John Steinbeck znał i rozumiał Amerykanów i ich kraj lepiej niż jakikolwiek inny pisarz XX wieku.


Tłem dla powieści „W niepewnym boju”, która po raz pierwszy ukazuje się w polskim przekładzie, jest strajk wędrownych pracowników sezonowych w kalifornijskich sadach.

Buntują się przeciwko wyzyskującym ich chciwym sadownikom, a ich eskalująca złość wkrótce wymyka się spod kontroli i przeistacza w niebezpieczny fanatyzm. To wartka i wnikliwa powieść o niepokojach społecznych, a jednocześnie historia młodego człowieka, Jima Nolana, który poszukując celu w życiu, odnajduje powołanie w roli przywódcy robotników.

Motyw buntu łączy „W niepewnym boju” z innym dziełem Steinbecka. Akcja krótkiej powieści „Księżyc zaszedł” rozgrywa się w czasie II wojny światowej, kiedy front dociera do jednego z górniczych miasteczek.

Okupantom szybko udaje się zająć miasto, obawiają się oni jednak strajku górników, więc, by zachować spokój, nie zmieniają panującej w nim władzy, lecz całkowicie ją sobie podporządkowują. Wbrew oczekiwaniom najeźdźców, mieszkańcy stawiają opór, odmawiają pracy, wybucha bunt.

Nie interesują mnie perory o sprawiedliwości i ucisku, które są tylko jednym z najbardziej rzucających się w oczy przejawów rzeczywistych uwarunkowań […] Pragnąłem być jedynie rejestrującą świadomością, niczego nie osądzać, a tylko rzecz opisać.

John Steinbeck

Steinbeck w sposób bezbłędny zmierzył się z ogromem palących problemów społecznych.
Don DeLillo

John Steinbeck znał i rozumiał Amerykanów i ich kraj lepiej niż jakikolwiek inny pisarz XX wieku.
„The Dallas Morning News”

„W niepewnym boju” to powieść pięknie napisana i pełna dramatyzmu. Ma w sobie tę siłę wielkiego pisarstwa, która burzy mury uprzedzeń.
„The New Republic”

„W niepewnym boju”, uważana powszechnie za pierwszą z jego najważniejszych powieści, była także pierwszą, która wzbudziła kontrowersje, jakie miały towarzyszyć odbiorowi jego późniejszej prozy podejmującej palące problemy społeczne i polityczne.
Z Wprowadzenia

John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla 1962 za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to „Na wschód od Edenu”, „Tortilla Flat”, „Myszy i ludzie” i „Grona gniewu”. Wkrótce nakładem Prószyński i S-ka ukażą się kolejne znakomite dzieła autora.

John Steinbeck
Księżyc zaszedł
W niepewnym boju

Przekład: Kazimiera Muszałówna, Jan Hensel
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 16 października 2014

Księżyc zaszedł

Rozdział 1

O dziesiątej czterdzieści pięć było już po wszystkim.
Miasto zajęte, obrońcy pokonani, wojna zakończona. Najeźdźca przygotował tę kampanię równie starannie, jak inne, znacznie poważniejsze. Tego niedzielnego ranka listonosz z policjantem udali się na ryby. Pan Corell, powszechnie szanowany właściciel dużego sklepu, pożyczył im swoją żaglówkę. Wypłynąwszy kilka mil w morze, listonosz i policjant ujrzeli mijający ich spokojnie mały, ciemny statek pełen żołnierzy. Oczywiście to była ich – jako funkcjonariuszy miejskich – sprawa, zawrócili więc natychmiast, lecz zanim zdążyli dobić do portu, miasto było już w rękach napastników. Policjant i listonosz nie zdołali nawet dostać się do ratusza, a gdy upominali się o swoje po temu prawa – zostali zatrzymani jako jeńcy i osadzeni w miejskim więzieniu.
Miejscowy garnizon – liczący dwunastu żołnierzy – znajdował się tego dnia poza miastem, bowiem pan Corell, znany właściciel sklepu, urządził dla nich zawody strzeleckie, fundując tarcze, naboje, nagrody i obiad. Działo się to w odległości sześciu mil od miasta, w górach, na malowniczej polanie leśnej stanowiącej własność pana Corella. Żołnierze – wysokie, mocne chłopaki o swobodnej postawie, bez wojskowego drylu – słyszeli samoloty i widzieli z daleka spadochrony. Wrócili pośpiesznym marszem, a gdy przybyli, najeźdźca już oskrzydlił wejście do miasta karabinami maszynowymi. Żołnierze, którzy prawie nie mieli przygotowania wojskowego, a doświadczenia w akcji obronnej wcale, otworzyli ogień ze swych karabinów. W odpowiedzi zaterkotały karabiny maszynowe. Sześciu podziurawionych kulami żołnierzy padło na miejscu, trzech odniosło ciężkie rany, a trzech uciekło z bronią w góry.
O dziesiątej trzydzieści orkiestra dęta najeźdźcy zaczęła grać na rynku piękne, sentymentalne melodie, podczas gdy mieszkańcy – z półotwartymi ustami i ze zdziwieniem w oczach – stali wokoło, przysłuchując się muzyce i przyglądając mężczyznom w szarych hełmach, z pistoletami maszynowymi przewieszonymi przez ramię.
O dziesiątej trzydzieści osiem polegli byli już pochowani, spadochrony zwinięte, a batalion zakwaterowany w magazynie pana Corella, gdzie na półkach znaleziono łóżka polowe i kołdry dla całego batalionu.
O dziesiątej czterdzieści pięć stary burmistrz Orden otrzymał formalną prośbę o udzielenie audiencji pułkownikowi najeźdźców, Lanserowi, który wyznaczył ją na godzinę jedenastą w pięciopokojowym pałacyku burmistrza.
Salon w pałacyku był wygodny i przyjemny. Złocone krzesła pokryte wytartymi obiciami stały sztywno, jak zbyt liczna służba, która nie ma nic do roboty. W marmurowym, łukowatym kominku jaśniał czerwony żar bez płomieni, a ręcznie malowany kosz z węglem postawiony był na palenisku. Na kominku, pomiędzy brzuchatymi wazami, stał duży ozdobny zegar porcelanowy z ciżbą igrających wesoło amorków. Tapety na ścianach były ciemnoczerwone w złociste wzory, a stolarka drzwi i okien biała, czysta i pięknie modelowana. Malowidła na ścianach przedstawiały przeważnie zadziwiające bohaterstwo wielkich psów, które stają w obronie dzieci znajdujących się w niezwykle niebezpiecznych sytuacjach. Żywioły wody, ognia czy trzęsienia ziemi nie mogły wyrządzić dzieciom najmniejszej szkody, gdy w pobliżu znajdował się wspaniały, potężny pies.
Przy kominku siedział stary, brodaty doktor Winter, dobroduszny, prosty lekarz, a zarazem historyk tego miasta. Nie bez podziwu obserwował swe obracające się szybko duże palce złożonych na podołku rąk. Doktor Winter był człowiekiem tak prostym, że tylko ktoś bardzo głęboki umiałby dopatrzeć się w nim głębi. Zerknął na Józefa, służącego burmistrza, żeby sprawdzić, czy i on docenia zadziwiającą sztukę kręcenia kciukami.
– O jedenastej? – spytał doktor Winter.
– Tak, proszę pana. Nota mówiła… o jedenastej – odpowiedział z roztargnieniem Józef.
– Józef czytał tę notę?
– Nie, proszę pana. Jego ekscelencja przeczytał mi ją. – To powiedziawszy, Józef ruszył w obchód, sprawdzając, czy złocone krzesełka nie ruszyły się z miejsc, jakie im były wyznaczone. Józef zwykle spoglądał na nie gniewnie, podejrzewając, że są impertynenckie, złośliwe lub po prostu zakurzone.
W świecie, w którym burmistrz przewodził ludziom, Józef dowodził meblami, srebrem, zastawą stołową. Był to starszy już człowiek, chudy i poważny, a życie jego było tak skomplikowane, że tylko bardzo głęboki człowiek mógł w nim dostrzec prostotę. Nic, jego zdaniem, nie było zadziwiającego w sztuce kręcenia kciukami doktora Wintera, uważał ją zdecydowanie za irytującą. Myślał, że stało się coś bardzo ważnego, co miało związek z obcymi żołnierzami w mieście i z załogą garnizonu miasta, którego żołnierze zostali bądź zabici, bądź ciężko ranni, bądź wzięci do niewoli. Wcześniej czy później Józef musi sobie o tym wyrobić opinię. A tymczasem nie życzył sobie niczyjej lekkomyślności, żadnego kręcenia kciukami, żadnych głupstw z meblami. A właśnie doktor Winter ruszył swoje krzesło z przeznaczonego mu miejsca o kilkanaście centymetrów i Józef niecierpliwie czekał chwili, kiedy będzie mógł je przesunąć z powrotem.
– A więc o godzinie jedenastej tu będą – powiedział doktor Winter. – To ludzie ceniący czas, Józefie.
Nie słuchając, Józef odpowiedział:
– Tak, proszę pana.
– Ludzie ceniący czas… – powtórzył doktor.
– Tak, proszę pana.
– Czas i maszyny…
– Tak, proszę pana.
– Pędzą ku swemu przeznaczeniu, jakby i tak na nich nie czekało. Popychają toczący się świat własnymi ramionami…
– Racja, proszę pana – rzekł Józef, ponieważ powtarzanie: „tak, proszę pana”, zaczęło go nużyć.
Józef nie akceptował tego typu rozważań, bo nie pomagały mu one wyrobić sobie opinii o danej rzeczy czy sprawie. Gdyby później w rozmowie z kucharką Józef zauważył: „Anno, ci ludzie cenią czas”, zdanie to nie miałoby żadnego sensu. Anna zapytałaby: „Kto?”, a potem: „Dlaczego?”, wreszcie orzekłaby: „Przecież to nonsens, Józefie”. Józef już nieraz próbował przenieść uwagi doktora Wintera do kuchni i zawsze z podobnym skutkiem. Anna niezmiennie odkrywała w nich bezsens.
Doktor Winter oderwał spojrzenie od swych wirujących kciuków i przyglądał się Józefowi poprawiającemu krzesła.
– Co robi burmistrz? – zapytał.
– Ubiera się na przyjęcie pułkownika.
– I Józef mu w tym nie pomaga? Sam na pewno ubierze się źle.
– Pani pomaga panu. Pani chce, żeby zaprezentował się jak najlepiej. Ona… – Józef zaczerwienił się lekko. – Pani usuwa panu włosy z uszu, proszę pana. To łaskocze. Pan nie pozwala mi tego sobie robić.
– Oczywiście, że łaskocze – powiedział doktor Winter.
– Ale pani nalega.
Doktor Winter roześmiał się nagle. Wstał i wyciągnął ręce bliżej ognia, a wtedy Józef szybko ruszył ku jego krzesłu i przesunął je na właściwe miejsce.
– Jacy z nas dziwni ludzie – powiedział doktor Winter. – Kraj nasz upada, miasto pokonane, burmistrz ma przyjąć zaraz zdobywcę, a pani trzyma za kark opierającego się burmistrza i usiłuje oczyścić mu uszy z włosów…
– Były już zbyt włochate – zauważył Józef. – I brwi także. A wyrywanie włosków z brwi drażni ekscelencję jeszcze bardziej niż z uszu. Mówi, że to boli. Wątpię, czy nawet pani zdoła tego dokonać.
– Ale na pewno będzie próbować – rzekł doktor Winter.
– Chce, żeby wyglądał jak najkorzystniej, proszę pana.
Przez szybę w drzwiach wejściowych zajrzała do środka twarz obramowana hełmem i zaraz dało się słyszeć pukanie. Wydało się nagle, że ciepłe światło jakby umknęło z pokoju, wypełniła go szarość.
Doktor Winter spojrzał na zegarek i powiedział:
– Wcześnie przychodzą. Wprowadź ich, Józefie.
Józef podszedł do drzwi i otworzył je. Wszedł żołnierz – w hełmie, w długim płaszczu, z pistoletem maszynowym przez ramię. Rzutem oka objął pokój i stanął z boku. W drzwiach ukazał się teraz oficer. Miał na sobie zwykły mundur szeregowca, jedynie na ramionach widniały dystynkcje oficerskie.
Oficer wkroczył do pokoju i spojrzał na doktora Wintera. Wyglądał jak mocno przejaskrawiony wizerunek angielskiego dżentelmena. Nieco pochyły, twarz miał czerwoną, nos długi, ale dość kształtny.
Zdawał się czuć w swym uniformie równie nieszczęśliwie, jak większość brytyjskich oficerów. Stał w drzwiach, badawczo wpatrując się w doktora Wintera, wreszcie spytał:
– Czy pan burmistrz Orden?
– Nie, nie…
– Jest więc pan urzędnikiem?
– Nie, jestem miejscowym lekarzem i przyjacielem burmistrza.
– A gdzie jest burmistrz Orden? – spytał oficer.
– Ubiera się na przyjęcie pana. Pan jest pułkownikiem?
– Nie, jestem kapitan Bentick. – Skłonił się, na co doktor Winter lekko skinął głową. Kapitan Bentick mówił dalej, jakby nieco zawstydzony tym, co miał do powiedzenia: – Nasze przepisy wojskowe nakazują dokonać rewizji w poszukiwaniu broni, zanim wejdzie do pokoju oficer dowodzący. Nie chcemy tym nikogo dotknąć ani okazać braku szacunku. – I rzucił przez ramię: – Sierżancie!
Sierżant szybko podszedł do Józefa, obmacał jego kieszenie i powiedział:
– Nie ma nic, panie kapitanie.
– Mam nadzieję, że pan wybaczy – zwrócił się kapitan Bentick do doktora Wintera.
Sierżant podszedł do doktora i poklepał go po kieszeniach. Zatrzymał ręce na zewnętrznej kieszeni marynarki, sięgnął głębiej, wyciągnął mały, płaski futerał z czarnej skóry i wręczył go kapitanowi. Kapitan otworzył futerał, znalazł w nim kilka najprostszych narzędzi chirurgicznych – dwa skalpele, kilka igieł, kilka klamerek, igłę do zastrzyków. Zamknął futerał i oddał doktorowi Winterowi.
– Widzi pan, jestem tutejszym lekarzem – wyjaśnił doktor Winter. – Zdarzyło się raz, że musiałem nożem kuchennym operować wyrostek robaczkowy w stanie zapalnym. Od tej pory noszę ze sobą te narzędzia.
– Gdzieś tu ukryta jest broń – rzekł kapitan Bentick.
Wyjął z kieszeni małą książeczkę w skórzanej oprawie i otworzył ją.

 
Wesprzyj nas