzięła głęboki oddech, żeby powstrzymać odruch wymiotny. Skurcz był tak silny, że wymiociny ciekły jej wzdłuż palców i wychodziły nosem. Odwróciła się od ciała, położyła ręce na kolanach i zaczęła dyszeć. Skurcze ustały.
Koniuszkiem fartucha otarła ślinę. Odwróciła się powoli ponownie do niego. Zacisnąwszy usta, popatrzyła z ukosa na podłogę.
Prawe oko zwisało z oczodołu i patrzyło na nią. Lewa strona czaszki była tak strzaskana, że prawie nic z niej nie zostało. Czeluść. Krew, okruchy kości i zmiażdżony mózg zmieszały się na podłodze w różową masę. Wilgotna maź przesiąkała przez porowate fugi między kaflami.
Kiedy pochyliła się do przodu, muchy poderwały się i zaczęły zataczać kręgi nad jej głową. Opadła na kolana i niepewnie wyciągnęła dłoń w kierunku ciała, ale zaraz ją cofnęła. Kartki zwinięte w rulon wepchnięto Wincklowi w usta tak gwałtownie, że aż rozdarły kąciki.
Od tego odrażającego uśmiechu znowu zrobiło jej się niedobrze. Wzrok powędrował niżej. Rozdarta koszula ukazywała olbrzymi brzuch bezwstydnie sterczący do góry. Szukając punktu zaczepienia, śledziła linię kasztanowobrązowych włosów biegnącą wzdłuż, od piersi aż do spodni. Wokół krocza czarny materiał był o ton ciemniejszy. Zawstydzona spuściła wzrok.
Kiedy znowu na niego spojrzała, znalazło go słońce. Promienie przedostały się przez szpary w żaluzjach i oświetlały srebrną klamrę prawego buta.
– O mój Boże, panie Winckel! – wyszeptała. – Cóż oni z panem uczynili?
Potykając się, wybiegła z pomieszczenia.
W ciszy wczesnego poranka muchy hałasowały nieznośnie.

1.

Odwrócił się z jękiem. Zapalił lampkę nocną i popatrzył na zegarek. Co za wariat przychodzi o czwartej rano? Opadł na poduszki i patrzył w sufit. Mógł narysować z pamięci każdy ornament, każdą rysę i nierówność. Przez ostatnie tygodnie nie zmrużył oka. A teraz to. Zamartwianie się nic nie pomoże, wiedział o tym dobrze. Zdawał sobie sprawę, że bezsenność sprawia, że wszystko ogromnieje i wydaje się prawie nieodwołalne. Ale nie umiał przestać o tym myśleć. Umysł miał zapchany problemami, które nie chciały się ułożyć w przejrzystą całość, w głowie kręciło mu się jak w betoniarce. Można było od tego zwariować.
Uporczywe dzwonienie przeplatało się teraz z waleniem do drzwi.
– I’m coming, I’m coming!
Spuścił nogi z łóżka. Wymacał na podłodze kapcie i wsunął w nie stopy. Opierając się o materac, wstał i sięgnął po szlafrok. Z trudem go włożył, podszedł do okna i odsunął zasłonę. Dyszał.
Nie widział nawet własnej ręki przed twarzą. Szyba wydawała się matowa. Z wysiłkiem popatrzył na dwór. Z Cadogan Gardens, prywatnego parku przynależnego do sąsiednich domów, widział tylko zarys ogrodzenia i żywopłot. Znajdujący się po przekątnej Cadogan Hotel, zawsze rzęsiście oświetlony, zniknął. Sloane Street, której skrawek mógł widzieć z tego miejsca, też połknęła londyńska mgła.
Wyciągnął szyję, na ile się dało. Kiedy przycisnął policzek do zimnej szyby, wzdrygnął się. Popatrzył na dół. Dwie niewielkie kolumny ozdabiające wejście do osiemnastowiecznej kamienicy lśniły blado w świetle ulicznych latarni.
Zazwyczaj z tego miejsca dało się coś zobaczyć, nawet jeśli był to tylko cień osoby czekającej pod zadaszeniem na otwarcie drzwi. Ale nie teraz. Teraz nic nie było widać. Po raz setny przeklinał londyński magistrat, który jego zdaniem nie unowocześniał oświetlenia ulicznego od czasów rewolucji przemysłowej.
– Durni siorbacze herbaty, pewnie myślą, że nadal żyjemy w czasach Dickensa.
Starł parę z szyby. Pukanie i dzwonienie nie ustawało i wydawało się brzmieć coraz bardziej natarczywie. Ciężka zasłona ocierała się o plecy i tył jego głowy. Odsunął gruby materiał na bok i znowu, poirytowany, zasłonił okno. Na chwilę zapanowała cisza, jakby człowiek na dole usłyszał szuranie kółek zasłony o mosiężny pręt. Po kilku sekundach znowu się zaczęło.
Wzdychając, podszedł do drzwi sypialni. W progu mocniej związał pasek szlafroka. Ręką pomacał ścianę, zapalił światło. Odbicie żyrandola w białych płytkach podłogowych w holu na dole oślepiło go na chwilę. Podszedł do schodów. Przestało dzwonić. Martwa cisza. Przekrzywił głowę jak pies słyszący dźwięk, którego nie może zlokalizować. Nic. Zaklął pod nosem. W momencie, kiedy zdecydował się wracać, znowu dobiegło go walenie do drzwi.
– Panie Schoeller, jest pan tam? Panie Schoeller? – usłyszał przytłumione wołanie.
Z wahaniem zszedł kilka stopni.
– Kto tam?
– Policja. Proszę otworzyć, chodzi o pana bratanka.
– Alka? – Drżącą ręką chwycił za poręcz schodów. Schodził tak szybko, jak pozwalały mu na to sztywne nogi. Stopa poślizgnęła się na ostatnim stopniu. Przeklinając, machał rękami w powietrzu. Odzyskał równowagę, pospieszył do stołu na środku holu i złapał pęk kluczy. Walenie do drzwi rozległo się na nowo.
– Idę, proszę poczekać – krzyknął zdyszany, otwierając szafkę obok wejścia. Wystukał numer alarmu i stanął na palcach. Popatrzył na zewnątrz przez szybkę.
Światło w holu odbijało się uspokajająco od metalowego emblematu na hełmie policyjnym. Włożył klucz do zamka i otworzył drzwi.

 
Wesprzyj nas