Książka Williama Dalrymple’a przedstawia Dzieje Wielkiej Gry, w której angielscy dyplomaci i szpiedzy ścierali się z rosyjskimi w walce o wpływy w dziewiętnastowiecznym Afganistanie.


Autor w swojej pracy dowodzi, że Zachód wciąż tak samo nie rozumie Afganistanu, a mimo to próbuje przekonać tamtejsze plemiona do swoich wyobrażeń o godziwym życiu, choć mentalność Afgańczyków w gruncie rzeczy niewiele się zmieniła przez ostatnie sto kilkadziesiąt lat.

Dzieło przedstawia działania Anglików na Bliskim Wschodzie i oddaje stosunki polityczne pomiędzy Anglią a Rosją w tamtych czasach.

Jest to zarazem książka o paranoi jako sile sprawczej w polityce: interesy Anglików w Afganistanie były całkowicie niezagrożone, póki nie doszli oni do wniosku, że zagraża im Rosja.

William Dalrymple ur. 1965 r. w Szkocji – pisarz, historyk i krytyk literacki, którego zdania w sprawie Afganistanu zasięgał prezydent Obama. Napisał osiem książek, za które otrzymał liczne nagrody. Po polsku dotychczas ukazało się Dziewięć żywotów: na tropie świętości we współczesnych Indiach (nakładem wydawnictwa „Czarne”). Jest członkiem Królewskiego Towarzystwa Literackiego, Królewskiego Towarzystwa Geograficznego oraz Królewskiego Towarzystwa Azjatyckiego. Jest również jednym z fundatorów i organizatorów Festiwalu Literackiego w Dżajpurze. Pisze także scenariusze do audycji i filmów dokumentalnych.

William Dalrymple
Powrót króla. Bitwa o Afganistan 1839-42
Przekład: Michał Kłobukowski, Jacek Majewski
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 4 grudnia 2014


I
Niełatwo tam rządzić


Rok 1809 zaczął się dla Szacha Szudży al-Mulka pomyślnie. Nadszedł marzec, sam początek krótkiej afgańskiej wiosny, toteż w żyłach zlodowaciałego krajobrazu, który od dawna tonął w śnieżnych zaspach sięgających pasa, znów z wolna zaczynała krążyć krew. Małe, słodko pachnące irysy z Estalefu przebijały się przez zamarzniętą ziemię. Topniał szron na pniach himalajskich cedrów, a koczownicy z plemienia Ghilzai wypuszczali z zimowych zagród owce tłustoogoniaste i zwijali namioty z koziej sierści, przygotowując trzodę do pierwszej wiosennej wędrówki na porośnięte świeżą trawą górskie łąki. I właśnie w tej porze topnienia lodów i puszczania soków Szach Szudża otrzymał dwie dobre nowiny — a za czasów jego trudnego panowania zdarzały się one nader rzadko.

Pierwsza wiadomość dotyczyła odzyskania utraconej własności rodziny. Największy brylant świata, Koh-i-Noor, czyli Góra Światła, zaginął przed dziesięcioma laty z okładem, czasy były jednak tak burzliwe, że nawet nie próbowano go odzyskać. Szach Zaman, starszy brat Szudży i jego poprzednik na afgańskim tronie, podobno ukrył ten klejnot tuż przedtem, zanim wrogowie pojmali go i oślepili. W tymże czasie zniknął olbrzymi rubin indyjski zwany Fachradż — jeden z najcenniejszych klejnotów w rodzinnym majątku. Szach Szudża wezwał zatem swojego oślepionego brata i zapytał go, czy naprawdę wie, gdzie ukryto najsłynniejsze kosztowności ich ojca. Szach Zaman wyjawił, że przed dziewięcioma laty, nim dostał się do niewoli, zdążył schować Fachradż pod kamieniem w strumieniu nieopodal przełęczy Chajber. Kiedy zaś zamknięto go w twierdzy i związano, wsunął Koh-i-Noor w szparę w ścianie celi. Jeden z dworskich historyków napisał w późniejszym okresie: „Szach Szudża niezwłocznie wysłał kilku najzaufańszych ludzi z rozkazem odszukania klejnotów, polecając im nie szczędzić trudu. Znaleźli oni Koh-i-Noor u pewnego szejka z plemienia Szinwari, który widocznie nie wiedział, co mu wpadło w ręce, bo używał brylantu jako przycisku do papierów. Natomiast Fachradż był w posiadaniu pewnego taliba, czyli ucznia, który znalazł go przypadkiem, piorąc w strumieniu ubranie. Ludzie Szacha Szudży odzyskali oba klejnoty i zwrócili je królowi”.

Druga wiadomość dotyczyła przybycia poselstwa od wrogiego do niedawna sąsiada i mogła mieć dla szacha praktyczniejsze znaczenie. Szudża miał wtedy tylko dwadzieścia cztery lata, ale panował już od ponad sześciu. Z usposobienia był czytelnikiem i myślicielem, bardziej zainteresowanym poezją i nauką niż wojną czy przemarszami, lecz zrządzeniem losu już jako nastolatek odziedziczył rozległe imperium Durranich. Jego dziadek Ahmad Szach Abdali stworzył je na gruzach trzech innych imperiów azjatyckich: północna część należała przedtem do Uzbeków, południowa — do Mogołów, a zachodnia — do perskich Safawidów. W szczytowym okresie rozkwitu ciągnęło się ono od Niszapuru (obecnie na terenie Iranu) poprzez Afganistan, Beludżystan, Pendżab i Sindh aż do Kaszmiru, sięgając progu Delhi, którym władali wówczas Mogołowie. Lecz w omawianym okresie, czyli zaledwie trzydzieści lat po śmierci założyciela, imperium Durranich było w stanie zaawansowanego rozpadu.

I nic dziwnego. Jeśli przyjrzymy się najdawniejszym dziejom Afganistanu (czy też Chorasanu, jak od dwóch tysięcy lat nazywają go sami Afgańczycy), zobaczymy, że kraj ten bardzo rzadko i przelotnie bywał polityczną czy też administracyjną całością. Częściej odgrywał rolę pogranicza — podzielonego i spornego obszaru, złożonego z gór, terenów zalewowych i pustyń, które oddzielały od siebie rządniejszych sąsiadów. W innych okresach poszczególne prowincje bywały pustoszonymi wojną kresami ścierających się mocarstw. Mało kiedy osobne części scalały się w spójne, samodzielne państwo.
Przeciwko jego powstaniu sprzysięgały się wszystkie okoliczności: geografia, topografia, a zwłaszcza olbrzymi kamienny szkielet Hindukuszu — czarne rumowisko o zębatych, pobrużdżonych stokach, nad którymi wznosiły się posmużone lodem, ośnieżone łańcuchy gór — przegradzający kraj niczym kości gigantycznej klatki piersiowej. Do tego dochodziła mnogość plemiennych, etnicznych i językowych różnic dzielących społeczeństwo afgańskie: rywalizacja między Tadżykami, Uzbekami, Hazarami oraz Pasztunami z konfederacji Durrani i z rodu Ghilzai. Schizma między sunnitami a szyitami. Endemiczna rozłamowość poszczególnych klanów i plemion, a zwłaszcza wendeta w obrębie blisko spokrewnionych gałęzi rodów. Te krwawe waśnie przechodziły z pokolenia na pokolenie, dobitnie świadcząc o niemocy wszelkich rodzajów państwowego wymiaru sprawiedliwości.

W wielu okolicach wendeta stała się nieomal sportem narodowym — afgańskim odpowiednikiem amatorskiego krykieta z angielskiej prowincji — i często doprowadzała do masowych zabójstw. I tak pewien wódz, poddany Szacha Szudży, zaprosił na ucztę około sześćdziesięciu zwaśnionych kuzynów, ale — jak pisze jeden ze świadków — „podłożył wprzódy pod komnatę prochu worków kilka, a wyszedłszy z niej za lada jaką wymówką podczas biesiady, w powietrze ich wysadził”. Rządzenie takim krajem wymagało umiejętności, strategii i pełnego skarbca.
Gdy zatem w początkach 1809 roku przybyli z Pendżabu gońcy, przynosząc nowinę o poselstwie Kompanii Wschodnioindyjskiej, które zdążało z Delhi na północ, pragnąc jak najprędzej zawrzeć przymierze z Szachem Szudżą, ten miał powód do zadowolenia. Kompania była Durranim solą w oku, bo jej zdyscyplinowana armia sipajów położyła kres zyskownym najazdom na równiny Hindustanu, a wyprawy te były przecież od wieków jednym z głównych źródeł dochodu Afgańczyków. I oto najwidoczniej Kompania postanowiła zabiegać o ich względy. Informatorzy szacha pisali mu, że poselstwo przeprawiło się już przez Indus i zmierza do Peszawaru — jego zimowej stolicy. Nie dość, że urozmaicało to monotonię ciągłych oblężeń, aresztowań i ekspedycji karnych, to jeszcze stwarzało szansę zyskania potężnego sojusznika, którego szach bardzo potrzebował.

Do Afganistanu nigdy nie zawitał żaden poseł brytyjski. Te dwa narody prawie nic o sobie nawzajem nie wiedziały, toteż poselstwo miało zarazem powab nowości. „Wyznaczyliśmy dworzan znanych z wykwintu i dobrych manier, aby wyjechali przybyszom na spotkanie — napisał w swoich wspomnieniach Szach Szudża. — Kazaliśmy im zadbać o wszelkie wygody gości, odnosząc się do nich roztropnie, ostrożnie a uprzejmie”.
Z meldunków dostarczanych Szachowi Szudży wynikało, że Brytyjczycy przybywają z licznymi darami, wśród których są „słonie ze złotymi siodłami hauda, lektyka z wysokim parasolem, inkrustowane złotem strzelby i zmyślne, niewidziane dotąd pistolety o sześciu komorach. Takoż i kosztowne zegary, lornetki, znakomite lustra, odbijające świat, jaki jest. Lampy wysadzane brylantami, porcelanowe wazony oraz inkrustowane złote przybory kuchenne z Rzymu i z Chin. Kandelabry w kształcie drzewek tudzież mnogość pięknych a kosztownych darów, których opisać ludzka wyobraźnia nie zdoła”.

Po latach Szudża wspominał jeden podarunek, który szczególnie go ucieszył: „Wielką skrzynię, zgiełk czyniącą na podobieństwo ludzkich głosów, przedziwne dźwięki o rozmaitych brzmieniach, harmoniach i melodiach, nader miłe uchu”. Poselstwo przywiozło bowiem do Afganistanu pierwsze organy.
Autobiografa Szacha Szudży nie wyjawia, czy Brytyjczycy niosący dary budzili w nim jakieś podejrzenia. Lecz gdy pisał ją w nieco podeszłym wieku, zdawał już sobie sprawę, że sojusz, którego zawarcie miał wtedy negocjować, musiał nieodwracalnie zmienić nie tylko bieg jego własnego życia, ale i los całego Afganistanu.

***

Wydarzenia, które spowodowały wysłanie pierwszego poselstwa brytyjskiego do Afganistanu, rozegrały się daleko od Indii i od przełęczy Hindukuszu. Nie miały nic wspólnego z Szachem Szudżą, z imperium Durranich ani nawet z zawiłą polityką książąt Hindustanu. Wszystko zaczęło się w północno-wschodnich Prusach, a ściślej mówiąc — na pewnej barce, z wolna płynącej środkiem Niemna.
To właśnie na niej Napoleon, będący wtedy u szczytu potęgi, spotkał się z carem Rosji Aleksandrem I, żeby wynegocjować traktat pokojowy. Spotkanie to poprzedziła klęska Rosjan w bitwie pod Frydlandem czternastego czerwca 1807 roku, w której napoleońska artyleria położyła trupem dwadzieścia pięć tysięcy rosyjskich żołnierzy. Mimo tak ciężkich strat Rosjanie zdołali w ordynku wycofać się na własną granicę. I oto obie armie stały naprzeciw siebie, rozdzielone zakolami Niemna.
Rosyjską wzmocniły tymczasem dwie nowe dywizje, a w pobliżu, nad Bałtykiem, trwało w gotowości jeszcze dwieście tysięcy pospolitego ruszenia.

Pat został przerwany, kiedy Rosjan powiadomiono, że Napoleon pragnie zawrzeć nie tylko pokój, ale wręcz sojusz. I tak to siódmego lipca na barce zwieńczonej klasycznym białym pawilonem, ozdobionym wielkim monogramem N jako godłem cesarza, dwaj imperatorzy osobiście się spotkali, żeby omówić warunki paktu, który określono później mianem traktatu tylżyckiego.
Większość jego klauzul dotyczyła kwestii wojny i pokoju (nie bez kozery pierwszy tom wspaniałej powieści Tołstoja nosi tytuł Przed Tylżą). Wiele uwagi poświęcono losowi Europy pod okupacją francuską, a zwłaszcza przyszłości Prus, których król, wykluczony z obrad, nerwowo spacerował brzegiem rzeki, czekając, aż po zakończeniu spotkania okaże się, czy w ogóle ma jeszcze królestwo. Lecz obok artykułów przeznaczonych do ogłoszenia Napoleon umieścił kilka tajnych klauzul, które dopiero później podano do wiadomości publicznej.

Kładły one podwaliny pod francusko-rosyjski atak na to, co zdaniem Napoleona było źródłem zamożności Wielkiej Brytanii. Szło oczywiście o najcenniejszą posiadłość wrogiego mocarstwa — Indie. Zawładnięcie Indiami jako sposób zubożenia Anglii i złamania jej rosnącej potęgi gospodarczej od dawna było obsesją Napoleona, a także kilku wcześniejszych strategów francuskich. Prawie równo dziewięć lat wcześniej (pierwszego lipca 1798 roku) jego wojska wylądowały w Aleksandrii i ruszyły lądem na Kair. „Poprzez Egipt najedziemy Indie — napisał Bonaparte. — Otworzymy dawną drogę przez Suez”.
Z Kairu wysłał list do sułtana Tipu z Majsuru, odpowiadając na jego prośbę o pomoc przeciwko Anglikom: „Uwiadomiono już Waści, żem przybył nad Morze Czerwone na czele niezwyciężonej armii, pragnąc uwolnić Go od żelaznego jarzma Anglii. Oby Wszechmogący dodał Waści sił i pokonał Jego wrogów!”.

Ale w bitwie u ujścia Nilu admirał Nelson zatopił prawie całą flotę francuską, udaremniając Napoleonowi wykorzystanie Egiptu jako bezpiecznej bazy do najazdu na Indie. Zmusiło to Bonapartego do zmiany strategii. Nigdy jednak nie odstąpił od zamiaru osłabienia Wielkiej Brytanii przez zawładnięcie tym, co według niego było źródłem jej potęgi gospodarczej, tak jak gospodarka Hiszpanii opierała się na przywiezionym z Ameryki Łacińskiej złocie Inków i Azteków.
Napoleon ułożył więc plan ataku na Indie przez Persję i Afganistan. Zawarł już układ z perskim ambasadorem, stwierdzający między innymi: „Gdyby Jego Wysokość Cesarz Francji zechciał wysłać wojsko drogą lądową, aby zaatakować brytyjskie posiadłości w Indiach, Cesarz Persji jako rzetelny i wierny sprzymierzeniec na przemarsz Mu zezwoli”.
Tajne klauzule traktatu tylżyckiego uściślały ten plan. Napoleon miał wzorem Aleksandra Wielkiego poprowadzić pięćdziesięciotysięczną Grande Armée na Indie przez Persję, podczas gdy Rosja ruszyłaby na południe przez Afganistan.
Do Persji wysłano generała Gardane’a, żeby porozumiał się z szachem i ustalił, które porty mogą zapewnić kotwicowisko, wodę i wyżywienie dwudziestu tysiącom ludzi, a także nakreślił mapy możliwych szlaków przemarszu.
Tymczasem generałowi Caulaincourtowi, ambasadorowi Napoleona w Sankt Petersburgu, polecono przedstawić ten pomysł Rosjanom. „Im fantazyjniej zabrzmi plan — napisał cesarz — tym bardziej próba urzeczywistnienia go (a czegóż Francja i Rosja nie zdołają urzeczywistnić?) przerazi Anglików, posieje trwogę w Indiach angielskich i wywoła zamęt w Londynie. A czterdzieści tysięcy Francuzów, którym Persja pozwoli przemaszerować przez Konstantynopol, wraz z czterdziestoma tysiącami Rosjan przybyłych przez Kaukaz to wystarczająca siła, aby przerazić Azję i ją podbić”.

Lecz Anglicy nie dali się zaskoczyć. Ich tajne służby ukryły pod barką jednego ze swoich informatorów, rozczarowanego bojara. Majtając nogami w wodzie i mężnie znosząc srogi ziąb, usłyszał on każde słowo i natychmiast wysłał błyskawiczną pocztą do Londynu list zawierający ogólny zarys uzgodnionego planu. Wywiad brytyjski zaledwie po półtora miesiąca uzyskał dostęp do tajnych klauzul w ich pełnym, dosłownym brzmieniu i niezwłocznie przesłał je do Indii, dodając zalecenie dla tamtejszego gubernatora generalnego, lorda Minto, aby ostrzegł wszystkie kraje leżące między Persją a Indiami o grożącym im niebezpieczeństwie i podjął z nimi rokowania w celu zawarcia sojuszy przeciwko wszelkim francuskim lub francusko-rosyjskim wyprawom na Indie. Rozmaitym poselstwom kazano też gromadzić dane strategiczne oraz informacje wywiadu, aby wypełnić białe plamy na brytyjskich mapach tamtych okolic. Tymczasem w Anglii trzymano by w gotowości posiłki, aby móc je w każdej chwili wysłać do Indii, gdyby nasunęło się podejrzenie, że we francuskich portach trwają przygotowania do wyprawy.

Lordowi Minto plan Napoleona bynajmniej nie wydał się mrzonką. Francuski najazd na Indie przez Persję mieścił się w granicach tego, co osiągalne dla „owej energii i wytrwałości, którą odznacza się obecny władca Francji” — napisał gubernator generalny, dopinając plany przeciwdziałania „nader czynnej dyplomacji francuskiej w Persji, która to dyplomacja pilnie szuka sposobu rozszerzenia sieci swych intryg aż po durbary Hindustanu”.
W końcu lord Minto postanowił wyprawić cztery osobne poselstwa z mnóstwem hojnych darów, żeby ostrzec i zjednać sobie państwa, przez które musiałaby przemaszerować armia napoleońska. Jedno udało się do Teheranu, aby uprzytomnić rządzącemu Persją Fatehowi Alemu Szachowi z dynastii Kadżarów, jak perfidny bywa jego nowy francuski sprzymierzeniec. Drugie ruszyło do Lahaur w celu zawarcia sojuszu z Randźitem Singhiem i jego Sikhami. Trzecie wysłano do emirów Sindhu. Zadaniem zdobycia przyjaźni Szacha Szudży i jego Afgańczyków obarczono młodą, wschodzącą gwiazdę w służbie Kompanii Wschodnioindyjskiej — Mountstuarta Elphinstone’a.

Był on Szkotem z nizin, a we wczesnej młodości został żarliwym frankofilem. Wychował się wśród francuskich jeńców w edynburskim zamku, którym zarządzał jego ojciec. Nauczył się od nich pieśni rewolucyjnych i na dowód sympatii do ich ideałów zapuścił złociste loki, tak że jakobińską modą spadały mu aż na plecy. Z obawy, że napyta sobie biedy, w niezwykle młodym wieku czternastu lat wysłano go do Indii. Nauczył się tam dobrze władać perskim, sanskrytem oraz językiem hindustani i wkrótce wyrósł na ambitnego dyplomatę, a także żądnego wiedzy naukowca, szczególnie zainteresowanego historią.

Kiedy jechał do Puny na swoją pierwszą placówkę, jeden ze słoni wiózł wyłącznie jego książki: perskich poetów, Homera, Horacego, Herodota, Teokryta, Safonę, Platona, Beowulfa, Machiavellego, Woltera, Horace’a Walpole’a, Drydena, Bacona, Boswella i Thomasa Jeffersona. Elphinstone walczył potem u boku Arthura Wellesleya, późniejszego księcia Wellington, podczas toczonych przezeń wojen ze środkowoindyjskimi Marathami, a w omawianym okresie od dawna już nie wyznawał młodzieńczych ideałów równości. „Ponieważ dwór w Kabulu znany był z panujących tam wyniosłych manier i miał ponoć niskie mniemanie o europejskich nacjach, postanowiono, że misję swą winniśmy wypełnić z wielkim przepychem” — napisał.

Pierwsze poselstwo wyprawione do Afganistanu przez zachodnie mocarstwo opuściło rezydencję Kompanii Wschodnioindyjskiej w Delhi trzynastego października 1808 roku. Posłowi towarzyszyło dwustu kawalerzystów, cztery tysiące piechoty, tuzin słoni i co najmniej sześćset wielbłądów. Było to olśniewające widowisko, a zarazem znak, że Brytyjczycy nie zamierzają hołubić przyjaźni z Szachem Szudżą dla niej samej, lecz zależy im jedynie na oskrzydleniu konkurencyjnych imperiów; Afgańczyków traktowali wyłącznie jak pionki na szachownicy zachodniej dyplomacji, które można wedle woli wciągać do gry albo poświęcać. Stało się to precedensem, a rozmaite mocarstwa miały w późniejszych latach i dziesięcioleciach powtarzać ten schemat. Afgańczycy za każdym razem jednak udowadniali, że potrafi ą bronić swojej niegościnnej krainy znacznie skuteczniej, aniżeli ktokolwiek spośród ich niedoszłych manipulatorów mógł się spodziewać.

 
Wesprzyj nas