Czy to one stworzyły potęgę Rzeczpospolitej? A może to przez ich intrygi Polska stoczyła się w epokę chaosu?


Żyły w epoce największej potęgi Rzeczpospolitej. Opływały w niewyobrażalne luksusy, na swoje zawołanie miały setki dworzan i służących. „Złoty wiek” był jednak tylko fasadą dla najbardziej bezwzględnego okresu dziejów Polski. Otaczała je sieć intryg i spisków.

Oczekiwano od nich, że będą tylko statystkami w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Ale „Damy złotego wieku” nie pozwoliły uwięzić się w złotych klatkach. Wzięły sprawy we własne ręce.

Księżniczka z podrzędnego włoskiego rodu ma zasiąść na tronie najpotężniejszego państwa Europy. Czy jej największym wrogiem okaże się ukochany syn?

Magnatka nosi w łonie nieślubne dziecko młodego władcy. Czy dzięki tej ciąży jej ród zostanie wywyższony? A może spadnie na nią hańba i powszechne potępienie?

Królowa walczy z przeklętym dziedzictwem matki i spiskuje przeciw swojemu mężowi. Czy koniec jej dynastii będzie także końcem polskiego imperium?

Autor bestsellerowych „Pierwszych Dam II Rzeczpospolitej” i „Upadłych Dam II Rzeczpospolitej” prezentuje świat dworskich intryg, politycznych rozgrywek, nieograniczonych ambicji i niepohamowanych namiętności. W takim świecie żyły Bona Sforza, Barbara Radziwiłłówna i Anna Jagiellonka.

Kamil Janicki – historyk, pisarz i publicysta. Redaktor naczelny portalu Ciekawostkihistoryczne.pl. Autor kilkuset artykułów naukowych i popularnonaukowych.

Kamil Janicki
Damy złotego wieku. Prawdziwe historie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 3 listopada 2014

Żmija na Wawelu

Młode lata Bony Sforzy

Sakiewka wciśnięta pospiesznie za gorset nieprzyjemnie uwierała. Maryna nie była w stanie powiedzieć, ile właściwie jest w niej monet. Zresztą w tym momencie już jej to nie interesowało. Sprawy posunęły się o wiele za daleko. Kiedy kilka miesięcy wcześniej zgodziła się szpiegować na rzecz sekretarza swojej pani, Jana Wawrzyńca Pappacody, nie przeczuwała, że może się to wiązać z jakimikolwiek nieprzyjemnościami. W swoim nowym mocodawcy widziała typowego dworskiego kombinatora. Człowieka szukającego sposobów na zdefraudowanie jakiejś sumy pieniędzy, skompromitowanie konkurentów do łask królowej albo zdobycie intratnego stanowiska. Potrafiła łatwo zrozumieć jego motywacje. Sama też przecież dążyła do swoich celów, nie zawsze najuczciwszą drogą. Z dzisiejszej perspektywy marzenia sprzed pół roku wydawały jej się trywialne. Chciała trochę zarobić, może zyskać nowe kontakty wśród neapolitańskiej szlachty, a wreszcie wyrwać się z nudnego Bari.
Teraz nie myślała już o wojażach i dworskim życiu, ale o własnej hańbie. Czuła się niczym Judasz Iskariota, a ciężkie zawiniątko ukryte zaraz przy sercu boleśnie przypominało, że podobnie jak protoplasta wszystkich zdrajców ona także odebrała swoje trzydzieści srebrników. Nie mogła się jednak wycofać.
Afera zaczęła się niewinnie. Parę tygodni wcześniej królowa Bona zwierzyła się Marynie — swojej ulubionej i najbardziej zaufanej pokojówce — że zamierza niezwłocznie zarządzić przygotowania do powrotu do Polski. Wyraźnie czegoś się we Włoszech zaczęła bać. Napomknęła też, że coraz mniej ufa swojemu dotąd niezawodnemu sekretarzowi.
Maryna, niewiele myśląc, powtórzyła wszystko właśnie jemu. Odebrała zapłatę i już miała zapomnieć o tym, co zaszło. Wtedy bieg spraw nagle przyspieszył. Nim się spostrzegła, była już w samym środku spisku mającego na celu zgładzenie sześćdziesięciotrzyletniej królowej Polski.
Okazało się, że Pappacoda to nie żaden drobny cwaniaczek, ale agent samego króla Hiszpanii, Filipa II Habsburga, i jego wuja, cesarza Ferdynanda I. Jego misja była jasna i nie zakładała żadnych kompromisów. Miał pozbyć się Bony, przejąć jej włoskie księstwa i zagarnąć dla Habsburgów należącą do niej bajeczną fortunę. Marynie wydawało się, że skaptował już wszystkich mieszkańców baryjskiego zamku. Jedni zgodzili się pracować za pieniądze. Na innych znalazł odpowiednie haki. Jeśli nawet ktoś początkowo się wahał, to do współpracy z habsburskim szpiegiem przekonał go trzeźwiący przykład osobistego lekarza Bony, Jana Antoniego di Matery.
On właśnie podał swojej pani pierwszą porcję trucizny. Z kamienną twarzą zapewniał, że jest to dawka przyjmowanego codziennie przez królową lekarstwa. Coś jednak musiało wzbudzić podejrzenia Bony. Może krople potu występujące na twarz doktora, może nieznacznie łamiący się głos. W każdym razie monarchini nie zamierzała ryzykować. Nakazała Janowi wypić połowę zawartości pucharu z lekarstwem, zanim sama podniesie go do ust. Lekarz przystał na takie rozwiązanie. Znał paranoidalną naturę królowej. Pappacoda zawczasu zapewnił go, że dysponuje skutecznym antidotum i poda mu je natychmiast po audiencji. Kiedy jednak przyszło co do czego, wcale tego nie zrobił. Stwierdził tylko, że nie ma zupełnej pewności, iż lekarz pozostanie mu wierny i nie uważa, by ten spisał się wystarczająco dobrze. Jan Antoni umarł w boleściach na oczach zamkowej służby. Odtąd wszyscy pozostali bez zająknięcia spełniali żądania Pappacody – także Maryna.
Zgodnie z przewidywaniami organizatora spisku Bona zaniemogła. Symptomy rozwijały się powoli — dziwny katar, osłabienie, gorączka i dolegliwości gastryczne. Nic jednak, co mogłoby bezpośrednio zagrozić jej życiu. Być może zahartowany organizm skutecznie walczył z trucizną. A może Jan Antoni naprawdę źle się spisał i zamiast skutecznie otruć własną królową, połknął większość jadu, licząc na obiecane przez Pappacodę antidotum. Jakkolwiek by nie było, taki rozwój sytuacji tylko pomógł architektowi spisku. Choroba królowej wydawała się postępować naturalnie; niczym jakaś niefortunna infekcja, a nie skutek otrucia. Wreszcie po kilku dniach Pappacoda wezwał kolejnego pomagiera – szefa kuchni królowej, Pawła Martillo. Druga, końska dawka trucizny została ukryta w jednej z ulubionych potraw starej pani. Po niej Bona nie miała już żadnych szans na ozdrowienie.
Nadszedł 17 listopada 1557 roku – decydujący dzień w bezlitosnym planie habsburskiego agenta. Na zamku zebrało się sześciu lekarzy królowej, którzy orzekli, że jej stan jest beznadziejny i nie rokuje żadnych szans na poprawę. Przybył też wezwany przez Pappacodę notariusz, Marek de Baldis. Ośmiu świadków zamknęło się w komnacie Bony — długim, jasnym pomieszczeniu z oknami wychodzącymi na wzburzony Adriatyk. Razem z nimi była również Maryna i to właśnie za udział w tym spektaklu otrzymała sakiewkę monet.
Bona leżała na wznak na wielkim łożu ustawionym pośrodku komnaty, przykryta pierzynami i kocami. Była cieniem samej siebie. Jej ciałem wstrząsały konwulsje, twarz miała rozpaloną, a powieki przymknięte i drgające. W niczym nie przypominała energicznej kobiety, która przed piętnastu laty niemal w pojedynkę rządziła wielkim państwem polsko-litewskim i która jeszcze przed dwoma tygodniami snuła plany swojego wielkiego politycznego powrotu. Teraz nie była już potężną, apodyktyczną i wyrachowaną mistrzynią machinacji. Leżała bezbronna, na łasce własnych sług. Miarowym, beznamiętnym głosem zaczęto odczytywać testament przygotowany przez Pappacodę. Ja, z Bożej łaski królowa polska, wielka księżna litewska… Najświętszemu królowi hiszpańskiemu Filipowi zapisuję księstwa moje Bari, Rossano oraz dobra Ostuni, Grottage i Monteserico… Janowi Wawrzyńcowi Pappacodzie, który służył mi wiernie i niezawodnie aż do ostatnich chwil, oddaję dobra Noia i Triggiano, roczne dochody z Rutigliano oraz trzynaście tysięcy dukatów, konie z mych stajni i najwspanialsze ze sreber stołowych…
Następowały po sobie kolejne zapisy. Jedne na sumy oszałamiające, inne na tylko wielkie. Bona zdawała się przez cały czas nieobecna. Nie mówiła nic, tylko momentami z jej ust wydobywał się nieartykułowany bełkot. Właśnie o jej zupełne obezwładnienie chodziło Pappacodzie, jednak z przyczyn prawnych morderca potrzebował dowodu, że królowa na wszystko wyraziła zgodę. Tu właśnie do akcji wkraczała Maryna.
Pokojówka zasiadła u wezgłowia Bony i niepostrzeżenie wsunęła dłoń pod poduszkę swojej pani. Po każdym kolejnym zapisie unosiła nieznacznie rękę, tak że wydawało się, iż osłabiona królowa kiwa z aprobatą głową. Zarząd dóbr Rutigliano dla przekupionego dworzanina… skinienie. Pięć tysięcy dukatów dla stronników Pappacody w Neapolu… głowa znów wędruje w dół. Bona Sforza, ta, która przez całe życie była mistrzynią marionetek, w ostatnich chwilach sama stała się bezwolną, szmacianą kukiełką. A za sznurki pociągała dziewczyna, która właśnie królowej wszystko zawdzięczała: swoją pozycję, wychowanie, wykształcenie i dach nad głową.
Ponury spektakl zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie cały olbrzymi majątek Bony został rozdysponowany. Dla jej rodziny, dla syna i córek pozostawiono tylko marne resztki, ochłapy. Na dobrą sprawę zostali wydziedziczeni, a cała fortuna miała przejść na własność Habsburgów i ich popleczników.
Notariusz opieczętował dokument i wręczył go Pappacodzie. Ten, z krzywym, triumfalnym uśmieszkiem na twarzy, ruszył w kierunku łoża królowej. Podtrzymywał testament w powietrzu, podczas gdy Maryna zanurzała pióro w kałamarzu. Następnie włożyła je między palce królowej i sama poprowadziła jej dłoń w doskonale znanym i bajecznie łatwym do podrobienia podpisie. Bona regina…
Sprzedajni świadkowie powstali z miejsc. Ślepy na nadużycia notariusz ruszył do wyjścia za nimi, ramię w ramię z Pappacodą. W pustej komnacie została tylko Maryna i powoli konająca Bona. Oczy miała teraz otwarte i zdawało się, że półprzytomny wzrok utkwiła w jednym, konkretnym punkcie na ścianie. Maryna spojrzała w tym samym kierunku. U nasady łuku podtrzymującego sklepienie tkwił kamienny herb Sforzów, ze smokiem pożerającym dziecko. W tej jednak chwili smok wydawał się Marynie co najwyżej żmiją. Syczącą ostatkiem sił, rozdeptaną żmiją.
Pokojówka po raz ostatni spojrzała na swoją panią, po czym wolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła wybaczyć sobie tę zdradę i czy będzie potrafiła poradzić sobie z wyrzutami sumienia. Nie mogła wiedzieć, że jej obawy są zupełnie nieuzasadnione. Pappacoda nie zamierzał ryzykować. W przeciągu kilku kolejnych miesięcy miał zginąć każdy, kto wiedział cokolwiek o morderstwie polskiej królowej. I tak też się stało.

Za siedmioma włoskimi górami

Późna jesień we Włoszech potrafi być paskudna. Dwaj polscy wędrowcy przemierzający mozolnie szlak łączący Bari z Benewentem, a następnie z Neapolem z każdym dniem coraz bardziej utwierdzali się w tym przekonaniu.
Dzisiaj podróż na wspomnianej trasie zajmuje trzy godziny, a największym wyzwaniem stojącym przed podróżnym jest odnalezienie miejsca, w którym zatrzymuje się odpowiedni autobus dalekobieżny. Podobnie jak wszystko inne w południowych Włoszech z samej zasady musi być ono oznakowane w sposób przyprawiający o ból głowy. Albo nieoznakowane w ogóle.
Jan Konarski i Stanisław Ostroróg nie musieli przejmować się znikającymi przystankami autobusowymi. Mieli na głowie zupełnie inne zmartwienia. Był rok 1517, podróżowali więc konno i zamiast trzech godzin wygodną autostradą z Bari do Neapolu przedzierali się przez ponad tydzień wyboistym szlakiem pamiętającym czasy Juliusza Cezara. W liście wysłanym do polskiego króla przedstawili swoją podróż jako ekspedycję najeżoną niezwykłymi niebezpieczeństwami. „Musieliśmy przez trudne do przebycia góry szerokość całych Włoch przemierzyć!” — żalili się. W rzeczywistości większość trasy biegła przez płaskie niczym stół, upstrzone gajami oliwnymi równiny Apulii. Przesadę łatwo jednak wytłumaczyć. Polskim posłom tak naprawdę nie przeszkadzały góry, ale irytacja. Ta wzbierała w nich wraz z każdym podmuchem lodowatego wiatru i z każdą kolejną ulewą. Po miesiącach spędzonych w podróży mieli już serdecznie dość zabawy w kotka i myszkę, w której wbrew własnej woli brali udział od września. I w której przeciwnik wciąż był o krok przed nimi.
Przyjechali do Włoch, aby powitać i odeskortować do Polski przyszłą małżonkę Jego Królewskiej Mości Zygmunta I Jagiellończyka. Małżeństwo zostało zaaranżowane przez niemieckiego władcę Maksymiliana Habsburga, a panna młoda należała do godnej, choć zupełnie uzależnionej od cesarza rodziny. Wydawać by się mogło, że całe poselstwo przebiegnie ekspresowo i bez najmniejszych problemów. Nic bardziej mylnego. Przeszkody pojawiły się już na pierwszym etapie podróży, na dworze cesarskim w Wiedniu.
Posłowie oczekiwali, że matka przyszłej polskiej królowej, księżna Izabela Aragońska, wyrazi zgodę na wszystkie ich żądania, byle tylko zapewnić córce świetlaną przyszłość nad Wisłą. Tymczasem działająca przez pośredników księżna nie zgodziła się właściwie na nic. Ani na wypłatę posagu w jednej racie, ani na ograniczenie włoskiego dworu księżniczki, ani nawet — co było głównym punktem sporu — na zorganizowanie wstępnych zaślubin w Wiedniu. Zdesperowani posłowie nie mieli wyjścia. Król chciał się żenić i już przyjął cesarskie swaty. Trzeba było się ugiąć i ruszać dalej. Z habsburskiej stolicy Konarski i Ostroróg pojechali ku Wenecji i Półwyspowi Apenińskiemu.
Po przeszło sześciu tygodniach dyplomaci stanęli wreszcie w Bari: stolicy małego, choć urokliwego państewka rządzonego przez Izabelę Aragońską. Przeliczyli się jednak, oczekując, że księżna powita ich w swoich włościach i szybko dopełni wszelkich formalności. Miejscowy zamek świecił pustkami. Kiedy tylko Izabela usłyszała o zbliżających się wysłannikach polskiego monarchy, razem z córką i całym dworem czmychnęła w stronę Neapolu.
Nieszczęśni dyplomaci zgrzytali z nerwów zębami. Mogli tylko pocieszać się plotkami, które następnie powtarzali w listach do króla. „Podobno oświecona księżna Izabela posiada umysł bardzo wyniosły, ale najjaśniejsza pani Bona jest bardziej przystępna” — pisali. Prawda była jednak taka, że Konarski i Ostroróg, pomimo lat studiów spędzonych w Bolonii, dali się ograć niczym dzieci. A o kobietach, z którymi mieli do czynienia — nie wiedzieli zupełnie nic.
Może gdyby lepiej znali historię rodziny Sforzów i więcej wiedzieli o samej Izabeli, nie wydawaliby tak uproszczonych i naiwnych sądów. Może nie pozwoliliby wodzić się za nos po całej Italii i nie skapitulowaliby w wiedeńskich negocjacjach. Żaden z nich nie miał jednak pojęcia o tym, z jak wytrawnym przeciwnikiem ma do czynienia. „Wyniosła” Izabela należała do najtęższych umysłów politycznych we Włoszech. Bona natomiast — którą wyobrażali sobie niczym żyjącą za siedmioma górami i siedmioma lasami baśniową królewnę – nie była żadną zahukaną białogłową. Raczej zahartowaną przez trudną młodość, żądną władzy dziedziczką rodu słynącego z bezwzględności, wyrachowania i gotowości poświęcenia wszystkiego w walce o wpływy.

(…)

Włoszki cienko jadają

Nawet największe polityczne nawałnice nie były w stanie zagłuszyć rytmu codziennego życia. Pośród spisków i tajnych narad zawsze znalazło się miejsce na chwilę wytchnienia. „Używamy naszych rozkoszy krakowskich. Niech zginie, kto troszczy się o przyszłość” — zapisał jeden z dworzan Zygmunta w liście do innego. Bona nie użyłaby pewnie podobnych słów, a i rozkosze miała inne od przeciętnych dworaków. Nie zmienia to jednak faktu, że królowa potrafiła wypełnić sobie wolny czas.
Już z domu rodzinnego wyniosła wielką miłość do koni. Pod tym względem w Polsce czuła się niemal jak u siebie. Może i dwór Jagiellonów nie słynął ze stadnin, ale za to polskie elity przywiązywały szokującą wręcz dbałość do wszelkich spraw końskich. W otoczeniu króla było ponad stu „dworzan konnych”, a każdy z nich był zobowiązany stawać w razie potrzeby do służby wraz ze swym konnym orszakiem. W królewskich dokumentach skrupulatnie notowano rasy i umaszczenie wszystkich rumaków. Bona ze swojej strony poszła w ślady matki i oddała się hodowli rasowych koni. W założonej przez siebie wawelskiej stadninie trzymała ponad czterdzieści pięknych ogierów.
Uwielbiała także muzykę i tańce. W pierwszych latach pobytu w Krakowie często sama puszczała się w tan. W kolejnych wolała akompaniować dworkom, grając na przeróżnych instrumentach. Na polski dwór sprowadziła skoczne i melodyjne włoskie tańce, choć z „przedziwną gracją” poruszała się także, gdy grano utwory niemieckie, polskie czy nawet ruskie. Na Wawelu zorganizowała pierwszą kapelę królewską z prawdziwego zdarzenia. Trzymała też u swojego boku prywatnych muzykantów, w tym małych chłopców ściągniętych z Italii, by „umilali jej czas swoim głosem”.
Bona była także wielką miłośniczką kuchni. Nie znaczy to, że lubiła dużo jeść. Wręcz przeciwnie. Uważała, że powinno się jeść mało, ale dobrze. Z zażenowaniem patrzyła na polski sposób ucztowania, sprowadzający się najczęściej do nieposkromionego obżarstwa i opilstwa. Wydawane przez nią bankiety miały zupełnie inny charakter. Jedzenie było na nich mniej obfite, za to przygotowane z wielkim kunsztem, dbałością o przyprawy, luksusowe dodatki i modne przepisy. O wadze, jaką przywiązywała Bona do wykwintnej kuchni, świadczą już same rachunki królewskie. Rokrocznie dwór królowej wydawał na zakup składników i utrzymanie służby kuchennej tysiące florenów. Zawsze też były to kwoty wyższe niż wydatki na kuchnię ponoszone przez Zygmunta — mimo że król miał dużo liczniejszy dwór, a do tego na co dzień podejmował ucztami znamienitych gości. Przykładowo w roku 1539 Bona przeznaczyła na potrzeby kulinarne 6429 florenów. Oszczędny Zygmunt — tylko 4065.
W wąskim kręgu wawelskiego dworu podejście Bony do kuchni było małą rewolucją. Chciałoby się w tym miejscu dodać, że rewolucja ta wyszła także poza mury monarszej siedziby i rozlała się po kraju, przynosząc każdej polskiej rodzinie kalafior, kapustę i karczochy. Popularny mit o królowej, która nauczyła Polaków jeść włoszczyznę, jest jednak właśnie tym. Mitem. W rzeczywistości obyczaje kulinarne, którym hołdowała Bona, nie zrobiły zbyt dobrego wrażenia na polskich dostojnikach i dworzanach.
Młoda królowa brała udział w rozlicznych dworskich uroczystościach.
Na ilustracji autorstwa Jana Matejki widać, jak w 1520 roku przypatruje się wciąganiu dzwonu Zygmunta na wieżę katedry wawelskiej. Powszechnie żartowano sobie na Wawelu z „Włoszków co cienko jadają”. Sami Włosi odpowiadali ze wstrętem, że „jeden Polak zje za pięciu Włochów”. Jakby tego było mało, włoska kuchnia ogółem odstręczała szesna-stowiecznych Polaków. Na italskie przysmaki narzekał Jan Kochanowski, krytykował je też Mikołaj Rej. I Bona niewiele w tej kwestii mogła zmienić. Twarde dane pokazują, że nie zdołała przekonać nawet własnego męża i syna. Wedle zachowanych rachunków na stół króla wciąż zamawiano te same składniki, co przed stuleciem, a potrawy przygotowywano w myśl receptur pamiętających przynajmniej czasy Andegawenów. Włoskie przepisy miały się upowszechnić dopiero dwa wieki później.
Z drugiej strony prawdą jest fakt, że Bona na swoje potrzeby importowała wielkie ilości włoskich owoców i warzyw. Sprowadzała pomarańcze, cytryny, granaty, oliwki, migdały oraz rzecz jasna szeroko rozumianą włoszczyznę. Nie znaczy to jednak, że dopiero dzięki niej Polacy poznali smaki Południa. Zanim Bona w ogóle usłyszała o Polsce, w Krakowie już mieszkało kilkuset Włochów. Pomiędzy obydwoma krajami trwały ożywione kontakty, synowie najlepszych polskich rodów tradycyjnie wyjeżdżali do Włoch na naukę. Odwiedzali chociażby Rzym, gdzie tytuł doktora nauk można było uzyskać – za odpowiednią opłatą – w zaledwie dwa tygodnie. Dziwnym by było, gdyby wracając, nie zabrali ze sobą choć jednego selera.
Ponownie potwierdzenie można znaleźć w rachunkach dworu królewskiego. Wynika z nich, że sałatę, kalafior i kapustę zdarzało się pałaszować już Jagielle. Bona ze swojej strony przyczyniła się przede wszystkim do… utrwalenia zapożyczonego z jej ojczyzny słownictwa. W efekcie po dziś dzień jemy kapustę, a nie – dajmy na to – Sauerkraut.
Jak na kobietę renesansu przystało, lista zajęć i zamiłowań Bony ciągnie się niemal bez końca. Kolekcjonowała antyczne wazy. Zatrudniała najlepszych w Europie mistrzów hafciarskich i wydawała krocie na potrzebne im materiały. Kochała się w klejnotach oraz w pięknych roślinach. Na Wawelu założyła ogródek dostarczający ziół i warzyw na królewski stół. W podkrakowskim Łobzowie, gdzie miała wolną rękę i większą przestrzeń do dyspozycji, stworzyła jeden z najpiękniejszych reprezentacyjnych ogrodów w całym kraju. Miała też ptaszarnię oraz niewielkie zoo — ulokowane pod jedną z wawelskich wież. W specjalnych klatkach trzymano tam między innymi najprawdziwsze lwy.
Do bardziej osobliwych rozrywek na dworze Bony musiała należeć tresura pcheł. Wiadomo, że dorastająca córka królowej, Izabela, otrzymała od księcia Bawarii misternie zdobione puzderko z żywą pchłą przywiązaną włosem do złotego łańcuszka. Zachował się nawet wiersz, w którym poeta Klemens Janicki starał się wczuć w rolę królewskiej pchły. „Czemuż mnie, Izabello, wiążesz tak krótkim łańcuchem? Boisz się, że ucieknę, jeśli odwiążesz mnie! Nie ucieknę, trzyma mnie miłość twej pięknej urody” – skarżył się w imieniu insekta. Hodowaną pchłę należało karmić krwią na własnej piersi, dzięki czemu mogła żyć nawet przez rok.
Jakby tego było mało, Bona została prawdopodobnie pierwszą w Polsce ekolożką. W każdym ze swoich majątków doglądała przyrody i nawet drwalom kazała pracować tak, by nie niszczyli puszczy. Jako osoba wyjątkowo uporządkowana wielką przyjemność odnajdywała w kolekcjonowaniu drogich zegarów. Zbiory musiały być spore, zważywszy, że królowa zatrudniła nawet osobistego zegarmistrza. Dysponowała między innymi wspaniałym chronometrem ukrytym wewnątrz wykonanego z ptasich piór i wysadzanego klejnotami wachlarza. Jak na warunki epoki był to prawdziwy cud techniki. Inne podobne urządzenia zachowane do naszych czasów pochodzą dopiero z XVIII stulecia. Gdyby nie inwentarze Bony dzisiaj trudno byłoby nawet uwierzyć, że podobny przedmiot powstał w XVI wieku. Bona zbierała też między innymi lustra i medale. O jej prawdziwej pasji świadczy list dworzanina Fabiana Wojanowskiego wysłany do Jana Dantyszka. Opowiadał w nim, co działo się na Wawelu po tym, jak w ręce królowej trafił interesujący nowy medal: „O medalu Waszej Przewielebności wiele tutaj mówiliśmy. Jej Królewska Mość pokazywała go wszystkim wielokrotnie”.
Monarchini kochała też pisać listy. Za jej sprawą powstały pierwsze regularne połączenia pocztowe między Polską a Włochami. Bona prowadziła systematyczną korespondencję z Izabelą Aragońską. Jej biografka, Maria Bogucka, podkreślała, że była „bardzo dobrą córką”. Na tym jednak pisanina Bony się nie kończyła. Często odzywała się do Lukrecji Borgii, a przede wszystkim — do książąt Ferrary z rodu d’Este. Do dzisiaj zachowało się ponad sto czterdzieści jej listów.
Żadna z tych rozrywek i codziennych przyjemności nie mogła jednak konkurować z największym hobby Bony. Dla polowań była gotowa poświęcić wszystko.

Śmiertelnie niebezpieczne rozrywki

Królowa uwielbiała gonitwy za jeleniami, drżała na samą myśl o dreszczyku emocji towarzyszącym obławie na grubego zwierza. Miała naturę drapieżnika i kiedy tylko nadarzała się okazja do łowów, zapominała o bożym świecie. Ta niezdrowa fascynacja doprowadziła wreszcie do tragedii.
(…)

 
Wesprzyj nas