Powieść sensacyjna autorki bestsellera Chińskie lalki, nominowana do nagrody Edgar Award. Początek znakomitej kryminalnej trylogii „Czerwona księżniczka”



W Pekinie znaleziono zwłoki syna ambasadora USA. Kilka dni później w Los Angeles na statku przewożącym nielegalnych imigrantów odkryto ciało syna chińskiego magnata finansowego.
Oba zgony najwyraźniej coś łączy – obrażenia, jakich doznali chłopcy, są takie same, a jednocześnie nikt nie potrafi podać przyczyny ich śmierci.

W tej sytuacji Chiny i USA, pomimo napiętej sytuacji politycznej między tymi krajami, decydują się na wspólne śledztwo.

Od pierwszej strony powieści trafiamy do zupełnie obcego nam świata handlu produktami z zagrożonych gatunków zwierząt, a doświadczenie to jest tak rzeczywiste i fascynujące, jakbyśmy byli naocznymi świadkami opisanych wydarzeń…

Obezwładniający… Potwierdza niesamowity talent pisarski Lisy See, zręcznie łącząc elektryzującą opowieść, romantyczną intrygę i wartkie zmiany fabuły.
– “Booklist”

Wyjątkowa powieść: złożona i emocjonująca. Spełni oczekiwania nawet najbardziej wymagających wielbicieli kryminałów.

– “Publishers Weekly”

Lisa See urodziła się w Paryżu, ale dorastała w chińskiej dzielnicy Los Angeles. Jest autorką bestsellerów: Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz, Na Złotej Górze, Miłość Peonii, Chińskie lalki.

Lisa See
Sieć rozkwitającego kwiatu
cykl Czerwona księżniczka. Tom 1
Przekład: Robert Ginalski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 21 stycznia 2015

1

10 stycznia

Park Beihai

Yun mocno trzymał wnuczkę za rączkę w rękawiczce, ślizgając się z nią w powolnym, miarowym rytmie po zamarzniętym przestworze jeziora Beihai, tuż przed błyszczącymi ścianami Zakazanego Miasta. Po drugiej stronie jeziora zasapani panczeniści z pekińskiej reprezentacji młodzieżowej odpoczywali podczas przerwy w treningu. Kłęby dymu z węgla i ołowianoszare chmury spowijały Pawilon Pięciu Smoków i Pałac Niebiańskich Królów. W pobliżu starcy z bambusowymi miotłami zamiatali śnieg, który spadł w nocy na okalające jezioro alejki. Z grubości lodu pod płozami jego starych łyżew i obłoków pary, która buchała mu z ust przy każdym oddechu, Wing Yun wnioskował, że na dworze jest około piętnastu stopni mrozu. Nie zanosiło się na to, żeby tego dnia miało być cieplej.
Wing wolał trzymać się tej strony jeziora, blisko głównego wejścia do parku, gdzie stare Okrągłe Miasto otacza niegdysiejszą fortecę strzegącą rezydencji Kubilaj-chana. Tuż przy brzegu leży Wyspa Nefrytowa, na którą można się dostać pieszo przez most. Latem Wing Yun lubił spacerować jej krytymi alejkami, przystając po drodze przed osłoniętymi pawilonami. Jeżeli nie było zbyt gorąco albo zbyt wilgotno, wchodził czasem na szczyt góry, pod Białą Dagobę -przypominające kształtem cebulę sanktuarium w stylu tybetańskim, zbudowane na cześć pierwszej wizyty dalajlamy w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym pierwszym.

Wing Yun krążył z wnuczką w pobliżu głośników. Nad zamarzniętą taflą jeziora niosła się staroświecka muzyka taneczna. Tu i tam pary pląsały w rytm tanga albo walca. Inne pary młodych ludzi chichotały, a niektóre nawet trzymały się za ręce. Ech, jakże to życie się zmienia, pomyślał Wing Yun. W czasach mojej młodości nikt, absolutnie nikt nie ośmieliłby się trzymać za ręce publicznie. A nawet teraz był ciekaw, co by sobie pomyśleli rodzice, gdyby zobaczyli, że ich dzieci zachowują się tak bezwstydnie na oczach… no, na oczach tylu obywateli. Tuż obok całe rodziny – mama, tata, dziadkowie, ciotki, wujkowie i chmara dzieciaków – śmiały się i przedrzeźniały. Opatuleni w tradycyjne watowane niebieskie kurtki i wielobarwne zachodnie płaszcze, rękawiczki i grube szale, tworzyli malowniczy obrazek. Wiele młodszych dzieci – które miały jeszcze kłopoty z równowagą -przytrzymywało się drewnianych krzeseł na płozach. Siedzące na nich babcie i dziadkowie uśmiechali się promiennie, gdy wnuki pchały ich po tafli lodu.
Wing Yun znał tu wielu łyżwiarzy, ale jak zawsze, tak i dzisiaj było kilku obcych, którzy dopiero próbowali swoich sił. Dwaj żołnierze w mundurach omal nie przewrócili go razem z wnuczką. Powinien był ich obrugać, ale widział, że to proste wiejskie chłopaki, pewnie chłopi z południowych Chin. Może nigdy jeszcze nie widzieli śniegu ani lodu.
Tej zimy Wing Yun spędził tu dużo czasu z Mei Mei. Była dla niego świetnym kompanem. Nie przeszkadzało jej milczenie i często pogrążała się we własnych myślach tak głęboko jak on w swoich. Akurat w tej chwili poczuł, że poruszyła paluszkami w rękawiczce. Chciała ślizgać się sama, ale on nie miał ochoty jej puścić.
– Zaśpiewaj mi, Mei Mei – poprosił. – Zaśpiewaj mi tę piosenkę o lodzie.

Zadarła głowę i spojrzała na niego. Musiał zsunąć jej szalik, by ujrzeć zaróżowione na mrozie policzki. Uśmiechnęła się i zaczęła śpiewać Dziewięć, dziewięć, piosenkę o dziewięciu fazach zimy, ostrzegającą przed zagrożeniami, jakie ze sobą niosą. On też pamiętał tę piosenkę z dzieciństwa, znał ją każdy, kto wychował się na Nizinie Północnochińskiej.
– Jedna dziewiątka, druga dziewiątka: nie wyjmuj rąk -zaczęła głosem rześkim jak popołudniowe powietrze. -Trzecia dziewiątka, czwarta dziewiątka: pędź na lód. Piąta dziewiątka, szósta dziewiątka: pierwszy wierzb pąk. Siódma dziewiątka: pęka lód! Ósma dziewiątka: wciąga cię jego chłód.
– Dziewiąta dziewiątka i kolejna dziewiątka: woły wychodzą w pole – zawtórował Wing Yun wnuczce przy ostatniej zwrotce. Kiedy dźwięki zamarły w lodowatej ciszy, zapytał: – Mei Mei, w której „dziewiątce” jesteśmy teraz?
– W trzeciej, bo lód jest gruby i możemy się ślizgać.
– Bardzo dobrze. A co się stanie w siódmej dziewiątce?
– Dziadku! – zawołała oburzona. – Obiecuję, że wtedy już nie będę się ślizgać. Ciągle ci to powtarzam.
– Po prostu chcę, żebyś na siebie uważała – powiedział. -To jak, naprawdę myślisz, że możesz ślizgać się sama?
Na jej buzię wystąpił nieśmiały uśmieszek; dziadek patrzył, jak wnuczka oddycha głęboko, nie mogąc się doczekać. Zahamował więc i puścił jej dłoń w rękawiczce. Chybocząc się na cienkich kostkach, ostrożnie ruszyła o własnych siłach. Z każdym krokiem nabierała pewności siebie.
– Nie wyjeżdżaj zbyt daleko na środek! – zawołał Wing Yun, choć wiedział, że w „trzeciej dziewiątce” w styczniu niczym to nie grozi. Mimo to wnuczka zwolniła i skręciła w stronę pustego kawałka jeziora w pobliżu brzegu. Ruszając za nią, zwrócił uwagę, że tutaj lód prawie nie jest porysowany łyżwami. Zabawne, pomyślał, że ludzie tak lubią trzymać się w stadzie – po drugiej stronie ta drużyna, przed główną bramą skupisko rodzin… a między nimi nikogo.

Gdy Mei Mei była już prawie przy brzegu, potknęła się. Przez chwilę trzepotała rękami, próbując odzyskać równowagę, po czym padła twarzą w dół. Wing Yun zawahał się. Czy będzie płakać?
Dziewczynka usiadła, wbiła wzrok w lód przed sobą i zaniosła się piskliwym płaczem, który przebił się przez dźwięki romantycznego walca, ciche rozmowy młodych kochanków i jowialne przekomarzanie się grupki rodzin. Wing Yun szybko podjechał do wnuczki. Gdy stanął u jej boku, też miał ochotę krzyknąć. Tuż przed nimi leżał zanurzony pod lodem człowiek. Wpatrywał się w Wing Yuna i Mei Mei szeroko otwartymi, niewidzącymi oczami. Był to biały duch, zamorski diabeł… biały człowiek.

Po dwóch godzinach pojawiła się Liu Hulan. Od chwili odkrycia zwłok atmosfera krańcowo się zmieniła. Wszystkich łyżwiarzy usunięto z lodu i zatrzymano jako świadków w pawilonie na brzegu. Lokalna policja utworzyła wokół miejsca zbrodni luźny kordon. Wewnątrz tego kordonu Hulan dostrzegła innych funkcjonariuszy, w cywilu – jedni szukali dowodów, inni stali i rozmawiali z jakimś obywatelem i dzieckiem. W samym środku ujrzała mężczyznę pochylonego nad ciemną sylwetką leżącą obok czegoś, co wyglądało na kupkę ociosanego lodu. Westchnęła, naciągnęła szal i kołnierz lawendowego płaszcza po same uszy i ruszyła po lodzie.
Zdawało się, że nie zważa na szmerek, jaki jej pojawienie się wzbudziło wśród mężczyzn. Gdyby mieli śmiałość powiedzieć, czym aż tak bardzo zwraca na siebie ich uwagę, pewnie by zauważyli, że jest zbyt ładna jak na ten zawód, że ubiera się inaczej niż inne znane im kobiety, że jest próżna i zawsze trzyma się na uboczu. Ale po kilku zdaniach przerzuciliby się z ryzykownego tematu płci na bezpieczny i jakże dobrze im znany teren krytyki politycznej.

Łatwo byłoby ją zaatakować za to, jak się nosiła, tyle że niezbyt ją interesowały ciuchy wzorowane na zachodnich, jakie od kilku lat były dostępne w mieście. Wolała stroje z czasów przedrewolucyjnych: długie, dopasowane spódnice podkreślające jej smukłą figurę i kremowe bluzki z haftowanego jedwabiu, skrojone na staroświecką chińską modłę, tak że krzyżowały się jej na piersi. Zimą wkładała na to kaszmirowe sweterki wyrabiane w wioskach wzdłuż granicy z Mongolią i farbowane w kojących odcieniach koralu, bladej zieleni i zimowej bieli. Barwy te podkreślały jej cerę, przywodząc na myśl starodawne opisy chińskich kobiet: skórę miała przejrzystą jak najwspanialsza porcelana, delikatną jak płatek róży i miękką jak brzoskwinia.

Liu Hulan zbyłaby śmiechem tego rodzaju porównania. Nie przywiązywała wagi do swojej urody. Nigdy się nie malowała. Nie robiła sobie trwałej, czarne włosy nosiła rozpuszczone, obcięte prosto, tak że sięgały nieco poniżej ramion i opadały na uszy jedwabistymi falami. Na środku głowy zawsze sterczało jej kilka niesfornych kosmyków, jakby były naelektryzowane. Niejeden mężczyzna marzył, by móc zanurzyć w nich ręce. Ale żaden z kolegów po fachu nigdy nie ośmielił się dotknąć, chociażby przypadkiem, inspektor Liu Hulan.

Kiedy zbliżyła się do kręgu policjantów, okazała legitymację Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i pozwolono jej przejść. Pokonując ostatnie kilka kroków, wzięła się w garść, szykując się na to, co zobaczy. Już od jedenastu lat pracowała w MBP, ale do tej pory nie zdołała się w pełni uodpornić na widok trupów, zwłaszcza zwłok ludzi, którzy zginęli gwałtowną śmiercią.
Lekarz sądowy Fong oderwał wzrok od ciała i spojrzał na nią.
– Kolejny piękniś dla pani inspektor – odezwał się z szerokim uśmiechem.
Ofiara – młody biały mężczyzna – leżała na czystej białej płachcie. Robotnicy, którym powierzono makabryczne zadanie wyciosania zwłok z jeziora, przyłożyli się do roboty. Ciało wciąż otaczała cienka warstewka lodu. Leżało wyprostowane, na wznak. Tylko jedną rękę miało odsuniętą od tułowia i wygiętą pod dziwnym kątem. Paznokcie rąk mężczyzny były ciemnofioletowe. Oczy i usta miał otwarte. Poza tym całe ciało pod warstewką lodu było całkiem białe, tylko tutaj, w ustach ofiary – gdzie zęby przypominały potworne czarne perły – oraz w nozdrzach lód był zabarwiony na różowo. Poza tym Liu Hulan nie zauważyła żadnych obrażeń zewnętrznych.
– Przewracaliście go już na brzuch?
– A jak ci się zdaje? – odciął się Fong. – Czy to moja pierwsza sprawa? Oczywiście, że go odwracałem. Nic nie zauważyłem, co wcale nie znaczy, że czegoś nie znajdę, jak już go będę miał w prosektorium. Tutaj nie jestem w stanie oczyścić go z lodu, nie uszkadzając ciała. Musimy poczekać, aż odtaje. Wtedy się czegoś dowiemy.
– Ale co o tym sądzisz?
– Może się upił? Może przyszedł tu w noc przed tym wielkim mrozem? Mógł się potknąć. I uderzyć się w głowę. Nie widzę żadnych śladów, które by na to wskazywały, ale to możliwe.
Liu Hulan przemyślała sobie ten scenariusz.
– Na oko wydaje się bardzo młody. Gdyby wpadł do wody, a nawet gdyby załamał się pod nim lód, czy miałby dość siły, żeby się wydostać?
– Jak widać, czas na lekcję, pani inspektor – oświadczył lekarz sądowy Fong; w jego głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta. Nie znosił, jak podważała jego kwalifikacje zawodowe.

Wstał, zadarł głowę i zmierzył ją wzrokiem. Był sporo niższy od Hulan, a to też mu się nie podobało. – Pani mówi o osobie przeciętnych rozmiarów i budowy. Ja mówię o mężczyźnie przeciętnego wzrostu jak na białego, czyli około metra osiemdziesięciu. Ma na sobie zwyczajne ubranie, jak widzę, tylko dżinsy, koszulę i sweter.
– A więc?
– A więc ten nasz przeciętny mężczyzna, ubrany w codzienny strój i w dobrej kondycji fizycznej, powinien wytrzymać w wodzie o temperaturze poniżej dwóch stopni Celsjusza mniej więcej czterdzieści pięć minut. Coś mu przeszkodziło w wydostaniu się na brzeg.
– Myślisz, że alkohol?
– Kto wie? Mógł też przedawkować narkotyki.
– Samobójstwo?
– Znam na to lepsze sposoby – odparł Fong i znów pokazał w uśmiechu zęby, z powrotem kucając obok zwłok.
Liu Hulan nachyliła się, by przyjrzeć się ofierze z bliska.
– Skąd ta krew w jego ustach? Czy to ma coś wspólnego z tym, że zamarzł na śmierć?
– Nie, nie wiem, jaka jest przyczyna. Może ugryzł się w język. Albo złamał nos podczas upadku. Odpowiem ci później.
– Nie niepokoi cię, że nie ma na sobie płaszcza? Czy możliwe, że ktoś go tu przywlókł i wrzucił do wody?
– W tej sprawie wszystko mnie niepokoi – odparł patomorfolog. – Ale jeżeli chodzi ci po głowie morderstwo, będziesz musiała poczekać na wynik sekcji.
– Ostatnie pytanie. Czy to on?
– Jeszcze nie mogłem sięgnąć mu do kieszeni, ale bez dwóch zdań wygląda jak ten z fotografii, które nam rozdali. – Ruchem głowy wskazał na brzeg. – Czekałem na twój przyjazd. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli sama to z nimi załatwisz.
Liu Hulan spojrzała w ślad za jego wzrokiem i zobaczyła parę białych ludzi siedzących na ławce z kutego żelaza.
– Cholera!
Fong prychnął.
– Dziwisz się?
– Nie. – Liu Hulan westchnęła. – Ale żałuję, że to akurat ja muszę im o tym powiedzieć.
– Właśnie dlatego wiceminister przysłał ciebie.
– Wiem, co nie znaczy, że musi mi się to podobać. -I po namyśle zapytała: – Skąd wiedzieli, że mają tu przyjechać?
– Ich syn zaginął ponad tydzień temu, ofiara jest w odpowiednim wieku, tej samej rasy. Wiceminister najpierw wysłał po nich wóz, a dopiero potem wezwał ciebie.
Hulan przetrawiła polityczne implikacje tego, czego się właśnie dowiedziała.
– Później zajrzę do prosektorium – obiecała. – I dzięki.
Po raz kolejny spojrzała na zwłoki i przeniosła wzrok na brzeg. Biali będą musieli zaczekać jeszcze kilka minut.
Zaczęła się cofać od ciała ofiary, tak jak to zawsze robiła na miejscu zbrodni. Z każdym krokiem do tyłu miała coraz szersze pole widzenia. Wyrąbanie zwłok nie było łatwym zadaniem, ale robotnicy skrupulatnie zebrali odłamki lodu w jeden starannie usypany kopczyk tuż obok płytkiego grobu. I mimo że kręciły się tu dziesiątki ludzi, lód był tak twardy, że wydawał się zupełnie gładki, jeśli nie liczyć śladów dwóch łyżwiarzy. Jeden wyrył głębokie rowki, drugi ledwie zadrapał powierzchnię. Liu Hulan nie zauważyła oznak walki, śladów krwi czy innych uszkodzeń na tafli lodu.
Odwróciła się i dziarsko podeszła do staruszka tulącego małą dziewczynkę. Starzec obejmował dziecko obronnym gestem. Wciąż mieli na nogach łyżwy.
– Dzień dobry, wujku – odezwała się Hulan, uprzejmie zwracając się do nieznajomego zaszczytnym tytułem.
– My nic nie zrobiliśmy – powiedział starzec.
Hulan widziała, że cały się trzęsie, wobec tego zwróciła się do strażnika:
– Dlaczego trzymacie tu tego człowieka? Dlaczego nie wzięliście go do środka i nie daliście mu herbaty?
Twarz policjanta wyrażała zakłopotanie.
– Myśleliśmy, że…
– To źle myśleliście! – ucięła i znów skupiła wzrok na siedzącej przed nią parze. Pochyliła się tak, że jej oczy znalazły się na tym samym poziomie co oczy dziewczynki. -Jak masz na imię?
– Mei Mei – odparła mała, szczękając zębami.
– A to kto?
– Dziadek Wing.
Liu Hulan wyprostowała się.
– Dziadku Wing, ni hao ma? Jak pan się miewa?
– Powiedzieli, że zostaniemy zatrzymani. Że pójdziemy do więzienia. Powiedzieli, że…
Liu Hulan spojrzała na policjanta, który spuścił wzrok.
– Proszę wybaczyć nadgorliwość moich kolegów. Nie wątpię, że byli dla was bardzo nieuprzejmi.
– Nie zrobiliśmy nic złego – powtórzył starzec.
– Oczywiście, że nie. Nie macie się czego obawiać. Proszę mi tylko powiedzieć, co się stało.
Kiedy starzec zakończył opowieść, Liu Hulan pochwaliła go:
– Dobrze się pan spisał, dziadku Wing. Niech pan odprowadzi teraz wnuczkę do domu.
Wyraz ulgi w oczach starca powiedział jej, jak bardzo był przerażony.
– Xie-xie, xie-xie – dziękował jej bez przerwy. Potem ujął wnuczkę za rączkę w rękawiczce i powoli odjechali na łyżwach.
Liu Hulan odwróciła się do policjanta.
– Hej, wy! Idźcie tam, gdzie trzymają pozostałych łyżwiarzy. Macie ich natychmiast zwolnić.
– Ale…
– To jasne, że oni nie mają z tym nic wspólnego. I jeszcze jedno, macie złożyć samokrytykę swojemu przełożonemu. A kiedy już to zrobicie, macie mu powiedzieć, że nie życzę sobie, żeby przydzielali was do moich spraw.
– Pani inspektor, ja…
– Ruszajcie się.
Patrzyła na jego oddalające się plecy, żałując, że musi trzymać tę brutalną fasadę, by ochronić swoją pozycję i zachować swój status w ministerstwie. Mao twierdził, że kobiety podtrzymują połowę nieba, ale w Chinach to mężczyźni sprawowali najważniejsze stanowiska w pracy.
Gdy ruszyła w kierunku brzegu, para białych ludzi stopniowo pojawiała się na widoku. Mieli po pięćdziesiąt kilka lat. Kobieta ubrana była w futro z norek i taką samą czapkę. Była przeraźliwie blada i Liu Hulan już z daleka widziała, że płacze. Mężczyzna, jak to mają w zwyczaju określać gazety, był wyjątkowo przystojny. Twarz miał opaloną, nawet w środku pekińskiej zimy. Surowa męska uroda przywodziła na myśl prerie i suche wiatry jego rodzinnego stanu, gdzie najpierw był ranczerem, a potem senatorem.
– Dzień dobry, panie ambasadorze, witam panią. Jestem inspektor Liu Hulan – odezwała się po angielsku, bez śladu obcego akcentu. Wymienili uściski rąk.
– Czy to nasz syn? Czy to Billy? – spytała kobieta.
– Nie stwierdziliśmy jeszcze tożsamości ofiary, ale sądzę, że tak.
– Chcę go zobaczyć – oświadczył Bill Watson.
– Oczywiście – zgodziła się Liu Hulan. – Ale najpierw muszę państwu zadać kilka pytań.
– Byliśmy u was w biurze – odparł ambasador. – Powiedzieliśmy wszystko, co nam wiadomo. Nasz syn zaginął dziesięć dni temu, a wy nawet nie kiwnęliście palcem.
Liu Hulan puściła jego słowa mimo uszu i spojrzała w oczy Elizabeth Watson.
– Czy mogę dla pani coś zrobić? A może woli pani zaczekać w środku?
Gdy kobieta znów zaniosła się szlochem, jej mąż pomaszerował na brzeg jeziora.
Hulan przez dłuższą chwilę trzymała Elizabeth Watson za ręce i patrzyła, jak ta zmusza się do pozornej obojętności.
– Na pewno ma pani swoje obowiązki – rzekła Elizabeth Watson, jak przystało na żonę polityka. – W porządku, moja droga. Nic mi nie jest.
Liu Hulan wstała i podeszła do Watsona. Stali obok siebie w ciszy i spoglądali na olbrzymią taflę lodu, pod którym znaleziono zwłoki.
Nie odwracając się do ambasadora, Liu Hulan przerwała milczenie:
– Zanim potwierdzi pan tożsamość ofiary, muszę zadać panu kilka pytań.
– Nie wiem, co jeszcze mógłbym pani powiedzieć, ale proszę pytać.
– Czy pański syn pił?
Ambasador pozwolił sobie na blady uśmieszek.
– Pani inspektor, Billy miał dwadzieścia parę lat. Jak pani myśli? Oczywiście, że pił.
– Z całym szacunkiem, panie ambasadorze, ale chyba pan wie, co mam na myśli. Czy syn miał problem z alkoholem?
– Nie.
– A czy kiedykolwiek używał narkotyków?
– W żadnym razie.
– Jest pan pewien?
– Pozwoli pani, że ujmę to w ten sposób, pani inspektor. Gdyby w mojej rodzinie ktoś miał styczność z narkotykami, prezydent kraju nie mianowałby mnie na to stanowisko.
Dobrze, pomyślała Liu Hulan. Wnerwij się. Wnerwij się i powiedz mi prawdę.
– Czy Billy był przygnębiony?
– Co pani sugeruje?
– Ciekawa jestem, czy był tutaj szczęśliwy. Ci, którzy mieszkają tu, na obczyźnie, zwłaszcza żony i dzieci pracowników placówki, często czują się samotni i przybici.
– Moja żona i syn kochają Chiny. – Mówiąc to, ambasador podniósł głos. – A teraz chciałbym zobaczyć, czy to są zwłoki Billy’ego.
– Zaprowadzę pana, przedtem jednak muszę wyjaśnić, co będzie dalej. Nasze zwyczaje różnią się od tego, do czego przywykł pan w Ameryce.
– Nie przywykłem do śmierci mojego syna, czy to w Chinach, czy w Ameryce, pani inspektor.
– Bill – wtrąciła jego żona błagalnym tonem.
– Przepraszam. Słucham panią.
– Zabierzemy zwłoki do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
– Wykluczone. Oboje z żoną wystarczająco dużo już przeszliśmy. Chcemy zabrać syna i pochować go w kraju. I chcemy to zrobić jak najszybciej.
– Rozumiem państwa pragnienie, ale w sprawie śmierci waszego syna są pewne niewyjaśnione sprawy.
– Nie ma w tym nic „niewyjaśnionego”. Najwidoczniej uległ jakiemuś wypadkowi.
– Skąd pan może wiedzieć, ambasadorze? Skąd… – Liu Hulan zawahała się – skąd ta pewność, że to zwłoki pańskiego syna?
– Ja tylko pani tłumaczę, że jeżeli jest to mój syn, zabieram go do Montany, gdzie go pochowamy.
– Ponownie muszę pana przeprosić, ale nie dojdzie do tego tak szybko. Widzi pan, ambasadorze, chcę się dowiedzieć, dlaczego ten młody człowiek… jeżeli to pański syn… był na dworze zimą bez stosownego ubrania. Chcę wiedzieć, dlaczego nie zdołał dopłynąć do brzegu. Będziemy musieli przeprowadzić sekcję zwłok w celu ustalenia przyczyny śmierci.
– Przekonajmy się wreszcie, czy w ogóle mówimy o moim synu – burknął Watson i pomaszerował przez lód.
Gdy Liu Hulan i ambasador Watson dotarli do celu, ludzki kordon rozstąpił się i oboje przeszli dalej. Fong wstał i odsunął się od ciała. Ambasador zatrzymał się, spojrzał w dół i pokiwał głową.
– To Billy – oświadczył i westchnął ciężko. Liu Hulan czekała. W końcu Watson znów się odezwał: – Chcę zabrać syna. Ma być ubrany, a nikt z waszego wydziału nie ma prawa go dotknąć.
– Panie ambasadorze…
Podniósł rękę, żeby ją uciszyć, i ciągnął:
– Nie mam ochoty wysłuchiwać jakichś biurokratycznych bzdur. To był wypadek. Pani i pani przełożeni tak właśnie to potraktujecie.
– Nie mogę tego zrobić.
– Ale zrobi pani!
– Ambasadorze, wiem, że to dla pana bolesne, ale niech pan spojrzy na syna. Tutaj coś się stało.
Bill Watson wrócił wzrokiem do zamarzniętej postaci syna i zobaczył otwarte oczy, pełne lodu usta i zabarwiony krwią nos. Potem spojrzał w górę i zapatrzył się na jezioro, starożytne budowle i bezlistne wierzby. Liu Hulan zastanawiała się, czy próbuje utrwalić w pamięci tę scenerię, jako ostatni widok, który jego syn oglądał za życia. Nagle Bill Watson zwrócił się do grupy policjantów:
– To był wypadek – oświadczył gładkim tonem zawodowego polityka.
– Skąd pan wie? Skąd ta pańska pewność?
On jednak odwrócił się bez słowa i wrócił do czekającej na niego bladej żony.
Liu Hulan zawołała za nim. W przenikliwej, lodowatej ciszy jej słowa wydawały się niezwykle ostre i głośne.
– Ja tego nie odpuszczę, panie ambasadorze. Dowiem się, co się stało z pańskim synem, a wtedy będzie go pan mógł zabrać do domu.

 
Wesprzyj nas