Wielokrotnie nagradzana powieść podwójnego laureata nagrody Bookera, na podstawie której powstał film z Cate Blanchett i Ralphem Fiennesem.


Druga połowa XIX wieku. Dwójka niepokornych marzycieli spotyka się na pokładzie statku do Australii.

Oskar, anglikański duchowny, który od dzieciństwa ma słabość do gier, postanawia zerwać z przeszłością i za wygrane pieniądze wybiera się na misję do Nowej Południowej Walii.

Lucynda, wyzwolona, młoda dziedziczka wielkiej fortuny, miłośniczka hazardu i zwolenniczka równouprawnienia kobiet wierzy, że pieniądze zainwestowane w hutę szkła pozwolą jej zmienić świat.

Pasja i słabość do gry doprowadzą tych dwoje do osobliwego zakładu. Będą musieli zagrać o najwyższą stawkę.

Mamy wielkiego prozaika żyjącego między nami na tej planecie, a nazywa się on Peter Carey.
Los Angeles Times Book Review

Czytanie tej książki można porównać do jazdy kolejką górską. Po zakończeniu przejażdżki z trudnością łapiesz oddech i uświadamiasz sobie, że świat już nigdy nie będzie taki sam.
The Washington Post Book World

Peter Carey jest dwukrotnym laureatem nagrody Bookera, którą uhonorowano jego powieści „Oskar i Lucynda” (1988) oraz „Prawdziwa historia Neda Kelly’ego” (2001). Jego ostatnia powieść, „Parrot i Olivier w Ameryce” znalazła się na krótkiej liście książek nominowanych do nagrody Man-Booker Prize for Fiction, dostała się również do finału nagrody National Book Award. Peter Carey został także uhonorowany nagrodami Commonwealth Prize oraz Miles Franklin Award. Pisarz urodził się w Australii, a od dwudziestu lat mieszka w Nowym Jorku.

Peter Carey
Oskar i Lucynda
Przekład: Wacław Sadkowski
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 8 kwietnia 2015


Oskar wyjął mały modlitewnik, mający nie więcej niż osiem centymetrów długości i pięć szerokości, i otworzył go w sposób tak sprawny, jakby codziennie wysłuchiwał spowiedzi.
Lucyndę ogarnął przestrach. Nie będzie się spowiadała przed tym młodym mężczyzną. Widziała jego przeguby – wąskie i białe, wiodły do pięknie uformowanych dłoni – i paseczek lekko owłosionej skóry między skrajem skarpetki a podciągniętą w górę nogawką spodni. Owal twarzy pastora przypominał kształtem serce, jak u anioła pędzla Dantego Gabriela Rossettiego. Nie mogła mu się wyspowiadać, mimo że rzecz już się właściwie zaczęła. W sposobie wymawiania przezeń samogłosek pobrzmiewał akcent z zachodniego wybrzeża Anglii. Lucynda nie była w stanie wykrztusić ani słowa.
A przecież nadeszła kolej na nią, żeby się odezwała. Słyszała głosy dobiegające z pokładu. To Belgowie przywoływali swe psy. Opuściła ręce na oparcie krzesła. Głos uwiązł jej w gardle. Przypatrywała się butowi pastora i jego nodze wystającej spod stołu jak gałąź. Czubek buta unosił się i opadał. Ten but nie służył sakramentowi, ale kiedy podniosła wzrok ku czuprynie młodego duchownego, przypominającej włosy aniołów, i jego spokojnym, lśniącym szarozielonym oczom, zaczęła swe wyznania. Mówiła tak cicho, że pochylił się ku niej, by lepiej słyszeć.
Głosik Lucyndy przypominał pobrzękiwanie srebrnego naparstka i nie odpowiadał sprawom, o których mówiła. But Oskara zamarł w bezruchu. Penitentka przysłoniła oczy ciężkimi powiekami i mówiła szybko, ale spokojnie, bez nadmiernego pośpiechu.
Opowiedziała, jak zaszła do szulerni przy Drury Lane, by zagrać w fantana (ale wycofała się zaraz, gdy tylko zobaczyła, jak się odbywa ta chińska gra).
Wyznała, że grywała w kości w pociągu pełnym hazardzistów, zdążających na wyścigi konne, i chociaż nie poszła z nimi na tor, jeździła kursującymi tą trasą pociągami, ponieważ słyszała, że takie rzeczy się tam zdarzają, a bardzo chciała zagrać w kości. I poproszono ją w końcu, by zrezygnowała z gry, ponieważ jej płeć utrudniała partnerom koncentrację.
Próbowała nakłonić pana Paxtona, by ją zabrał na walki kogutów.
Wodziła na pokuszenie stewardów. Rozkładała na stoliku w swej kabinie karty, niczym przynętę, gdyż chciała zagrać w pokera.
Mówiła też o innych grzechach, ale spowiednik niemal ich nie słyszał. Siedział z pochyloną głową, próbując uspokoić walące mu jak młotem serce. Złożył dłonie i wcisnął je sobie między uda. Westchnął.
Lucynda usłyszała to westchnienie. Siedziała ze spuszczoną głową, nie mając odwagi spojrzeć na pastora. Czekała na akt odpuszczenia. Ale usłyszała inny odgłos, stłumiony, nieokreślonego charakteru. Pomyślała: już nie będę w nim miała przyjaciela. Usiłując uwolnić się od tej myśli, zacisnęła powieki tak silnie, że pojawiły się jej w oczach świetliste zygzaki.
Chcąc wywołać w sobie dobre myśli, Oskar zawsze wracał pamięcią do ojca. Tak też uczynił i tym razem – to właśnie wywołało owo westchnienie; osamotnienie tego surowego, ale kochającego człowieka przejęło go troską.
Z szybu wentylacyjnego dobiegły głosy stewardów, żadne z nich jednak nie przysłuchiwało się, co tamci mówią.
Duchowny nadal wstrzymywał się z daniem swej penitentce rozgrzeszenia.
– W te kości w pociągu – spytał wreszcie – grała pani według holenderskich zasad?
Lucynda rzuciła mu szybkie spojrzenie, ale głowę trzymał opuszczoną, przekrzywioną na prawe ramię.
– Tak. Ale grywaliśmy też według innej reguły.
– Pewnie starej, brytyjskiej.
Poczuła, jak cierpnie jej skóra na karku.
– W Nowej Południowej Walii – odrzekła – nazywamy ją Regułą Siódmego Faceta.
Kłębiły się w niej niejasne uczucia, w żyłach kipiała mieszanka krwi i żaru.
Oskar nie potrafił utrzymać przed oczyma wyobraźni obrazu ojca. Swoista beztroska radość – coś nieokreślonego, jak mgła, jak naelektryzowana chmurka – wyparło z jego głowy świątobliwe myśli.
– A któż to – zapytał, rozplatając dłonie i układając je na stole – przygotował tu partyjkę?
Lucynda przechyliła głowę na bok. Otwarła szeroko oczy. Na twarzy pastora malowała się szczerość, szczerość prawie zupełna, przyćmiona jedynie lekkim zaciśnięciem warg.
Zmrużyła swe zielone oczy.
– Partyjkę?
– Nie zna pani tego określenia?
Przyjrzała się jego ustom. Nie chciała dać wiary temu, co w nich dojrzała.
– To znaczy – odpowiedziała ostrożnie – znam je bardzo dobrze.
– Tak też myślałem.
Oskar Hopkins zamknął modlitewnik i włożył go do kieszeni, do której uprzednio schował czepeczek. Dotykając go ręką, przypomniał sobie o oceanie rozciągającym się za plecami, lecz poczuł tylko lekkie ukłucie w krzyżu.
– A dla pana, pastorze Hopkins, te określenia również brzmią swojsko?
– Obawiam się, że tak. – Uśmiechnął się promiennie.
Lucynda odwzajemniła ten uśmiech, jednak mniej szeroko.
– Pastorze Hopkins, to niewłaściwe.
Oskar wyjął z kieszeni chusteczkę, przetarł nią sobie dłonie, a następnie zroszone potem brwi.
– Doprawdy? – spytał. – Wcale tak nie uważam. – Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie.
– Nie dał mi pastor rozgrzeszenia.
– Z jakiegoż to mianowicie grzechu?
Poczuła się wstrząśnięta, nie tyle nawet tym, co powiedział, ale zmianą, jaka się dokonała w jego zachowaniu. Wyrzucał z siebie słowa z gniewną pasją, zupełnie obcą jego osobowości. Głos mu zhardział. Wykonywał dłońmi nerwowe gesty nad kartami – w końcu je zobaczył, rozłożone tuż przed nim.
– Cała nasza wiara, panno Leplastrier, jest rodzajem zakładów. Wszyscy stawiamy na coś – wyłożył to mądrze Pascal, chociaż królowa Anglii mogłaby go uznać za nie dość prezbiteriańskiego. Stawiamy mianowicie na to, że istnieje Bóg. Stawką jest całe nasze życie. Szacujemy zyski i straty i liczymy, że znajdziemy się wraz ze świętymi w raju. Nad ranem budzimy się zlani zimnym potem, niepewni owej wygranej. W pełni zimy wyskakujemy z łóżek i padamy na kolana. A Bóg nas widzi, ogląda nasze cierpienia. I jakże ów Bóg – Bóg, który widzi nas klęczących na zimnej posadzce…
Trzęsły mu się ręce. Mówił z pasją, na wąskiej, szczupłej twarzy odbijały się refleksy lamp elektrycznych. Lucynda poczuła, jak jeżą się jej włosy nad karkiem. Spuściła powieki. Gdyby była kotem, zaczęłaby mruczeć.
– Nie mogę pojąć – ciągnął Oskar – dlaczego Bóg, który tak stanowczo wymaga od nas, ludzi, byśmy wdali się w tę hazardową grę o nasze śmiertelne dusze, byśmy się tą grą zajmowali w każdej sekundzie naszego doczesnego żywota… Tak, to prawda! Musimy uprawiać hazard w każdej udzielonej nam sekundzie życia. Musimy stawiać wszystko na kartę Jego niedającego się udowodnić istnienia.
Lucynda zadrżała; dreszcz, który nią wstrząsnął, nie był przyjemny i nie został wywołany przez chłód. Istniało wiele przyczyn mogących spowodować ów mimowolny wstrząs; ostatnią było uświadomienie sobie, że ten występek bynajmniej nie pozbawił jej przyjaźni Oskara. Ale jedną z przyczyn było też stwierdzenie, iż sama jest lustrzanym odbiciem pastora; doznała nagłego przypływu pasji hazardzisty – uczucia przejmująco zimnego, gniewnego, niedającego się opanować. Wpadła też w zakłopotanie, gdyż spowiednik pomniejszył wagę jej wyznań, a to – jak ściągnięcie obrusa, na którym stało przygotowane jedzenie – przydało szczypty gniewu jej uczuciom zachwytu – a nawet czci dla tej gorącej obrony hazardu wypowiadanej przez mego pradziadka, przypominającego anielskiego zegarmistrza o rozwichrzonej czuprynie, który manipulował małymi trybikami i niebezpiecznymi sprężynkami, podnosząc każdą do oczu do sprawdzenia i zaaprobowania, zanim wmontuje je w błyskotliwą maszynerię swej wiary.
– W każdej sekundzie – powtórzył Oskar, podnosząc przy tym palec i wskazując nim wentylator, z którego wydobywały się właśnie odgłosy serdecznego śmiechu. – Tam – dodał triumfującym tonem, jakby podchwycił śmiech, będący istotą wszystkiego, jakby był łowcą pasikoników, który schwytał właśnie w palce wyjątkowy okaz. – Tam. Nigdy już nie usłyszymy tego człowieka śmiejącego się w taki sposób. Jego sekunda już minęła.
Nikt, kto by się przyglądał w tej chwili Oskarowi Hopkinsowi, nie mógłby zdecydowanie rozstrzygnąć, czy młody człowiek zerwał już z hazardem, nie widząc dla niego „zastosowania . Poglądy, które teraz wypowiadał, zawierały nie tylko ogrom pasji, ale biło z nich głębokie przekonanie. Nawet jeśli się nie zgadzaliście, jego szczerość nie podlegała wątpliwości.
Lucynda nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest oto świadkiem grzesznych wynurzeń pastora. Przychodziły jej do głowy różne myśli, w żadnym jednak razie nie tak. Pomyślała, że Oskar to człowiek niespotykany i wspaniały. Pomyślała, że dzięki niemu nie będzie już tkwić osamotniona w swej kabinie. Mogą wszak razem grać w karty. Pomyślała: wyjdę za mąż, nie za niego, oczywiście że nie za niego, ale za kogoś doń podobnego. Rozjaśniło się jej w duszy.
– W każdej sekundzie – powtarzał.
Pojęła, że zna go dobrze. Potrafiła wyobrazić sobie nie tylko jego pragnienie zbawienia, ale i strach przed potępieniem. Rozumiała lęk wyrywający go ze snu nad ranem. Był jakby lustrem, w którym się przeglądała, i zarazem oknem.
– Żeby ów Bóg – Oskar rozwijał swą myśl – wiedzący o naszym lęku i kruchej nadziei na wygraną… – Zamilkł, obserwując drżenie swych dłoni. To drżenie spowodowane było żarliwością przekonań, które wyjawiał, ale także i podnieceniem innego rodzaju – wywołanym pełnym zachwytu wyrazem twarzy panny Leplastrier. – Żeby ów Bóg mógł niechętnym okiem spoglądać na człowieczka stawiającego parę groszy na zwierzę, które ma pierwsze przebiec nakreśloną linię, chyba że (i w tej chwili usta złożyły mu się do uśmiechu, z całą pewnością sprowokowanego przez zachwyt malujący się na obliczu dziewczyny, a nie wywołany nową myślą, która nim właśnie owładnęła) chyba że – a nikt mi nigdy niczego takiego nie sugerował – że można uznać za bluźnierstwo uczestniczenie we wspólnej radości, której natura jest z samej swej istoty Boska.
– Pastorze Hopkins – odezwała się Lucynda, zdecydowawszy się w końcu usiąść – nie musimy dla żartu narażać naszych dusz na ryzyko potępienia.
Nie wypowiedziała owych słów na serio. W ogóle nie traktowała ich poważnie – niczego na świecie nie lubiła bardziej niż żartów. Przywiązywała do nich ogromną wagę i nie miała w zwyczaju używać tego wyrazu w negatywnym sensie. Crystal Palace – budowla, którą podziwiała ponad wszystkie inne – nie był niczym innym niż swego rodzaju żartem, istniały także inne pomysły tego typu, filozoficzne odpowiedniki wielkich katedr wzniesione ze stali i szkła, które stały się jej sekretną pasją, wyznawaną z całą żarliwością.
– To nie jest żart.
Wziął talię kart do ręki i złożył. Nie miał zamiaru teraz grać. To Lucynda do tego zmierzała. Ale później, kiedy poznała Oskara lepiej, wyznała mu, że zaproponowała mu grę, gdyż sądziła, iż on tego pragnie.

 
Wesprzyj nas