Kolejna wciągająca historia napisana przez uznanego szwedzkiego autora powieści kryminalnych i obyczajowych. W powieści Duchy wiatru komisarz Malin Fors będzie rozwiązywać kolejną mroczną zagadkę.


Jest koniec lata. Wydaje się, że całe miasto jest już na skraju wytrzymałości. Tove, córka komisarz Malin Fors, pracuje jako opiekunka w domu starców. Pewnego dnia znajduje zwłoki jednego z pensjonariuszy, który powiesił się na kablu od dzwonka przyzywającego pielęgniarkę. Wszystko wskazuje na samobójstwo, jednak ci, którzy znali zmarłego, twierdzą, że był człowiekiem i optymistycznie nastawionym do życia. Sekcja zwłok potwierdza podejrzenia, że Konrad nie odebrał sobie życia. Kto mógłby zyskać na śmierci starego, schorowanego człowieka, nawet w społeczeństwie, w którym pieniądze wydają się ważniejsze niż ludzka godność?

Jedna z najlepszych książek Monsa Kallentofta.
Lotta Olsson, „Dagens Nyheter”

Świetnie napisane i wciągające.
„Aftonbladet”

Mons Kallentoft, okrzyknięty nowym królem skandynawskiej powieści kryminalnej, urodził się w roku 1968. Dorastał w Linköpingu. Do kariery pisarza dochodził przez pracę w reklamie i dziennikarstwo. Debiutował w roku 2000 powieścią Pesetas, za którą otrzymał nagrodę Katapultpriset, przyznawaną przez Związek Pisarzy Szwedzkich. Potem napisał jeszcze kilka dobrze przyjętych przez krytykę książek obyczajowych. Jego kryminały cieszą się uznaniem krytyków i trafiają na pierwsze miejsca list bestsellerów. Do tej pory nakładem Domu Wydawniczego REBIS ukazały się: Ofiara w środku zimy, Śmierć letnią porą, Jesienna sonata, Zło budzi się wiosną, Piąta pora roku oraz Wodne anioły.

Mons Kallentoft
Duchy wiatru
Przełożyli Anna Krochmal i Robert Kędzierski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 3 lutego 2015

Prolog

[WIATR]

Palce na szyi. Ręce.
Naciskają.
Mocno, mocniej, najmocniej.
Strumienie powietrza poruszają się po niebie i gromadzą wśród gwiazd, tworzą zimny, ostry wiatr, który opada ku ziemi i rozpędza wielkie płaty zapomnianego życia. Wdziera się między świerki i sosny, między czarno-białe brzozy. Szarpie mech, zrywa korę z pni, a drzewa zastanawiają się: To chyba jednak lato?
Wiatr lekko słabnie.
Marszczy taflę jeziora Roxen, pędzi przez pola i łąki, omiata palące się latarnie przy szosie, wdziera się w szczeliny wielkich marketów i budynków programu „milion mieszkań”, mknie nad torami kolejowymi i kamienicami ku światłom miasta i brukowanym uliczkom, gdzie nieliczni wędrowcy przemierzają ciepłą noc.
Park, dom z czerwoną ceglaną fasadą, zimny wiatr wdziera się do pokoju, jest teraz bardzo mały, wślizguje się przez szczelinę w oknie, przez chwilę czeka. W pokoju unosi się woń śmierci, życia, które zostało przeżyte i wkrótce dobiegnie końca.
Usta łapią powietrze mimo zmęczenia, mimo palców zaciskających się coraz mocniej na szyi.
I wiatr, który dopiero co narodził się na rozgwieżdżonym niebie, zbiera siły. Pozwala się wessać płucom obcego ciała, staje się ostatnim oddechem, który je wypełnia. Staje się wspomnieniami, przemocą i pieszczotą, i sercem, które przestaje bić, i świadomością, która szybuje w czerń zmieniającą się w jasną, lśniącą biel.
Palce na szyi zbielały.
Rozluźniają się.
Teraz oddycha tylko śmierć.
Nie ma już strachu. To nie przypadek.
Wiatr słucha głosu, który słyszeć może tylko on:
To ja tam leżę.
Czy to już koniec?
Było tak wiele słów. Byłem nimi zmęczony. A jednak chcę je odzyskać.
Słońce powoli wypełza nad horyzont, budzi miasto, daje życie zapachom umierającego lata. Cuchnącym resztkom w koszach na śmieci, chlorowi w basenach, tysiącom kwitnących kwiatów.
Budzi się burza. Palce, które zaciskały się na szyi.
Czyje palce? Na czyjej szyi?
Gwałtowny wiatr cichnie, a ranek jest bezwietrzny i nieruchomy.
Młoda kobieta zmierza w stronę domu i parku, idzie powoli przez wstający dzień.

1

WTOREK, DZIESIĄTY SIERPNIA

Tove oddycha. Idzie Drott ninggatan. Rozkoszuje się ciepłym powietrzem lata, które napełnia jej płuca. W świetle słońca, które dopiero co wstało, fasady dziewiętnastowiecznych domów wyglądają jak zasłony z piasku.
Jest dopiero kwadrans po szóstej.
Powinna być zmęczona, ale nie jest.
Ciało jest rozbudzone, głowa też, mięśnie zdrowe i wypoczęte, jakby całą sobą miała apetyt na ten dzień, głód, który człowiek czuje tylko wtedy, gdy wie, że będzie robił coś, co ma znaczenie dla kogoś innego.
W powietrzu nie ma chłodu, więc nie marznie, choć ma na sobie tylko cienką, lekką sukienkę. Tego lata było ciepło. I słonecznie. Ale nie tak potwornie gorąco jak wtedy, kilka lat temu. Nie jest w stanie myśleć o tym, co zdarzyło się tamtego lata. Zostawiła to za sobą.
Gdy niedawno Tove wychodziła z domu do swojej wakacyjnej pracy w domu starców Keruben, mama jeszcze spała. Z początku Tove nie chciała tej pracy, tak właściwie to miała ochotę pracować w jakimś sklepie z odzieżą albo w księgarni. Ale w końcu Keruben okazał się jedynym wyjściem, jakie jej pozostało.
Już pierwszego dnia Tove zdała sobie sprawę, że dobrze trafiła, że lubi starych ludzi, choć niektórzy potrafią być złośliwi i wymagający. Fizyczny kontakt z początku wydawał jej się niesmaczny, ale szybko się przyzwyczaiła. Nauczyła się wyłączać uczucie wstrętu i po prostu wytrzeć gówno, a jeśli za mocno cuchnęło, wstrzymywała oddech albo oddychała przez usta.
Wszyscy, którzy mieszkają w Keruben, są w jakiś sposób fizycznie niepełnosprawni, ale mają mniej lub bardziej sprawny umysł. Wstydzą się swojej fizycznej bezradności, widać to w ich spojrzeniach, i to jest o wiele gorsze dla nich niż dla mnie, myśli. Starzy ludzie potrzebują pomocy, zasługują na nią, i postaram się im to jak najbardziej ułatwić, by mogli ją przyjmować i żyć dalej.
Właściwie to jest aż takie proste.
Rozumie, że pewnego dnia też będzie tak leżeć, w podobnym łóżku, i tak samo będzie potrzebować pomocy, jeżeli będzie żyć dostatecznie długo. Tak leży wujek Stefan w domu opieki w Hälsingland. Nie dalej jak wczoraj wieczorem prosiła mamę, żeby go odwiedziły, ale mama nie chciała powiedzieć kiedy. Nigdy tego nie wie.
Tove idzie teraz wzdłuż budynków przy Drott ninggatan, odsuwa się od jezdni, którą z hałasem przejeżdża jakiś wczesny autobus zmierzający do Szpitala Uniwersyteckiego. Czuje ciepłe słońce na nagich nogach i przypomina sobie, jak była mała. Na jakimś kąpielisku. Krzyki, śmiechy i ciało, które tęskniło za promieniami słońca po wyjściu z zimnej wody.
Tove myśli o mieszkańcach domu starców.
Tyra Torstensson.
Osiemdziesiąt dziewięć lat. Kręci jej się w głowie, ale jest czarująca, na wpół niewidoma i właściwie zupełnie głucha. Ledwie trzyma się na nogach, jest miła i wdzięczna, niemal uniżona. Gdy pracowała, była sekretarką jakiegoś adwokata, z biegiem lat dotknęło ją wiele nieszczęść, ale za każdym razem umiała się z nich podnieść. „Czy Tyra nie śpi?” – musi krzyczeć Tove za każdym razem, gdy codziennie budzi starszą panią po popołudniowej drzemce.
Weine Andersson.
Rolnik. Stary i zmęczony, każdy staw w ciele jest zniszczony. A jednak nigdy się nie uskarża. Nawet na jedzenie. Dzieci traktują go z szacunkiem, gdy przychodzą go odwiedzić, a robią to często.
Viveka Dahlgren.
Żona pastora. Ma w swoim pokoju piękne obrazy Krouthéna i porto w szafce przy łóżku. Wdowa po byłym biskupie, opuszczona przez trójkę swoich dzieci, wszystkie wyprowadziły się daleko od Linköpingu. Była wolontariuszką w miejskiej misji, dopóki ciało nie powiedziało stop. Dopóki zmysł równowagi nie postanowił przestać działać. Pani Dahlgren potrafi dziwnie się zachowywać, patrzeć z góry na mnie i na innych, komenderować i domagać się obsługi, na którą nie ma czasu, ale myślę, że po prostu czuje się samotna. Jak człowiek może być tak samotny, chociaż ma dzieci? Co sprawia, że dzieci go opuszczają? Że znikają? Viveka Dahlgren ma teraz dziewięćdziesiąt dwa lata. Większość jej przyjaciół nie żyje. Nie ma nikogo, kto mógłby ją trzymać za pokrytą cienką skórą rękę, my, personel, nie mamy na to czasu.
Czy mogłabym opuścić mamę? – myśli Tove, przechodząc na drugą stronę Drott ninggatan. Może to właśnie zrobiłam, kiedy zaczęłam się uczyć w Lundsbergu.
Kiedy latem jest w domu, chce mieszkać u mamy. Kiepsko się dogaduje z młodą przyjaciółką taty. A poza tym on mieszka za daleko od miasta.
Spośród mieszkańców Keruben Tove najbardziej lubi Konrada Karlssona.
To prawdziwy wojownik. Oczytany. Robotnik, który kształcił się na własną rękę. I kiedy już miał się cieszyć emeryturą, przeszedł poważny udar i teraz połowa jego ciała jest sparaliżowana. Ale paraliż nie dotknął umysłu. Ma przed oczami jego pobrużdżoną twarz. Chce przy nim siedzieć, chociaż o wiele za rzadko ma na to czas. Chce z nim rozmawiać, widzieć, jak słucha wszystkiego, co ma mu do powiedzenia, jak zdaje się mieć cały czas tego świata tylko i wyłącznie dla niej. Chce widzieć, jak kiwa głową, zastanawia się, a potem słuchać jego dobrych rad na jakikolwiek temat.
W odróżnieniu od mamy on naprawdę słucha. To miłe, myśli Tove, znać starego człowieka, któremu można się zwierzać.
Konrad Karlsson.
Nadal potrafinieźle dogryźć, mimo że jego ciało jest słabe.
To on napisał ten list do redakcji „Corren”, o który było tyle zamieszania. W dziesięciu punktach opisał złe warunki panujące w Keruben, to, jak cięcia kosztów doprowadziły do zaniedbań tylko dlatego, że firma Merapi chciała mieć większe zyski.
W ostatnim tygodniu Konrad wydawał się zmęczony, jakby upał powoli go zjadał.
Nie pozwolę, żeby zabrał go upał.
Dom opieki, w którym mieszka Stefan, też jest teraz prowadzony przez Merapi. Opieka znacznie się tam pogorszyła. Wszyscy dobrzy pracownicy złożyli wymówienia. Tove nie chce o tym myśleć. Sama teraz pracuje dla Merapi, chociaż wcale się tak nie czuje. Pracuje dla siebie. A jednak stanowi część tej złej opieki, czy jej się to podoba czy nie.
Tove jest już blisko parku, może rozróżnić korony brzóz i czuć zapach letniego Linköpingu.
Rośnie, żyje.
Jakby wszystko, co żyje w mieście, cieszyło się ciepłem i słońcem. Ale od czasu do czasu czuje w nozdrzach woń rozkładu, dowód na to, że mieszkańcom miasta nie udaje się trzymać brudu z daleka, że nie tylko życie toczy się bezustannie, lecz zdarza się także śmierć.
Coś śmierdzi w domu, u mamy w mieszkaniu.
Najpierw śmierdziało tylko czasami, ale teraz w mieszkaniu ciągle czuć wyraźny smród. Jakby coś umarło. Słodkawy, mdlący odór. Próbowały zlokalizować ten smród, ale nie da się stwierdzić, skąd pochodzi. Kiedy myślały, że to ze zlewu i przysunęły do niego nosy, nic nie było czuć; to samo pod prysznicem. Próbowały też zamykać okna, więc ten smród nie może pochodzić z zewnątrz. Czasem jest silniejszy, czasem słabszy, ale zawsze jest.
Po jakimś czasie mózg się do tego przyzwyczaja, ale wiedza o tym pozostaje i tkwi gdzieś w świadomości.
Jak pachnie w dżungli?
Ubiegała się o pracę jako wolontariuszka, kiedy lato się skończy. W Ruandzie. Oprócz tego jeszcze masa rzeczy na uniwersytecie. Tove ma nadzieję na Ruandę, ale nic nie wspominała mamie o swoich planach. Wie, że mama się zastanawia. Na pewno byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała.
Mama. Obudziła się już?
Nie pije od niemal roku. Od czasu, kiedy skończyła z Peterem. Od tamtej pory jest sama, wydaje się spokojna, tak jakby coś się z nią stało, kiedy była w Wietnamie i rozwiązała sprawę tej zaginionej dziewczynki. Jakby coś ją znieczuliło. Trenuje, pracuje i nie wydaje się ani sfrustrowana, ani zadowolona. Po prostu jest, a to do niej niepodobne. Przeraża mnie, mamo, że chyba postanowiłaś zadowolić się niczym.

2

Malin Fors przeciąga się w łóżku. Unosi ręce w stronę ściany, wygina palce u nóg, wyobraża sobie, że konie szarpią łańcuchy umocowane do jej kończyn.
Ale nic się nie dzieje. Ciało jest sztywne.
Niedawno słyszała, jak Tove wychodzi, ale udawała, że śpi; nie miała siły rozmawiać z nią tak wcześnie rano. Miło mieć ją w domu, choćby tylko na lato. Rzucił ją chłopak, Tom, który w końcu chyba zrozumiał, że to nie uchodzi, żeby taki wspaniały chłopak z Östermalm był z jedyną stypendystką w szkole z internatem. A poza tym, co by z nią począł teraz, gdy nauka w Lundsbergu dobiegła końca i nie jest już zamknięty na całe tygodnie w szkole, w środku lasu. Wygląda na to, że Tove dobrze to zniosła, chociaż nie chce o tym mówić. Może oboje się wykorzystywali, po to żeby życie w szkole było do zniesienia. Nie marudzi już o markowych butach, torebkach czy sukienkach. Wygląda na to, że odnalazła swoje dawne ja, tego mądrego, wrażliwego człowieka, którym zawsze była, mimo chaosu, w jakim żyła przez większość czasu w okresie dorastania.
Jestem dumna z tego, co teraz robi. Opiekuje się starymi ludźmi. Bez protestów, niemal z radością. Dla większości ludzi to zasrana robota, ale nie dla Tove.
Malin naciąga kołdrę na głowę. Próbuje schować się przed światłem sączącym się przez żaluzje. Ale kołdra nie odcina światła, nie daje jej ciemności, tylko sprawia, że świat wydaje się bezsensowny i płaski. Tak jakby cały jej świat był mały, a niebo składało się z bawełny, którą przydałoby się wyprać.
Tove.
Jej spojrzenia przy śniadaniu. Wieczorem na sofie.
Gardzisz mną, myśli Malin. A ja cię rozumiem.
Wdycha zatęchłe powietrze pod kołdrą, czuje smród w mieszkaniu, ale jest słaby i ledwie drażni powonienie. Nie ma siły myśleć o dorastaniu i chaosie, nie ma siły czuć, jak ogarnia ją niepokój na myśl o tym, że opuściła córkę. Teraz i tak jest za późno, i Malin zmusza się, by powrócić do czegoś w rodzaju pozycji zerowej, do stanu, kiedy to ona kieruje swoimi uczuciami, a nie na odwrót. Stanu, w którym powietrze wypełnia płuca, chociaż nie trzeba świadomie oddychać. Stanu, w którym znajduje się od powrotu z Wietnamu.
Ale nie mogę tu dłużej leżeć.
W mojej grocie. Pod niebem z bawełny.
Muszę wstać.
Iść na posterunek.
Najlepiej przed tym trochę pobiegać.
Wybiegać z siebie nocne sny. Obudzić siebie, moje ciało do życia.

Tove otwiera żelazną furtkę do Trädgårdsföreningen. Wchodzi do parku, przez chwilę myśli o tym, jakie zadbane są rabaty, jak bujne i zielone wydają się trawniki. Patrzy przez gęstwinę drzew i krzewów w stronę dużego placu pod sceną. Wie, że wszyscy jej dawni koledzy, z którymi chodziła do gimnazjum w mieście, imprezowali tu z okazji zakończenia szkoły, że na pewno palili trawkę i pieprzyli się wśród drzew na wzgórzu, na którym stoi obserwatorium. Pili letnie piwo. I zapamiętali je jako zimne i smaczne.
Skręca, słyszy skrzypienie żwiru pod stopami. Na placu zabaw nie ma jeszcze dzieci, ale na pewno zjawią się później, boiska do siatkówki plażowej za placem zabaw też są puste. Staruszkowie uwielbiają siedzieć na wielkim balkonie w Keruben i patrzeć na bawiące się dzieci. Słuchać wrzawy z boiska. Kiedy tylko pogoda na to pozwala, potrafią tak siedzieć godzinami, przyglądać się temu zamieszaniu, cieszyć się gwarem i radosnymi, pełnymi życia krzykami.
Keruben zbudowano w latach osiemdziesiątych. Trzy piętra z ciężkiej czerwonej cegły, z jasnoczerwonymi, niebieskimi i żółtymi framugami aluminiowych drzwi i okien. Teraz poprzez korony brzóz i zza wysokiego żywopłotu biegnącego wzdłuż wysypanej żwirem ścieżki aż do przeszklonej przybudówki przy wejściu Tove wyraźnie widzi fasadę budynku.
Praca na pełen etat jest strasznie ciężka, myśli, i wygląda na to, że powinni mieć dwa razy tyle personelu. W każdym razie, kiedy sprawy się komplikują – a tak jest przecież przez cały czas.
Szef firmy zarządzającej placówkami opieki mieszka w mieście.
To on to wszystko założył i firma ma tutaj swoją główną siedzibę. Tove wie, że zarabiają kupę kasy. Wykupili znaczną część placówek opieki od samorządu terytorialnego, kiedy zaczęto je prywatyzować. Dostali je tanio. O wiele za tanio, według mamy. „Pieprzona grabież” – wybuchnęła kiedyś, gdy czytała artykuł o przychodni w Berdze, która szybko została odsprzedana dalej przez personel za dwudziestokrotnie wyższą cenę niż ta, za którą sprzedał ją samorząd. To, że artykuł napisał jej były, Daniel Högfeldt, też nie poprawiało sprawy.
Ile lat może mieć ten szef? Czterdzieści pięć. Ale wygląda na pięćdziesiąt. Co najmniej. Był raz kiedyś w Keruben, akurat kiedy zaczynałam pracę. Jak on się nazywa? Nie pamięta. Ale chodził w lśniącym szarym garniturze i udawał, że kontroluje działalność placówki. To było w związku z którymś listem Konrada do gazety i miał ze sobą uroczą babkę od PR-u, która robiła zdjęcia iPhone’em. Było oczywiste, że nie ma zielonego pojęcia o tym, jak działa dom starców, a w korytarzu na piętrze objął Tove ramieniem i powiedział: „Chyba dobrze się zajmujesz naszymi staruszkami?”. I pojęła, że równie dobrze mógł powiedzieć klientami. Kobieta od PR-u zrobiła zdjęcie, a potem Tove znalazła je na stronie internetowej firmy.
Hans Morelia.
Tak się nazywa.
Pieprzyć go.
Tove chwyta zimną klamkę, czuje, jak zapach letniego poranka, rosy schnącej na trawie zmienia się w woń środków czyszczących i życia, które dobiega końca – powoli, a jednocześnie szybko.
Dla Tyry i Viveki, dla Konrada i Weinego.
Jeśli może im trochę uprzyjemnić czas, to jest to dobry sposób na spędzenie lata.

3

Wcześnie rano na strzelnicy zawsze jest cicho.
Z krematorium przy Lilla Aska, jakiś kilometr dalej, nie unosi się dym. Nie palą jeszcze żadnego ciała, żaden słaby zapach zwęglonego ludzkiego mięsa nie niepokoi mózgu.
Słychać tylko ćwierkanie ptaków i głuchy szum ruchu ulicznego w oddali, za polem strzelnicy i gęstym brzozowym zagajnikiem.
Miło jest przychodzić tu wcześnie. Zakraść się samotnie, wystrzelać parę magazynków do nieruchomych tarcz, chociaż nie jest się członkiem klubu.
Jak byłoby mnie na to stać?
Czasem strzelam do ptaków, do wiewiórek, ale nigdy ich nie trafiam. Nie chcę ich trafić. Tylko lekko zranić, nastraszyć, tak jak chcę nastraszyć tego sukinsyna.
Trawi mnie gorączka, teraz wystrzeliwuję ją z siebie w samotne poranki, takie jak ten.
Naciskam spust. Udaję, że widzę zakrwawioną twarz tam dalej, przy nasypie.
Nigdy nikt mnie tutaj nie nakrył.
Strzelam.
Widzę przestraszone ptaki wzbijające się w niebieskie niebo.

 
Wesprzyj nas