Co łączy bitwę pod Grunwaldem, objawienia w Lourdes, The Beatles, pierwszego Polaka w kosmosie i katastrofę „Titanica”?


„Zdarzyło się” to książka niezwykła. Włodzimierz Kalicki przez lata tworzył swoją prywatną kronikę dziejów świata, wyszukując na przestrzeni stuleci, a nawet tysiącleci wydarzenia interesujące, przełomowe i dramatyczne – i opisując je tak, jak nikt przed nim tego nie zrobił.

Autor tej przedziwnej kroniki wykreował nieistniejący dotychczas gatunek literacki: krótki, gorący reportaż z przeszłości – barwny jak kalejdoskop, wciągający jak kryminał w odcinkach.

„Zdarzyło się” to podróż przez epoki i kontynenty – od czasów starożytnych bitew poprzez głośne zamachy i katastrofy po upadki reżimów końca dwudziestego stulecia.

Ten zbiór fascynujących opowieści składa się na niepowtarzalny kalendarz wszechczasów. Można go otwierać na bieżącej – lub zupełnie przypadkowej – dacie, czytać od początku do końca, odnajdować w indeksie poszukiwanego bohatera.

Efekt jest ten sam – od lektury nie można się oderwać.

Zebrane w tym tomie teksty uświadamiają, jak pasjonująca
i bliska nam może być historia. Trzeba tylko umieć ją opowiedzieć.

Włodzimierz Kalicki
Zdarzyło się
Wydawnictwo Znak
Premiera: 20 października 2014

13 grudnia 1981, niedziela: Prosimy z nami

W wielkiej sali Stoczni Gdańskiej kończą się obrady Komisji Krajowej Solidarności. Jest pół godziny po północy. Jako ostatni zabiera głos Henryk Wujec:
– Według informacji kolegów z prasy telefony i teleksy są odcięte od Gdańska.
– Dobrze. Życzę państwu w związku z tym dobrej nocy – prowadzący obrady wiceszef Komisji Krajowej Mirosław Krupiński jest zmęczony trzydniowym maratonem obrad i szybko kończy posiedzenie.
Wszyscy na sali są zmęczeni. Autobusy rozwożą ponad 150 najważniejszych działaczy Solidarności do hoteli. W Warszawie szef MSW gen. Kiszczak dostaje wiadomość: „Wszyscy wyszli”. Wojsko i milicja rozpoczynają operację „W”. Do hoteli wkraczają ekipy złożone z funkcjonariuszy SB i przywiezionych spoza Trójmiasta milicjantów. Po kolei aresztują działaczy. Powód: stan wojenny, internowanie.
Helena Łuczywo, szefowa Agencji Informacyjnej Solidarności AS i jej mąż Witold, szef poligrafii AS-a, po jedenastej wieczorem wychodzą z warszawskiego kina Luna. Oglądali film Dreszcze Wojciecha Marczewskiego. Spacerkiem idą na Mokotowską, by rzucić okiem do siedziby regionu Mazowsze Solidarności. Gdy zauważają, że faksy i telefony są wyłączone, Helena Łuczywo decyduje natychmiast: uciekamy! Dwudziestu pracujących o tej porze młodych ludzi słucha nawoływań do ucieczki jak bajki o żelaznym wilku. Na parterze rozlega się huk. To zomowcy rąbią drzwi wejściowe. Oboje wybiegają tylnymi drzwiami. Mają szczęście – tu, na Natolińskiej, ZOMO dopiero wysiada z ciężarówek. Biegną do furtki w ogrodzeniu. Ale przy niej ktoś stoi.
– Ubek – mówi Helena.
Witold podchodzi do furtki i pyta grzecznie:
– Przepraszam, czy pan jest z SB?
– A skądże, jestem dozorcą, tu, z sąsiedztwa.
Dozorca zabiera ich do mieszkania, gasi światło. ZOMO wyprowadza dwudziestkę pracowników regionu. Dookoła budynku krąży patrol. Oboje obliczają, jak długo trwa okrążanie domu przez milicjantów i szczęśliwie uciekają. W nocy, u znajomych, Witold Łuczywo pożycza maszynkę i goli brodę.
W Gdyni znany działacz demokratycznej opozycji Bogdan Borusewicz jedzie do klubu Bursztynek Powszechnej Spółdzielni Spożywców „Społem” w Gdyni. Zwołał tam zebranie tworzonego przez siebie nowego ruchu politycznego. Krótko przed dwudziestą trzecią zaprzyjaźniony z Borusewiczem szef „Solidarności” w tutejszym „Społem”, pan Trzciński, były milicjant, wywołuje go na stronę. Opowiada, czego dowiedział się od kolegów z MO. Tej nocy wprowadzony będzie stan wyjątkowy, od paru dni paliwo dostarczane jest w Trójmieście tylko na jedną, wybraną stację benzynową, która w stanie wyjątkowym obsługiwać ma wyłącznie milicję i pogotowie ratunkowe. Borusewicz kończy zebranie o jedenastej wieczorem. Jego kolega Krzysztof Dowiałło zabiera go swoim samochodem do Sopotu. Na ulicach mnóstwo samochodów milicyjnych. Czteropiętrowy blok, w którym mieszka Borusewicz, stoi w niedużej dolince, tuż pod lasem. Parę bloków dalej widać milicyjną nyskę. Zaniepokojony Borusewicz wysiada, obchodzi swój dom, by wejść tylnymi drzwiami. Brnąc w głębokim śniegu dostrzega przez okna oświetlonej klatki schodowej, że z jego mieszkania na czwartym piętrze wychodzi nieznany mężczyzna. Uciekać? A jeśli to przypadek, jeśli nic się nie dzieje? Postanawia ostrożnie sprawdzić, co się stało. Na korytarzu dwie sąsiadki z pierwszego piętra opowiadają, że przed chwilą po korytarzach biegał jakiś esbek z pistoletem w ręku i krzyczał, żeby gapie zamykali drzwi, bo jest wojna. Z opisu tajniaka Borusewicz poznaje, że to kpt. Protasewicz z wydziału III – jego „opiekun” w SB. Sąsiadki wciągają Borusewicza do swojego mieszkania. Zostawia u nich ciężką torbę z książkami i próbuje wyślizgnąć się z domu. Ale przy wejściu stoją już tajniacy. Otwiera okno i zsuwa się po piorunochronie. Pręt głośno trzeszczy i w sekundę później Borusewicz słyszy trzask zmrożonego śniegu pod czyimiś stopami. Nie zastanawia się. Skacze w zaspę i nie oglądając się za siebie pędzi do pobliskiego lasu. Za nim gna kilku esbeków. Borusewicz wbiega między drzewa. Esbecy, z Protasewiczem na czele, bez ostrzeżenia otwierają ogień z pistoletów. Borusewicz wpada w głąb lasu, gubi pogoń. Ale boi się, że prześladowcy wrócą z psami. Zatacza koło, wraca do miasta, ukrywa się w mieszkaniu matki swojego kolegi. Po pół godzinie w tym rejonie jest aż gęsto od patroli. Milicjanci doszli po śladach na śniegu, że się tu przedostał, ale nie są w stanie przeszukać dzielnicy. Borusewicz wysyła dwie mieszkające u gospodyni studentki do swej znajomej i do brata. Niosą im kartki z ostrzeżeniami i adresami ludzi, których trzeba przestrzec. Znajoma nie kiwa nawet palcem, brat raniutko pędzi pod wskazany adres. Za późno. Lecha Kaczyńskiego aresztowali tuż po północy.
Kinga Dunin i jej mąż Sergiusz Kowalski wieczorem 12 grudnia kończą w swoim warszawskim mieszkaniu pakowanie nielegalnych wydawnictw. Kowalski zamierzał schować dziś bibułę, ale wieczorem postanawia, że zrobi to w niedzielę. Nagły huk podrywa domowników. Przez rozwalone drzwi wpadają tajniacy i milicjant. Aresztują Kowalskiego. Już chcą wychodzić, gdy pod drzwi podbiegają jacyś cywile. Odsiecz dla aresztowanego? Nie, wszystko się wyjaśnia. To druga ekipa, po Kingę Dunin, która do Warszawy sprowadziła się niedawno z Łodzi i znalazła się na innej liście do internowania. Esbecy zauważają paczkę z bibułą. Skoro jest już poręcznie zapakowana, zabierają ją. Ale nie mają pojęcia, co zrobić z paromiesięcznym Stasiem. Kinga Dunin prosi, by zawieźli go do jej kuzynki. Esbecy są dość uprzejmi, biorą dziecko w koszu od wózka i jadą tam. Ale kuzynka, czując, że dzieje się coś niedobrego, gasi światło i udaje, że dom jest pusty. Esbecy odwożą Stasia do domu dziecka na Nowogrodzkiej.
W Katowicach, o drugiej w nocy, rysownika i satyryka Andrzeja Czeczota budzi dzwonek do drzwi. Jakiś mężczyzna mówi, że przyniósł depeszę. Czeczot od razu wie, że przyszli po niego.
Po pierwsze – dostarczanie telegramów do domów od dawna już przekracza możliwości realnego socjalizmu.
Po wtóre – władza, zwłaszcza ta śląska, bardzo nie lubi Czeczota. W latach 70. dostał zakaz publikacji swych rysunków w prasie; teraz pracuje w solidarnościowym tygodniku w Jastrzębiu.
Nie otwiera drzwi. Odruchowo łapie za pistolet gazowy. Dostał go kilka dni temu w prezencie od zaprzyjaźnionego zespołu muzycznego Dwa plus jeden. Oczywiście nie ma zezwolenia na broń. Dwóch cywilów z SB i milicjant sprawnie wyłamują łomami drzwi. Żona artysty wali na odlew w twarz pierwszego tajniaka. Czeczot uświadamia sobie, że jeśli złapią go z nielegalną bronią, choćby i gazową, to katastrofa. Ucieka do swojego pokoju. Tajniak za nim. Artysta łapie koszulę, w biegu owija rewolwer, rzuca zawiniątko w kąt i ucieka dalej. Tajniacy obezwładniają go.
Jeden z nich zamierza się na Czeczota łomem.
– Jakbym nie miał rozkazu, to już byś tu leżał z rozwalonym łbem! – syczy nienawistnie. I dodaje: – Jak taki jesteś, to pójdziesz jak stoisz.
Nie pozwalają mu wziąć butów ani skarpetek. Boso, tylko w spodniach i koszuli, wyprowadzają na osiemnastostopniowy mróz. Milicyjną „suką” jadą na komendę miejską MO. Czekają w samochodzie: pół godziny, godzinę. Czeczot zamarza. Wreszcie pyta milicjanta siedzącego obok kierowcy:
– Co wy tutaj Amerykę Południową robicie?
– Jakby tu była Ameryka Południowa, to już byś nie żył.
– Za co? – pyta artysta.
– Że żyjesz.
Wreszcie wpychają go do wielkiej więziennej karetki. Poszturchiwania, przekleństwa. W środku tłok. Czeczot z dławiącym napięciem czeka, gdzie ciężarówka skręci. Jeśli w lewo, na glinianki, to znaczy, że wszystkich rozstrzelają. Skręcają w prawo, na Mikołów. Po drodze milicjanci stają w lesie, wysiadają. Chwila grozy – więźniowie są pewni, że zaraz rozpocznie się egzekucja. A to tylko milicjanci zapragnęli ich postraszyć.
Czeczot rozpoznaje wśród aresztowanych sąsiada z klatki schodowej, Andrzeja Kowalskiego. Sąsiad daje mu swój długi szalik. Czeczot okręca nim bose stopy.
W obozie pracy dla więźniów w Jastrzębiu-Szerokiej aresztowanych wita szpaler milicjantów z psami rzucającymi się na smyczach. Między nimi artysta niezdarnie powłóczy bosymi stopami związanymi szalikiem. Więźniów zapędzają do lodowatych cel w barakach. Z zimna obcy mężczyźni tulą się do siebie jak kurczęta. Nad ranem budzi ich nadawane przez głośniki przemówienie generała Jaruzelskiego.
W Warszawie ktoś po północy dobija się do mieszkania Krzysztofa Śliwińskiego na Litewskiej. Po chwili zaczyna się rąbanie drzwi. Pewien, że to napad, Śliwiński wyskakuje drugimi, kuchennymi drzwiami, zbiega na dół. Ulga – akurat stoją tu jacyś milicjanci.
– Panowie, ktoś na górze włamuje się do mojego mieszkania!
– Czy to pan Krzysztof Śliwiński? – pytają całkiem uprzejmie.
– Tak.
– A, to my się włamujemy, po pana.
Na warszawskim Ursynowie o pierwszej w nocy ktoś dzwoni do drzwi Andrzeja Celińskiego, młodego socjologa, członka KOR. Przez wizjer Celiński widzi milicjanta. „Proszę otworzyć!”. Nie otwiera. Milicjanci odchodzą. Celiński próbuje zadzwonić. Telefon nie działa. Po trzech kwadransach milicjanci wracają z łomami. Drzwi huczą od uderzeń. Celiński wybiega na balkon, przeraźliwie krzyczy. Na ursynowskim blokowisku zapalają się światła. Parę osób wychodzi z domów. Mijają się z idącymi po nich tajniakami. Milicjanci wpadają do mieszkania Celińskiego, ale zachowują się dość poprawnie. To Warszawa, nie Śląsk, nie Sopot.
Pod Warszawą, w Nowej Wsi, Joanna Szczęsna redaguje z korespondentem zachodnioniemieckim Ludwigiem Zimmererem jego książkę. Od kilku lat pracuje u niego jako sekretarz. Kończą dobrze po północy. Przed snem optymistycznie gawędzą sobie o rosnącej potędze Solidarności. W tym czasie do domu Joanny Szczęsnej w Warszawie wpadają esbecy. W spisie lokatorów pierwszej z brzegu klatki schodowej widnieje nazwisko: „Szczęsny”. To kierowca rajdowy, z Joanną nie ma nic wspólnego. Tajniacy śpieszą się, nie sprawdzają, że jej mieszkanie jest w następnej klatce. Wpadają, biorą żonę rajdowca Danutę. W ostatniej chwili dostrzega on na nakazie internowania imię: Joanna. Ratuje żonę. Nie puszcza pary z ust, że Joanna Szczęsna mieszka w sąsiedniej klatce.
Jacka Kuronia aresztują w gdańskim Novotelu. Po drodze milicjant pyta:
– Panie Kuroń, czy to było warto?
– Trzy lata temu przyjechaliście w Gdańsku po mnie w cztery fiaty. A dziś, widzi pan sam, ile czołgów i wojska musieliście wyprowadzić na ulice, żeby mnie wziąć.

 
Wesprzyj nas