Jane Goodall przygląda się naszej zależności od roślin jako pożywienia, lekarstw dla ciała i ducha. Mówi, jak można pomóc przy naprawianiu szkód, które wyrządziliśmy przyrodzie.


Autorka opowiada o skomplikowanych sposobach komunikacji wśród roślin i o tym, że pewne nasiona, uśpione przez tysiące lat, mogą wykiełkować. Pisze o partyzantce ogrodniczej, GMO, ginących gatunkach i o roślinach, które leczą, oraz o tych, które zabijają.

Przedstawia także botaników i przyrodników, którzy czasem ryzykują życie, by ratować zagrożone rośliny i lasy. O pierwszych botanicznych odkrywcach i ich niesamowitych przygodach.

Goodall daje nam nadzieję na przyszłość i opisuje sposoby, dzięki którym wszyscy możemy chronić i wspierać świat roślinny. Z perspektywy odkrywcy, naukowca, a zarazem kogoś duchowo zestrojonego z przyrodą, Jane Goodall przedstawia zdumiewającą i pouczającą opowieść o cudach królestwa roślin. Od kogo można się dowiedzieć najwięcej, jeśli nie od kogoś, kto całe życie poświęcił przyrodzie i jej ratowaniu?

Jane Goodall wprowadziła nas kiedyś w skomplikowany i fascynujący świat szympansów. Pokazała nam ich prywatne życie przez dziurkę od klucza. Ta książka to jej bardzo osobista i znakomita opowieść o roślinach, najważniejszych organizmach na naszej planecie, bo od nich zaczyna się życie”.
– Adam Wajrak

Jane Goodall (ur. 1934) wygłasza wykłady na całym świecie. Jest wysłannikiem pokoju ONZ, założycielką Jane Goodall Institute, globalnej organizacji non profit, która wspiera zaangażowane i świadome działania na rzecz poprawy środowiska życia wszystkich żywych istot. Otrzymała nagrodę J. Paula Getty’ego „za pomoc milionom ludzi w zrozumieniu wagi ochrony dzikiej przyrody naszej planety”, Medal Tanzanii, Medal Hubbarda (National Geographic Society), prestiżową Nagrodę Kyoto, Medal Life Science Benjamina Franklina, Medal UNESCO, nagrodę Alberta Schweitzera i dziesiątki innych wyróżnień. W Polsce ukazały się trzy jej książki: Zabójcy bez winy (1973), W cieniu człowieka (1974) oraz Przez dziurkę od klucza. 30 lat obserwacji szympansów nad potokiem Gombe (1997).

Gail Hudson pisze dużo o rozwoju człowieka i naszym powołaniu do tworzenia bardziej świadomych i czułych relacji z innymi ludźmi, z sobą samym i z przyrodą. Wspólnie z Jane Goodall napisała Harvest for Hope i Hope for Animals and their World.

Goodall daje nam nadzieję na przyszłość i opisuje sposoby, dzięki którym wszyscy możemy chronić i wspierać świat roślinny

Książka inicjuje serię EKO
Człowiek jest częścią natury, elementem organicznej układanki. Nie stoi wyżej ani niżej niż zwierzęta czy rośliny. Wszyscy należymy do jednego królestwa – przyrody.
W serii EKO znajdą się książki mówiące o relacjach zwierząt, roślin i ludzi. O tym, że szacunek należy się każdej istocie, każdemu organizmowi.
Razem z wybitnymi i wrażliwymi autorami będziemy odkrywać ich miłość do natury.

Jane Goodall, Gail Hudson (współpraca)
Mądrość i cuda świata roślin
Przekład: Dominika Cieśla-Szymańska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 4 marca 2015


Kiedy piszę te słowa, z okna mojego domu w Bournemouth w Anglii widzę drzewa, po których łaziłam jako dziecko. Usadowiona wśród gałęzi jednego z nich, buka, czytałam o doktorze Dolittle i o Tarzanie, marząc o tym, że sama kiedyś zamieszkam w lesie.

Gdy w Europie wybuchła wojna, mój ojciec wyruszył, żeby walczyć o swój kraj przeciwko Hitlerowi i nazistowskiej pladze. Wtedy właśnie wraz z siostrą i matką zamieszkałyśmy u jej dwóch sióstr, Olly i Audrey, i naszej babci – nazywanej przez wszystkich Danny (ponieważ gdy byłam mała, nie umiałam powiedzieć granny, babcia), w tym zbudowanym w 1872 roku wiktoriańskim domu z czerwonej cegły, o ogromnych, pionowo otwieranych oknach i wysokich sufitach. W domu zwanym The Birches, Brzozy.

Pieniędzy było mało – poza tym podczas wojny żywność racjonowano, trzeba było zaciskać pasa i tak dalej. Miałyśmy jednak wielki ogród (czy też podwórze) z trawnikiem, który uparcie zarastał mchem, i wieloma drzewami. Był tam mój buk, a obok rosły trzy wspaniałe brzozy o gładkich srebrzystych pniach i wdzięcznych gałązkach. Była też jarzębina, która jesienią oblekała się w piękne czerwone korale, i dwa kasztany jadalne – jeden co roku rodził tak maleńkie owoce, że właściwie nie warto było otwierać kolczastych łupinek, natomiast drugi, który nazywaliśmy Nooky, został okaleczony. Górną połowę jego pnia i gałęzi obcięto, tak że został z niego trochę ponadsześciometrowy pniak. Z tego kikuta wyrastały jednak liczne gałęzie, które wyciągały się do nieba na wysokość kilku metrów, jakby chcąc zrekompensować brakujący kawałek pnia. Nooky nigdy nie kwitł, nie mówiąc o rodzeniu kasztanów.

Ogród otaczał wysoki żywopłot z ligustru i ostrokrzewu. Nie był to słoneczny ogród, ponieważ ocieniały go dwie wysokie jodły i pięć sosen, wszędzie rosły też rododendrony i bluszcz. Więc chociaż w okresie wojny Danny i Olly bardzo się starały wyhodować tam warzywa, z powodu cienia i piaszczystego gruntu (z domu jest zaledwie dziesięć minut nad ocean) oraz zakwaszenia gleby przez rododendrony i sosny udawały się tam tylko fasola oraz pietruszka i mięta Danny.

Coś w naszym ogrodzie jednak rosło. Przez cały rok, oprócz najzimniejszych miesięcy, trawnik był pełen stokrotek. Wszędzie rosły też mlecze – których z powodu długaśnych korzeni nie dawało się wykopać. Każdej wiosny wypatrywałyśmy przebiśniegów, przepychających się przez wciąż zmrożoną ziemię. Po nich pojawiały się krokusy, a potem, gdy ziemia nieco się nagrzała, pierwiosnki, naparstnice, hiacyntowce, jaskry oraz, jak u Wordswortha, „tłum tańczących żonkili”. Pąki na drzewach nabrzmiewały i pękały, wypuszczając maleńkie listki. Później otwierały się wspaniałe białe i różowawo-czerwone kwiaty głogu, jaskrawożółte złotokapu i fioletowe bzu. A potem, co najbardziej lubiłam, konwalie z ich odurzającym zapachem, który jeszcze dziś budzi we mnie żywe wspomnienia tamtych dni dzieciństwa.

Później, gdy wiosna przechodziła w lato, zaczynały kwitnąć róże Olly, jedna po drugiej, a także azalia, rosnąca obok jej ukochanego rabarbaru, oraz wyjątkowe ciemnoczerwone peonie Danny, otoczone przez cenną fasolę. Zasilane krążącymi sokami liście rozwijały się w pełni, by każdego dnia zmieniać światło słoneczne w pożywienie dla drzewa czy krzewu, na którym wyrosły.

Moją miłość do roślin i drzew podsycały długie wędrówki z psem Rustym po dzikich klifach wznoszących się nad piaszczystą plażą. Urwiska te przecinają wyschnięte koryta strumieni, nazywane tutaj starym francuskim słowem – chine. Nasz dom stoi przy Durley Chine Road. Każdej wiosny na niższych zboczach naszego wąwozu rozkwita żółta burza krzaków kolcolistu, pojawiają się tam także maleńkie, słodko pachnące fiołki. Zwykle szukałam pierwszych fiołków, żeby zanieść je Olly, która je uwielbiała.

Kiedy latem zakwitają rododendrony, strome zbocza Middle Chine wyglądają wspaniale w różowawym fiolecie porastających je egzotycznych kwiatów – krzewy te rosły gęsto także na terenie naszej szkoły. Danny miała swój ulubiony rododendron, o intensywnie czerwonych kwiatach, pod oknem kuchennym.

Bardzo lubiłam jesień. Bujna zieleń lata zmieniała się w blade żółcie i złoto, naznaczone tu i ówdzie czerwienią. Liście stopniowo opadały, pokrywając ziemię jaskrawym dywanem, aż zgniły na gliniastym piasku albo zostały zmiecione z trawnika i spalone na tyłach ogrodu, gdzie w gorącym popiele piekliśmy ziemniaki.

Na klifach rosło trochę buków i brzóz, ale głównie mnóstwo sosen zasadzonych na miejscu dawnego wrzosowiska w ramach ogromnego projektu kształtowania krajobrazu, który wdrożono na początku XIX wieku. Rosły też dwa kasztany jadalne, których owoce, choć nie tak duże jak te, które zwykle się kupuje, były i tak dwa albo trzy razy większe niż z kasztana w naszym ogrodzie. Uwielbialiśmy piec je przy kominku w saloniku.

Kiedy byłam dzieckiem, wuj Eric, jedyny syn Danny, przynosił nam jabłka, a także orzechy z wielkiego starego orzecha rosnącego w jego ogrodzie. Zbieraliśmy rosnące na klifie czarne jagody, a Danny piekła jagodowo-jabłeczne placki. Robiła także wino z czarnego bzu, z kiści czarnych owoców z naszego własnego krzaka. Nie zawierało alkoholu, ale samo to, że nazywało się je winem, sprawiało, że my, dzieci, czuliśmy się jak dorośli, kiedy na Boże Narodzenie piliśmy je z prawdziwych kieliszków.

Jestem pewna, że dorastanie w tym idyllicznym domu i w otoczeniu angielskiego krajobrazu było gruntem, na którym wyrosła moja miłość do świata roślin i w ogóle przyrody. Pewnego dnia, kiedy przeglądałam pudełko z dziecięcymi skarbami przechowywane z czułością przez moją matkę, trafiłam na „Notatnik przyrodnika”, w którym dwunastoletnia Jane, z wielką dbałością o szczegół, rysowała i malowała wiele spotykanych w okolicy roślin i kwiatów. Wszystkie rysunki i akwarele zostały przeze mnie opatrzone szczegółowym opisem roślin opartym na uważnej obserwacji i zapewne na wiadomościach zaczerpniętych z książek. To nie był szkolny zeszyt. Nie robiłam tego jako zadania domowego. Po prostu uwielbiałam malować i rysować rośliny i o nich pisać. W pewnym sensie zaczęłam Mądrość i cuda świata roślin sześćdziesiąt lat temu!

 
Wesprzyj nas