Długo wyczekiwana nowa powieść bestsellerowej autorki Dziewcząt z Szanghaju. San Francisco, rok 1938. Trwają przygotowania do otwarcia wielkich targów i choć z oddali dobiegają odgłosy nadciągającej nad Europę wojny, miasto kipi życiem.



Trzy młode kobiety z bardzo różnych środowisk spotykają się przypadkiem w ekskluzywnym nocnym klubie Forbidden City. Przyjaźń, która nawiązuje się między nimi od pierwszej chwili, jest oparciem w niepewnych czasach.

Gdy ich wstydliwe tajemnice wychodzą na jaw, a niewidzialne nici wiążą je ze sobą jeszcze mocniej, dziewczęta odnajdują w sobie siłę i hart ducha niezbędne, by odważyć się spełnić swoje marzenia.

Jednak po ataku Japończyków na Pearl Harbor Amerykę ogarniają podejrzliwość i paranoja, które mogą złamać życie bohaterek, a wstrząsająca zdrada nieodwracalnie zmienia wszystko…

Chińskie lalki opowiadają jedną z tych historii, które zawsze chciałem opisać. Lisa See mnie w tym uprzedziła i to w doskonałym stylu. Wielkie brawa dla jej podnoszącej na duchu opowieści o złotym wieku chińskich klubów nocnych i nieosiągalnym dla większości hollywoodzkiemu marzeniu.
Jamie Ford, autor Hotelu słodko-gorzkich wspomnień

Lisa See – autorka bestsellerów z listy “New York Timesa”: Dziewczęta z Szanghaju, Miłość Peonii, Kwiat śniegu i sekretny wachlarz, Sieć rozkwitającego kwiatu (nominowana do nagrody Edgar Award), Marzenia Joy, a także cenionego przez krytyków dziennika Na Złotej Górze. Organizacja Amerykanek Pochodzenia Chińskiego ogłosiła ją Kobietą Roku 2001. Lisa See mieszka w Los Angeles.

Lisa See
Chińskie lalki
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 października 2014

GRACE
PARĘ CUDOWNYCH CHWIL

– Uśmiechaj się, do cholery. Uśmiech, ale już! – ryczał pan Biggerstaff . Był schyłek listopada i znajdowałyśmy się w jego studiu tańca, w trakcie prób do otwarcia Forbidden City. Pan Biggerstaff wyjaśnił, że będziemy każdego wieczoru dawać trzygodzinny program z pięcioma aktami – z tańcem, śpiewem i tym, co nazywał numerami charakterystycznymi. Jako przerywnik kucyki wykonywały krótkie rutynowe układy, prowadzące do wielkiej kulminacji w finale.
– Jeszcze raz! Raz, dwa, trzy, cztery… Jeszcze raz! Pięć, sześć, siedem, osiem! – Kazał nam ćwiczyć przy drążku, żebyśmy się wzmocniły. – Trzymajcie kolana dokładnie nad głową. – Polecił nam przemieszczać się w szpagacie od ściany do ściany, żebyśmy się rozciągnęły. – Szerzej, szerzej! – Wymagał, żebyśmy poskręcały się jak precle, bez kątów ostrych, i poprawiły naszą giętkość. – Napiąć się! I uśmiechać się, do cholery. Nie umiecie się uśmiechać? Pokazać zęby! Zęby! Zęby! Więcej zębów!
Pan Biggerstaff powierzył mi kierowanie szeregiem. Miałam oko na inne dziewczyny – zwłaszcza Idę Wong, która potrafiła nieźle zaleźć za skórę – pilnowałam, żeby trafiały na swoje miejsca, nie leniły się z obrotami i wymachami nóg, nie wypadały z rytmu. Przez to inne dziewczęta mi zazdrościły i na parę dni przestały się do mnie odzywać, ale musiałam traktować je surowo, bo teraz byłam za nie odpowiedzialna.
– Ćwiczyć, pocić się, doskonalić! – zachęcał nas pan Biggerstaff . – Ćwiczyć, pocić się, doskonalić! – Kazał nam tańczyć bez końca. – Chcę, żebyście robiły skok na mocną część taktu, którą wybija perkusista. Kopnięcie wypada na słabą część taktu. Słuchajcie tego! Nie dociera do was?
Nic, czego od nas wymagał, mnie nie sprawiało kłopotu, ale większość pozostałych dziewcząt nigdy dotąd nie tańczyła. Miały opanować w sześć tygodni to, czego uczyłam się przez trzynaście lat. Kiedy jakaś dziewczyna nie przyswoiła układu wystarczająco szybko, pan Biggerstaff zaczynał po niej jeździć, doprowadzając ją do płaczu – ale ostatecznie zmuszając do robienia postępów. To była trudna, żmudna praca. Traciłam poczucie czasu. Zapominałam o jedzeniu. I przez parę cudownych chwil każdego dnia zapominałam, że tęsknię za mamą i źle mi z tym, że nie mogę do niej napisać. Ale gdybym to zrobiła, tata by się dowiedział, znalazłby mnie i zawlókł z powrotem do Plain City.
– Pięć minut przerwy! – zawołał pan Biggerstaff .
Usiadłyśmy z Helen na podłodze w pewnym oddaleniu od kucyków, które masowały sobie nawzajem stopy, rozciągały się i plotkowały. Helen codziennie przychodziła na próbę w spódnicy z ciemnej wełny, czarnym swetrze z długimi rękawami i w grafitowych wełnianych podkolanówkach, ale szybko się przebierała. W moich oczach wyglądało to tak, jakby zdejmowała z siebie nie tylko warstwy ubrania, ale i warstwy tradycji. Teraz siedziałyśmy blisko siebie – papużki nierozłączki – patrząc, jak Eddie rozgrzewa się przed tańcem, zabawiając nas małymi układami. Skończył z lewą nogą opartą czubkiem buta na podłodze tuż za prawą, z łokciami przyklejonymi do tułowia i szeroko rozstawionymi palcami. Mrugnął uwodzicielsko, a my zaczęłyśmy bić brawo. Z paroma kucykami umawiał się na randki, ale nigdy nie zaprosił Helen ani mnie. Kiedy to zauważyłam, Helen skrzywiła się, jakby poczuła skwaśniałe mleko.
Po próbie wyszłyśmy na ulicę. Nad miastem wisiała gęsta biała mgła, tłumiąca dźwięki i sprawiająca, że na ulicach panowała upiorna cisza. Głosy rozświergotanych dziewcząt niosły się donośnie jak syreny policyjne. Kiedy inne kucyki znikły we mgle, ruszyłyśmy do Chinatown. Ponieważ panu Fongowi tak zależało, żeby Helen wszędzie chodziła w towarzystwie brata, była to co najmniej ryzykowna decyzja.
Ruby czekała na nas u Sama Wo, w naszej ulubionej kawiarni.
– Umieram z głodu – powiedziała.
Tego pierwszego wieczoru na ulicy poza Zakazanym Miastem coś niewidzialnego, ale bardzo silnego, co pojawiło się między nami, kliknęło jak zazębiające się koła. Jedząc, rozmawiałyśmy o nieważnych rzeczach.
– Włosy po lewej stronie głowy mam bardzo wiotkie. Nie chcą się kręcić – wyjawiła Ruby. – Dlatego przypinam nad uchem gardenie.
– Mam za duże stopy – poskarżyła się Helen, choć były mniejsze od Ruby i moich.
Ja powiedziałam, że piersi urosły mi za duże, z czym Ruby od razu się zgodziła, mówiąc:
– Straszny z ciebie cycofon jak na Chinkę.
Jadłyśmy – już umiałam posługiwać się pałeczkami – i śmiałyśmy się, a Ruby opowiadała nam o swojej pracy.
– Nie znam się na prowadzeniu domu – ćwierkała. – Mieszkanie było tak ładne, że bałam się czegokolwiek dotykać. A ta kobieta mnie zwolniła. Po jednym dniu! Ale to nie była dla mnie dobra fucha, bo nie jestem schludna, a moje największe osiągnięcie to umycie talerza.
Nigdy nie poruszałyśmy poważnych tematów – dlaczego uciekłam z domu, jak musiała się przerazić Helen, kiedy japoński pilot usiłował ją zastrzelić, albo kiedy Ruby postanowiła udawać kogoś, kim nie była. Za to Ruby nauczyła Helen i mnie tańca hula, Helen nauczyła Ruby i mnie gotowania prostych zup na naszej kuchence, a ja nauczyłam ich rzeczy, których sama nauczyłam się z filmów – na przykład, jak się malować, żeby oczy wyglądały bardziej efektownie. Ruby i ja musiałyśmy się liczyć z każdym groszem, więc pokazałyśmy Helen, jak się robi sztuczne rzęsy z włosów zbieranych ze szczotki – owija się je na palcu, przecina nożyczkami i przykleja do pasków papieru, które potem przykłada się do powiek. Układałyśmy włosy tak jak moje ulubione aktorki i podobnie jak one depilowałyśmy brwi. Nie wydawałyśmy na to ani centa. I jakoś po drodze zakochałyśmy się w sobie. Dziewczyny z zespołu mówiły, że pasujemy do siebie jak imbir, szalotka i czosnek: wystarczy wrzucić nas do garnka i będziemy idealnym daniem.
Teraz, gdy siedziałyśmy przy stole, popijając herbatę i czekając, aż Monroe do nas przyjdzie, zdobyłam się na odwagę, by powiedzieć o sobie trochę więcej. Opowiedziałam o trzech dziewczynach z Plain City, ktore nazwałam trojaczkami z piekła rodem. Velma, z pochodzenia Finka, była kiedyś moją najlepszą koleżanką. Kiedy poszłyśmy do przedszkola, poznałyśmy inną dziewczynę, Ilsę – także Finkę. Bawiłyśmy się we trojkę, ale pod koniec pierwszej klasy Maude – następna Finka – skumplowała się z Velmą i Ilsą, a ja zostałam odsunięta. Wkrótce ich jedyną rozrywką stało się wyśmiewanie i zastraszanie mnie.
– W czwartej klasie trojaczki z piekła rodem powiedziały moim kolegom, żeby nie dawali mi walentynek – zwierzyłam się – choć nauczycielka powiedziała, że albo dajemy kartki wszystkim w klasie, albo nikomu. Trojaczki oznajmiły, że nie jestem prawdziwą chrześcijanką, choć zostałam ochrzczona w tym samym kościele, co one. Kiedy usiłowałam się odgryźć, krzyczały „Chinolka-głupolka”.
– Okropne! – powiedziała zbulwersowana Helen, a Ruby pokręciła głową ze współczuciem. To, że mnie słuchały i okazywały mi sympatię, sprawiało, że czułam się jedną z nich.
– Tobie pewnie łatwo było znaleźć przyjaciołki – powiedziała Ruby do Helene – skoro wychowałaś się w Chinatown.
– Wcale nie. Kiedy byłam mała, kazano mi siedzieć z mamą. – Helen założyła pasmo włosów za ucho. – Kiedy poszłam do szkoły, dziewczynki bawiły się ze mną tylko dlatego, że rodzice im kazali. Te dziewczęta są już zamężne. Mają dzieci. – Głos jej się załamał. Wzruszyła ramionami. – No, i teraz pracuję w rewii. Gdybym spotkała te dziewczyny na ulicy, odwróciłyby wzrok. Żadna nie chce się ze mną zadawać. Ich mężom by się to nie spodobało. Z nas trzech to pewnie ty masz najwięcej przyjaciół.
Ruby powoli pokiwała głową, udając głębokie zamyślenie. W końcu powiedziała:
– Mam przyjaciół. Mnóstwo. Każdy, kto nosi spodnie, jest moim przyjacielem!
Helen spojrzała na nią ze zgorszeniem, ale potem nagle parsknęła śmiechem. Ruby i ja dołączyłyśmy do niej. Kelner przewrócił oczami. Znowu to samo.
– Nigdy nie miałam takich przyjaciółek jak wy – powiedziałam, kiedy odzyskałam nad sobą panowanie.
– Nigdy nie miałam przyjaciółek, kropka! – Helen klepnęła w stół, żeby podkreślić swoje słowa.
– Jesteśmy jak trzej muszkieterowie – dodałam. – Czerpiemy siłę od siebie nawzajem i przeżywamy wspólne przygody. Jedna za wszystkie i wszystkie za jedną.
– Nie zamierzam się pojedynkować! – prychnęła Ruby, ale dobrodusznie.
– Słyszałyście o Siostrach Boswell? Może jesteście jak one – powiedział mężczyzna z sąsiedniego stolika, co doprowadziło nas do spazmatycznych chichotów. Mężczyzna (!) się do nas odezwał! Podsłuchiwał nas! Mogłybyśmy z nim flirtować, gdybyśmy chciały, bo byłyśmy razem. Więc zaczęłyśmy śpiewać, przypominając sobie słowa Someone to Watch Over Me i robiąc przesadne ruchy rękami, dla naszego jedynego widza, który zaklaskał z aprobatą i przysunął krzesło nieco bliżej naszego stolika.
– Chyba bardziej przypominamy Siostry Andrews – oznajmiła Ruby, gdy dośpiewałyśmy piosenkę do końca. – Trzy przyjaciółki to coś lepszego niż siostry – powiedziałam, choć Velma i reszta z piekła rodem mnie odtrąciły. Nie chciałabym, żeby kiedykolwiek Ruby i Helen znalazły sobie kogoś takiego jak Ida. – Poza tym nie jesteśmy siostrami.
– I dobrze – zgodziła się Ruby. – Siostry są na siebie skazane, czy tego chcą, czy nie. My się wybrałyśmy. Nie byłoby nas tutaj, gdyby Helen nie znalazła mieszkania. Więc dziękuję ci, Helen, jeszcze raz, za to, że pojawiłaś się akurat wtedy, gdy kogoś potrzebowałyśmy. – Zasalutowała zabawnie naszej wybawczyni. – Poza tym, jak powiedziała Grace, jesteśmy kimś lepszym niż siostry. – Oczy jej się zaiskrzyły. – Hej, a gdybyśmy opracowały numer i nazwały się Swingującymi Sensacjami albo Orientalnymi Objawieniami…
– A może Swingującymi Siostrami? – podsunęła Helen.
– Nie jesteśmy…
– Siostrami, wiem – skończyła Ruby. – Ale co z tego. Jesteśmy wokalistkami i tancerkami…
– Tancerkami też? – spytał z powątpiewaniem mężczyzna.
Ruby wyprostowała się z urazą.
– Oczywiście! Zaraz panu pokażemy.
Klient patrzył na nas z nieskrywanym zachwytem, kiedy poderwałyśmy się i zaczęłyśmy odsuwać stoły i krzesła. Kucharze wyszli z kuchni, wycierając ręce w fartuchy i zsuwając papierowe czapki z czół, żeby sprawdzić, co to za hałas. Stanęłyśmy w rzędzie. Ja odliczyłam: „Pięć, sześć, siedem…” i zaczęłyśmy śpiewać Let Me Play with It.
W połowie piosenki Monroe wszedł do kawiarni, wnosząc ze sobą powiew wilgotnego powietrza. Łypnął na nas spode łba. Głosy zamarły nam w gardłach, mężczyzna wrócił do swojego stolika, a kucharze do kuchni.
– Czas iść – powiedziała Ruby do Helen.
Monroe był wściekły, że jego siostra z przyjaciółkami tańczy na środku kawiarni, ale nie wrzeszczał ani nic. Za to dezaprobata aż od niego biła. W przypadku Helen rozumiem – to w końcu jej brat. Ale mnie jego zachowanie zdenerwowało. Był młodszy od Eddiego Wu i wyglądał na najbardziej uroczego chłopca na świecie – niemal tak słodkiego jak ten, którego poznałam na Treasure Island.
Pewnie dlatego, że był pierwszym młodym Chińczykiem, którego zobaczyłam z bliska.
Pomachałyśmy naszemu widzowi, gdy Monroe popędził nas do drzwi. Gdy dotarliśmy do domu rodziny Fong, Monroe śmignął przez bramę na dziedziniec – wypełnił swój obowiązek na ten dzień.
– Podobasz mu się – powiedziała Helen, kiedy jej brat zniknął nam z oczu. – Zawsze się na ciebie gapi.
– To prawda – potwierdziła Ruby. – Kogo lubisz bardziej – Monroego czy Eddiego?
Wzruszyłam ramionami, udając obojętność. A przecież nigdy nie byłam na żadnej randce! Teraz za każdym razem, gdy widziałam Eddiego lub Monroego, robiło mi się trochę niedobrze i oblewałam się rumieńcem. (Jeśli rozmyślanie o chłopcu i mężczyźnie jednocześnie to coś, co robią tylko zepsute dziewczyny, to powiedziałam sobie, że nie jestem już w Plain City i mam sporo do nadrobienia).
Eddie traktował obojętnie moje naiwne komentarze, ciężką pracę na scenie i dziewczęcość, za to Monroe…
– Czasami mam wrażenie, że twój brat zapamiętuje każdy mój ruch, każde słowo, każdy mój strój, a potem je analizuje…
– Może zastanawia się, czy jesteś dobrym materiałem na żonę – powiedziała Helen.
– Przestań!
Helen uśmiechnęła się łagodnie i powoli cofnęła za bramę gospodarstwa, jakby była ziarnem pszenicy wsysanym w gardziel silosu. Nie chciała nas zostawiać, a my nie chciałyśmy, żeby odchodziła, ale nigdy nie napomknęła o zaproszeniu nas do swojego domu, gdzie mogłybyśmy usiąść na jej łóżku i rozmawiać, aż wszystkie pośniemy. Czegoś takiego ciągle mi brakowało – i tego pragnęłam – od czasów, gdy przyjaźniłam się z Velmą.
Gdy wrota się zamknęły, powoli wróciłam z Ruby do mieszkania. Nie spieszyłyśmy się, bo nikt i nic na nas nie czekało.
– Wyjść za Monroego? – spytałam w zamyśleniu. – On mnie nawet nie zna.
Ruby wzruszyła ramionami. Najwyraźniej nie chciała o tym rozmawiać. Mogła trzymać fason, opowiadać zabawne historie, ale brak pracy jej ciążył. O nią także się martwiłam.
W nagłym olśnieniu zrozumiałam, że Ruby może być bardziej śmiała, a Helen pochodzić z lepszej rodziny, ale to ja je łączę. To ja byłam w nasze grupie Velmą! Tylko milszą.

– Ty szmato! Ty małe nic! Nigdzie nie pojedziesz! – Rzucił się na mnie, uwięzioną w kącie salonu. Rozpiął pasek i jednym szybkim ruchem wyszarpnął go ze szlufek spodni. Nie miałam dokąd uciec… Rzemień świsnął w powietrzu i uderzył… znajomy, straszny palący ból… Wzdrygnęłam się i usiadłam gwałtownie, zdyszana, spocona. Zwiesiłam głowę, walcząc ze strachem i bezradnością.
Po paru chwilach wciąż drżącymi rękami odgarnęłam włosy z twarzy, żeby spojrzeć na zegarek. Wpół do dziesiątej. Położyłam się spać po powrocie z próby zaledwie pięć godzin wcześniej. Znowu opadłam na posłanie, zapatrzona w sufit, a łzy spływały mi z kącików oczu do uszu. Ale musiałam się wziąć w garść. Za czterdzieści pięć minut szłam na swoją pierwszą randkę w życiu.
Włożyłam jedwabny szlafrok, który kupiłam w sklepie z różnościami na Grant, i poczłapałam do salonu. Ruby już wyszła, żeby poszukać pracy, ale wczoraj rozmawiałyśmy o tym, co powinnam włożyć i czy bardziej się spodobam Monroemu w makijażu, czy bez. Zrobiłam sobie herbaty, zaniosłam ją do sypialni i zaczęłam się przygotowywać. Teraz będę musiała poświęcić twarzy więcej czasu, żeby ukryć opuchliznę i czerwone plamy. Ale schodząc na dół, uznałam, że wyglądam ładnie.
Monroe spotkał się ze mną kwadrans po dziesiątej przed moim domem. Poszliśmy na róg Stockton i Clay, gdzie dołączyliśmy do tłumu liczącego pewnie ze dwieście osób. Monroe powiedział, że weźmiemy udział w proteście. To mnie zaskoczyło, bo nie takiej randki się spodziewałam, ale uznałam, że tego dnia wszystko będzie tak, jak on sobie życzy. Kiedy wspięliśmy się na pakę ciężarówki, zrozumiałam, że czeka mnie prawdziwa przygoda. Dołączyliśmy do szeregu samochodów i furgonetek, które pojechały na przystań 45 – przez całą drogę śpiewaliśmy, skandowaliśmy i wiwatowaliśmy – gdzie stał grecki statek, SS „Spyros”. Monroe powiedział mi, że ma on przewieźć osiem i pół tony złomu do Japonii na zlecenie firmy Mitsui. To, że Monroe postanowił mnie tu przywieźć, wiele o nim mówiło. Był, tak jak ja, Chińczykiem urodzonym w Ameryce. Fakt, że przyszedł na świat w tym kraju, dawał mu prawo do publicznego wyrażania swoich poglądów.
Monroe był, jak ujęła to Helen, nową miotłą, która chciała oczyścić świat ze wszystkich niesprawiedliwości.
– Dziewczęta takie jak ty powinny przyłączyć się do akcji przeciwko Japonii i w ramach protestu nie nosić jedwabnych pończoch. – Włosy Monroego powiewały na wietrze, a oczy płonęły entuzjazmem. – Ale wszyscy mogą pomoc, nie pozwalając Japońcom na posiadanie złomu, który można przetopić na bomby i pociski użyte przeciwko Chinom.
Monroe i ja chwyciliśmy transparenty, potem on śmiało wziął mnie za rękę i ją uścisnął. Razem dołączyliśmy do szeregu protestujących na nabrzeżu.
– Zwycięstwo! Zwycięstwo! Zwycięstwo!
To słowo rozbrzmiewało wszędzie. Coraz więcej osób schodziło zboczem z Chinatown do Embarcadero. Matki przynosiły napoje, kanapki, pomarańcze, chińskie bułeczki i pierożki. Pewna rodzina przydźwigała całego pieczonego świniaka! Ludzie chodzili z transparentem w jednej i kawałkiem pieczeni w drugiej ręce. Była to największa chińska demonstracja, jaką kiedykolwiek widziały Stany Zjednoczone. Nigdy nie przeżyłam nic podobnego i podejrzewam, że inni także. Monroe podarował mi wyjątkowe doświadczenie. Cieszyłam się, że mnie tu przyprowadził.
W najlepszym momencie tłum liczył pięć tysięcy ludzi. Nowo wybrany wicegubernator Ellis Patterson, którego Monroe nazywał liberałem i mężem stanu, zwrócił się do zebranych:
– Wygłaszano przemówienia, publikowano w prasie artykuły o wysyłaniu do Japonii materiałów służących rozwojowi przemysłu wojennego, wszyscy postępowi ludzie opowiedzieli się przeciwko agresorowi, ale to wy robicie coś konkretnego!
Dwie godziny później, po zakończeniu demonstracji, Monroe i ja postanowiliśmy pospacerować po Emabarcadero, zamiast wracać furgonetką do Chinatown. Monroe poprowadził mnie na nabrzeże. W milczeniu, nerwowo, wpatrywaliśmy się w siebie, aż w końcu on zdobył się na odwagę, żeby mnie pocałować. Jego wargi wydały mi się wąskie. Od tak dawna marzyłam o tej pierwszej romantycznej chwili z chłopcem, który mi się podobał, ale ten pocałunek nie rozpalił we mnie takiego ognia, jak się spodziewałam. Może Monroe też nie był zadowolony, bo nie spróbował znowu. Włożył ręce do kieszeni i spojrzał na wodę. Stałam skrępowana, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Przyjdziesz na premierę? – spytałam.
Pokręcił głową i powiedział, że nie – ani dla Helen, ani dla mnie. Po długiej chwili dodał:
– Odprowadzę cię do domu.
Cały zapał, który bił z niego podczas demonstracji, gdzieś się ulotnił.
A zatem dzień był ciekawy i pełen emocji, ale randka – rozczarowująca. Czułam się okropnie, bo zawiodłam Monroego, choć rozbudziłam w sobie tak wielkie nadzieje. Nie mogłam porozmawiać o tym z Ruby, bo musiałabym jej powiedzieć, że spędziłam z Monroem większość czasu na antyjapońskim proteście. Nie mogłam o tym powiedzieć również Helen, bo chodziło o jej brata. Mogłam tylko liczyć na to, że następna randka – o ile do niej dojdzie – będzie bardziej udana, bo chciałam zostać pocałowana jak należy.

 
Wesprzyj nas