W Cyklu Barokowym – monumentalnej trylogii, którą rozpoczyna Żywe srebro i kontynuuje Zamęt – Neal Stephenson podejmuje próbę dotarcia do kolejnej granicy literatury. Tym razem sięga nie w przyszłość i do kresu wyobraźni – lecz w głąb, do samych korzeni współczesnej cywilizacji Zachodu


Akcja serii rozgrywa się na przestrzeni 60 lat (1655-1714) niemal na całym globie. Angażuje dwory królewskie, myślicieli i filozofów, żołnierzy i złodziei, wynalazców i pisarzy, astrologów i alchemików, postaci historyczne i fikcyjne.

Przez karty książki przewijają się wszystkie znaczniejsze osobistości siedemnasto- i osiemnastowiecznej Europy i Ameryki: nie tylko Newton, i Leibniz, ale także John Locke, Robert Hooke, Robert Boyle, Christiaan Huygens, Czarnobrody, cała rzesza królów i książąt, a nawet siedmioletni Ben Franklin.

Pełno tu pojedynków i pościgów, lecz nie brak także opisów systemów filozoficznych, rekonstrukcji powstania rachunku różniczkowego i teorii Newtona. „Cykl barokowy” wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Trudno określić jego przynależność gatunkową, wskazać poprzedników czy nadać mu etykietkę poza etykietką powieści absolutnie genialnej. Stephenson ma niepowtarzalny dar: skomplikowane idee przedstawia w sposób zarazem prosty, zabawny, rozczulający i przyprawiający o dreszcze.

Neal Stephenson jest pisarzem najsilniej obecnie wpływającym na rozwój fikcji naukowej. Od kilkunastu lat każda kolejna jego książka stanowi o narodzinach lub śmierci jakiegoś podgatunku literackiej fikcji. Tak Zamieć (1992) wyznaczyła granicę cyberpunkowi. Diamentowy wiek (1995) zapoczątkował i, jak twierdzą niektórzy, także wyczerpał konwencję powieści nanotechnologicznej. Czy można posunąć się w fikcji spekulacyjnej jeszcze dalej? Cryptonomicon (1999) stanowił krok w zupełnie inną stronę, łącząc fikcję historyczną o II wojnie światowej z niezwykle realistycznymi prognozami rozwoju cywilizacji informatycznej XXI wieku.

W Cyklu Barokowym – monumentalnej trylogii, którą rozpoczyna Żywe srebro i kontynuuje Zamęt – Neal Stephenson podejmuje próbę dotarcia do kolejnej granicy literatury. Tym razem sięga nie w przyszłość i do kresu wyobraźni – lecz w głąb, do samych korzeni współczesnej cywilizacji Zachodu. Jak narodziła się nowożytna nauka? Jak narodziła się nowoczesna gospodarka? Czy ich ewolucja aż do obecnej postaci była konieczna i nieunikniona, czy też mogła potoczyć się inaczej?

Neal Stephenson sięga do tego punktu w historii, gdy nic jeszcze nie było tu przesądzone i decydowało się, co w ogóle będziemy uważać za “naukę” i “ekonomię”. Podręczniki historii pisane są z punktu widzenia humanistów – Stephenson skupia się na tym, co w historii kluczowe dla rozwoju nauk ścisłych, na odnalezieniu prawdziwych fundamentów cywilizacji XXI wieku. Przecież zbudowana ona została na technologiach możliwych dzięki racjonalnemu opisowi rzeczywistości narzuconemu właśnie w epoce Baroku, przez ludzi w rodzaju Newtona czy Leibniza – jednych z wielu bohaterów tej epickiej opowieści.

Cykl Barokowy Neala Stephensona jest wyjątkową w literaturze próbą opisu momentu narodzin racjonalnego świata cywilizacji Zachodu, tak ambitną i o tak epickim rozmachu.

Neal Stephenson
Ustrój świata
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Seria: Cykl barokowy tom III
Wydawnictwo MAG
Premiera: 10 października 2014

Księga szósta

Złoto Salomona

Dartmoor
15 stycznia 1714

Nie ma w życiu większej głupoty niż wynalazczość.
James Watt

– Mężczyźni dwakroć od pana młodsi i dwakroć ciężsi ginęli na tych pustkowiach, bezbronni wobec okrutnego zimna – powiedział hrabia Lostwithiel, Lord-Strażnik Złóż Cyny, Opiekun Lasów i Łowczy Dartmoor. Wiatr akurat ucichł, jakby Boreaszowi chwilowo zabrakło powietrza w płucach i musiał zaczerpnąć tchu gdzieś nad Islandią. Dzięki temu młody hrabia mógł mówić swoim zwykłym, spokojnym, konkretnym tonem. – Pan Newcomen i ja jesteśmy zaszczyceni pańskim towarzystwem, ale…
Podmuch ich ogłuszył. Poczuli się jak płomyki świec, które za chwilę zostaną zdmuchnięte. Zatoczyli się, zaparli zawietrznymi nogami o czarny, kamienisty grunt i pochylili pod wiatr. Lostwithiel zawołał:
– Nie uznamy pańskiego zachowania za nieuprzejme, jeśli wróci pan do mego powozu!
Skinieniem głowy wskazał czarny powóz, stojący nieopodal na trakcie i rozkołysany na francuskich resorach. Jego konstruktorzy bardzo się postarali, by wyglądał na lżejszy niż był w rzeczywistości, i teraz miało się wrażenie, że jedynym, co powstrzymuje go od koziołkowania skroś wrzosowiska, jest zaprzęg niedobranych koni pociągowych, którym grzywy stawały dęba na wietrze.
– Jestem szczerze zdumiony, że mówisz o okrutnym zimnie – odparł starszy mężczyzna. – Jak doskonale wiesz, w Bostonie taka pogoda nie wzbudziłaby żywszych emocji, a ja jestem ubrany po bostońsku właśnie. – Rozgarnął poły prostego skórzanego płaszcza, odsłaniając podszewkę ze skór szopów. – Po przebyciu krętego jak ludzkie wnętrzności wąwozu Lyd wszyscy chętnie zaczerpniemy świeżego powietrza, a zwłaszcza, jeśli mnie wzrok nie myli, pan Newcomen.
Thomas Newcomen nie potrzebował dalszej zachęty. Jego twarz, blada jak księżyc, poruszyła się z entuzjazmem w dół i w górę, co w wypadku kowala z Dartmouth było najlepszym przybliżeniem dworskiego ukłonu. Wymówiwszy się w ten sposób od dalszej konwersacji, odwrócił się plecami do pozostałej dwójki, żwawo ruszył z wiatrem i wkrótce trudno go było odróżnić od licznych w tej okolicy stojących pionowo głazów – co można interpretować jako aluzję do jego barczystej postury, ponurej pogody albo słabego wzroku Daniela.
– Druidzi uwielbiali stawiać kamienie na sztorc – zauważył hrabia. – Nie mam pojęcia po co.
– Zadając to pytanie, już sobie na nie odpowiedziałeś.
– Jak to?
– Ponieważ żyli w takiej zakazanej okolicy, stawiali głazy pionowo, by ludzie, którzy znajdą je dwa tysiące lat po ich śmierci, wiedzieli, że ktoś tu mieszkał. Książę Marlborough zachowuje się dokładnie tak samo, wznosząc stertę kamieni znaną jako pałac Blenheim.
Hrabia Lostwithiel uznał, że najrozsądniej będzie pozostawić to twierdzenie bez komentarza. Odwrócił się i, brodząc w sztywnej, zasuszonej trawie, podszedł do niezwykłego, pokrytego porostami kamienia, który jakby wyrastał z ziemi. Idąc za nim, Daniel zdał sobie sprawę, że ma przed sobą narożnik jakiegoś budynku. Ziemia uginała im się miękko pod stopami: cienka warstwa gleby spoczywała na resztkach spróchniałych belek stropowych i gnijącej darni. Narożnik dawał jako taką ochronę przed wiatrem.
– Jako Lord-Strażnik Złóż Cyny witam pana w Dartmoor, Danielu Waterhouse, w imieniu Przewodniczącego Zgromadzenia.
Daniel westchnął.
– Gdybym spędził ostatnie dwadzieścia lat w Londynie, nie zaniedbując lektury herbarza i popijając herbatę z królewskim heraldykiem, wiedziałbym, co to, do licha, znaczy. Jednakże w mojej obecnej sytuacji…
– Od roku tysiąc trzysta trzydziestego ósmego Dartmoor stanowi integralną część Księstwa Kornwalii, wobec czego wchodzi w skład posiadłości księcia Walii, który to tytuł stworzył król Edward w celu…
– Czyli w taki niebezpośredni sposób powitałeś mnie w imieniu księcia Walii – wtrącił Daniel w rozpaczliwej próbie zwabienia hrabiego z powrotem do rzeczywistości, zanim ten zapuści się zbyt głęboko w labirynty feudalnej hierarchii.
– I księżnej, którą, jeśli nastanie dynastia hanowerska, będzie…
– Księżniczka Karolina z Ansbach. Wiem o tym. Jej nazwisko często się przewija w tym kontekście. Czy to ona kazała ci wytropić mnie na ulicach Plymouth?
Hrabia chyba poczuł się urażony.
– Jestem synem pańskiego starego przyjaciela. Spotkaliśmy się przez przypadek. Moje zaskoczenie było całkowicie prawdziwe, a gościnne przyjęcie, jakie zgotowały panu moja żona i dzieci, szczere. Jeżeli pan w to wątpi, proszę przyjechać na święta za rok.
– Czemu zatem tak desperacko starasz się wpleść w naszą rozmowę wątek księżniczki?
– Wyłącznie dlatego, że chcę być szczery. Tam, dokąd teraz się pan wybiera, doktorze, na każdym kroku czyhają intrygi. Tych, którzy zbyt długo bawią w Londynie, dopada choroba umysłu, która każe ludziom, skądinąd całkiem rozsądnym, nadawać wymuszone i niedorzeczne znaczenie przypadkowym faktom.
– Widziałem, na czym polega ta przypadłość – przyznał Daniel, mając na myśli pewnego bardzo konkretnego człowieka.
– Nie chcę, żeby za pół roku, kiedy sobie pan to uświadomi, myślał pan o mnie tak: „Aha, hrabia Lostwithiel był tylko narzędziem w rękach Karoliny. Kto wie, jakich jeszcze kłamstw mi naopowiadał?”.
– Doskonale. Fakt, że mówisz mi o tym teraz, dowodzi twej rozumności, mimo młodego wieku.
– Inni nazwaliby ją strachliwością i doszukiwali się jej źródła w porażkach, jakich doznał mój ojciec, a przed nim jego ojciec.
– Ja tak nie uważam – odparł krótko Daniel.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i przez moment bał się, że to któryś ze stojących głazów przewraca się pod naporem wichury, ale to tylko wrócił Thomas Newcomen, znacznie bardziej różowy niż przed chwilą.
– Jak mi Bóg miły, obym nigdy w życiu nie przeżył niczego bardziej przypominającego rejs po morzu niż ta przejażdżka! – powiedział.
– Oby nasz Pan cię wysłuchał – odparł Daniel. – Podczas sztormów, które przeżyłem przez ubiegły miesiąc, statkiem miotało na wszystkie strony tak okrutnie, że nikt ze złożonych chorobą morską marynarzy nie był w stanie nawet jeść. Zamiast modlić się, żebyśmy nie rozbili się na skałach, zacząłem błagać Boga, by jednak tak się stało.
Zawiesił głos, słuchając, jak jego towarzysze się śmieją. Newcomen przed chwilą wyjął z kieszeni glinianą fajkę, a teraz Lostwithiel poszedł w jego ślady. Hrabia zaklaskał, zwracając na siebie uwagę stangreta, i dał znać, że należy mu podać ogień.
Daniel gestem podziękował za tytoń.
– Pewnego dnia to indiańskie ziele zabije więcej białych, niż biali zabiją Indian.
– Ale jeszcze nie dzisiaj – zauważył Newcomen. Bezpośredniość i swoboda, z jakimi pięćdziesięcioletni kowal zachowywał się w obecności hrabiego, mogłyby dziwić kogoś, kto nie wiedziałby, że od roku wspólnie nad czymś pracują. – Jak mniemam, reszta podróży miała przyjemniejszy przebieg, doktorze Waterhouse?
– Kiedy sztorm ustał, chmury się uniosły, odsłaniając te straszliwe skały. Mijając je, modliliśmy się za dusze sir Cloudesleya Shovella i dwóch tysięcy żołnierzy, którzy roztrzaskali się na nich, wracając z frontu hiszpańskiego, gdy nagle ujrzeliśmy pracujących na brzegu mężczyzn. Podając sobie perspektywę z rąk do rąk, stwierdziliśmy, że przeczesują plażę grabiami.
Hrabia pokiwał głową, jakby wiedział o co chodzi, Daniel spojrzał więc na Newcomena, na którego obliczu malowało się zaciekawienie – chociaż, na dobrą sprawę, jego twarz zawsze tak wyglądała, o ile nie przyłapało się go akurat na rzyganiu.
– Trzeba wam wiedzieć, że wiele statków rozbija się u brzegów Scilly, wioząc ładunek reali – ciągnął Daniel. – I zdarza się, że podczas wściekłego sztormu morze wymiotuje tam srebrem.
Kowal skrzywił się odruchowo, słysząc niezbyt szczęśliwie dobrany czasownik, hrabia postanowił więc wtrącić mały żarcik:
– To chyba jedyne srebro, jakie trafia do Anglii, odkąd królewska mennica płaci fortunę za dostawy złota.
– Że też o tym nie wiedziałem, schodząc w Plymouth na ląd! – wykrzyknął Daniel. – Miałem sakiewkę pełną reali. Tragarze, woźnice, karczmarze – wszyscy rzucali się na nie jak wygłodniałe psy. Obawiam się, że z początku przepłacałem za wszystko dwu- lub nawet trzykrotnie.
– To, co w Plymouth wprawiało pana w zakłopotanie, tutaj, kilka mil dalej na północ, może pana wzbogacić.
– To chyba nieszczególnie fortunne miejsce. Tym biedakom, którzy tu mieszkali, nie udało się nawet powstrzymać dachu domu przed zawaleniem.
– Nikt tu nigdy nie mieszkał – odparł hrabia. – To tak zwany żydowski dom, miejsce wytapiania cyny. Niedaleko musi być złoże.
– Przy strumyku widziałem pozostałości młota spadowego – dodał Newcomen. – Do rozdrabniania rudy. – Zapaliwszy fajkę, włożył wolną rękę do kieszeni. Wyjął stamtąd czarny kamień wielkości pięści i podał go Danielowi. Kamień był ciężki i wydawał się zimniejszy niż powietrze. – Proszę go zważyć w dłoni, doktorze Waterhouse. To czarna cyna. Zwożono ją tu, gdzie stoimy, i przetapiano w piecu opalanym torfem. U dołu biała cyna spływała do wykutego z granitu zbiornika. Po schłodzeniu otrzymywało się sztabę czystego metalu.
Hrabia również zapalił. Z fajką w ręce przywodził na myśl jowialnego bibliofila, mimo że (1) miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, oraz (2) nosił ubrania, które wyszły z mody przed trzystu laty, nie mówiąc już o tym, że był cały obwieszony przedziwnymi, zabytkowymi artefaktami: oprócz ozdobnych znaków heraldycznych miał przy sobie na przykład cynową piłę do torfu oraz wiązkę gałązek karłowatej dębiny.
– I w tym miejscu ja wkraczam na scenę – oznajmił. – A właściwie wkraczali moi przodkowie. Sztaby cyny przewożono takim samym żałosnym traktem, jak ten, którym tu przybyliśmy, do jednego z czterech miast Stannary*. – Spośród zawieszonych na szyi pobrzękujących fetyszów hrabia wybrał stary, zardzewiały młotek z obuchem zakończonym na kształt dłuta i pomachał nim złowieszczo; w odróżnieniu od większości hrabiów wyglądał przynajmniej na takiego, który wie, do czego służy młotek. – Probierca odłupywał rożek sztaby i badał czystość metalu. Stare słowo na określenie narożnika brzmi „coign”. Od niego pochodzi, na przykład, „quoin”, czyli „węgieł”…
Daniel pokiwał głową.
– Albo klin, który artylerzyści na okręcie podkładają pod działo, kiedy chcą je unieść wyżej na łożu.
– Właściwa nazwa to quoinage. Stąd wywodzi się nasze słowo „coin”, dość niezwykłe, oznaczające monetę i niespokrewnione z żadnym określeniem francuskim ani łacińskim. Z niemieckim zresztą też nie. Nasi przyjaciele z kontynentalnej Europy mówią, w wolnym przekładzie, o „kawałku pieniędzy”, lecz my, Anglicy…
– Wystarczy.
– Czyżby mój wywód pana denerwował, doktorze Waterhouse?
– Tylko dlatego że szczerze cię lubię, Willu. Polubiłem cię od razu, gdy pierwszy raz ujrzałem cię jeszcze jako chłopca. Zawsze miałeś poukładane w głowie, obawiam się jednak, że teraz podążasz drogą alchemików i samouków. Chciałeś właśnie oznajmić, że angielski pieniądz jest inny niż wszystkie i że ta jego inność wiąże się nierozłącznie z czystością metalu, z którego powstaje, i zawiera się w słowie „coin”. Zapewniam cię jednak, że Francuzi i Niemcy doskonale znają się na pieniądzach i jeżeli ktoś twierdzi inaczej, znaczy to, że toryzm przyćmiewa u niego zdrowy rozsądek.
– Rzeczywiście, kiedy tak to ująć, brzmi to niezbyt mądrze – przyznał pogodnie hrabia. – Może właśnie dlatego chciałem odbyć tę podróż w towarzystwie kowala i sześćdziesięciosiedmioletniego doktora: by nadać mojej propozycji stosowny ciężar gatunkowy.
Kilkoma gestami – tak dyskretnymi i zarazem gustownymi, że wydawały się wręcz niezauważalne – dał swoim towarzyszom do zrozumienia, że pora ruszać w dalszą drogę. Wrócili do powozu. Hrabia przystanął jeszcze na stopniu
* Stannary – rejon złóż i kopalń cyny w południowo-zachodniej Anglii (przyp. tłum.).
i zamienił parę uprzejmych słów z grupą konnych, którzy właśnie wyjechali z wąwozu i rozpoznali herb na drzwiach pojazdu.
Przez kwadrans jechali w milczeniu. Hrabia wyglądał w zadumie przez otwarte okno na odległy horyzont, gładki i prawie niezmienny, poza miejscami, w których jego linię przełamywały ostańce, nazywane tu „torami” i podobne z kształtu do szkunerów, pieców alchemicznych, zamkowych baszt albo żuchw nieżyjących potworów.
– Przerwał mi pan, doktorze Waterhouse – powiedział w którymś momencie młody hrabia. – I słusznie. Popadałem w miałkość i pustosłowie. Trudno jednak byłoby zarzucić nijakość dartmoorskiemu krajobrazowi, zgodzi się pan ze mną?
– Całkowicie.
– Niech zatem on przemówi zamiast mnie.
– Co nam powie?
Zamiast odpowiedzieć, Will sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej zapisany arkusz papieru. Przechylił go do światła i zaczął czytać:
– Prastare kopce, pogańskie kurhany, pola bitew Pendragona, ołtarze drui­dów, rzymskie wieże strażnicze i rowy w ziemi wyżłobione przez dawnych ludzi, przemierzających ten kraj z zachodu na wschód śladem Potopu w poszukiwaniu cyny; to wszystko jest jak odbicie Londynu w krzywym zwierciadle. Dzięki nim wiemy, że przed wigami i torysami, przed Kawalerami i Krągłogłowymi, przed katolikami i protestantami… Ba! przed Normanami, Anglami i Sasami, a nawet na długo przed tym, jak Juliusz Cezar przybił do brzegu tych wysp, ziemia ta kwitła, płynęły podziemne rzeki, tętnił chtoniczny puls metalu w złożach, które nabrzmiały w trzewiach Ziemi, zanim człowiek postawił na niej swą stopę. I rozumiemy, że jesteśmy zaledwie pchłami, które usiłują zaspokoić swój nic nieznaczący głód, żerując na najcieńszych i najbardziej odsłoniętych żyłach.
Podniósł wzrok znad kartki.
– Kto to napisał? – zapytał Daniel.
– Ja – odparł Will Comstock.

Tor Crockern

Później, tego samego dnia

Z rzadkiej i rozmiękłej murawy wyrastało w tym rejonie tak wiele kamieni, że w końcu musieli się zatrzymać i wysiąść z powozu – dalsza jazda nie była warta zachodu. Nie pozostało im nic innego, jak albo ruszyć dalej pieszo, albo dosiąść uchodzących za udomowione dartmoorskich kuców. Newcomen ­postanowił iść. Daniel wolał jechać konno, chociaż był gotowy zmienić zdanie, gdyby wierzchowiec naprawdę okazał się tak wredny, na jakiego wyglądał. Na szczęście, grunt stanowił wyjątkowo zdradziecką mieszankę kamieni i kęp trawy miękkiej jak puchowe poduchy i kuc musiał nieustannie koncentrować się na tym, gdzie za chwilę postawić które ze swoich czterech kopyt, dzięki czemu kompletnie zapomniał o dosiadającym go starszym panu. Trakt prowadził na północ, równolegle do płynącego nieco niżej strumienia; przez większość czasu pozostawał niewidoczny, ale był wyraźnie wytyczony – jak droga Jasia i Małgosi przez las okruszkami – parującymi odchodami wierzchowców, które pokonały tę drogę wcześniej.
Kamienne mury, sterczące w okolicy bez ładu i składu, były tak stare, że ziały w nich dziury po brakujących kamieniach, a ich szczyty, skruszone i pokrzywione w uskokach, daleko odbiegały od jakiejkolwiek poziomej czy choćby równej linii. Daniel mógłby pomyśleć, że znalazł się na całkowitym odludziu, gdyby nie zasuszone owcze bobki, roztrącane butami Newcomena i chrzęszczące mu pod podeszwami. Na niektórych pagórkach rosły jodłowe zagajniki, piękne, gęste i miękkie jak skóry arktycznych ssaków. Smagane wiatrem wydawały odgłos przywodzący na myśl lodowatą wodę burzącą się na ostrych kamieniach. Większość ziemi była jednak porośnięta wrzosem, który na zimę przybrał kolor starych zwłok. Tam wiatr milczał, jeśli nie liczyć zgiełku, który wzbudzał, tłukąc się po serpentynach małżowin usznych Daniela, jak pijany włamywacz po ciemnym domu.
Spośród rzadko rozsianych na widnokręgu torów Crockern był najniższy i najmniej rzucał się w oczy, ale za to znajdował się najbliżej traktu – i pewnie dlatego został wybrany. Właściwie nie wyglądał nawet jak tor z prawdziwego zdarzenia, bardziej jak kikut i garść gruzu, pozostałych po prawdziwym, godnym tego miana torze, który ktoś ściął i wziął sobie na pamiątkę. Wspięli się na płaskowyż wznoszący się nad wrzosowiskiem – i dopiero wtedy zobaczyli, jak bardzo tor nad nimi góruje. Ludzie i konie, skuleni po jego zawietrznej stronie, dawali pewne pojęcie o jego rzeczywistych rozmiarach i dzielącej ich odległości: było dalej i bardziej pod górę niż się spodziewali – jak to zwykle bywa, gdy cel podróży jest trudno dostępny. Mieli wrażenie, że mozolą się całymi godzinami i wcale nie posuwają naprzód, ale kiedy Daniel obejrzał się przez ramię na przebytą drogę, serpentyny, których wcześniej nie zauważał, wydały mu się ściśnięte jak palce dwu splecionych pięści.
Tory były kamiennymi ostańcami, zbudowanymi z tego rodzaju warstwowych skał, jakie zdaniem Leibniza powstawały na dnie rzek. Wiatr powygryzał z nich co miększe warstwy, pozostawiając obłe dyski, ułożone jeden na drugim w pozornie chwiejne stosy, jakby szukające oparcia w sobie nawzajem; przywodziły na myśl sterty zaczytanych książek w bibliotece, które szukający w nich czegoś mędrzec niedbale odłożył na bok. Pozostałości po tych, które runęły, leżały rozwłóczone na stokach wzgórz, na wpół zagrzebane w ziemi i wbite pod najdziwniejszymi kątami, niczym odrzucone z niesmakiem trzytomowe traktaty. Na tej wysokości wiatr się wzmógł. Małe brunatne ptaszki machały skrzydełkami ze wszystkich sił, ale spychane niewidzialnym prądem powietrza mijały Daniela w powolnym locie wstecznym.
Wyglądało na to, że około dwustu pięćdziesięciu ludzi odpowiedziało na wezwanie hrabiego i stłoczyło się pod osłoną tora. Na tym bezludziu dwieście pięćdziesiąt osób wyglądało jak dziesięć tysięcy. Mało kto zsiadł z konia; kimkolwiek byli ich przodkowie, ci, którzy dziś przybyli pod Crockern, byli ludźmi na wskroś nowoczesnymi i, podobnie jak Daniel, czuli się zgoła nieswojo w tym miejscu. Jedynym, który tu pasował, był kowal Thomas Newcomen – kiedy tak stał na uboczu z rękami w kieszeniach, ustawiając szerokie plecy pod wiatr, wyglądał jak odprysk starego, większego tora. Danielowi wydał się nagle najprawdziwszym karłem z jakiejś saksońskiej sagi o pierścieniu.
Gdyby rozumował jak alchemicy, musiałby dojść do wniosku, że smaganym wiatrem kamiennym ostańcem rządzą żywioły ziemi i powietrza, ale dla niego było to nade wszystko królestwo Wody. Wichura wysysała ciepło z jego ciała jak stopiony śnieg. Powietrze – w porównaniu z wyziewami miast – było czyste i klarowne, dzięki czemu krajobraz wyglądał jak oglądany przez oszlifowany klejnot. Daniel miał wrażenie, że jest wiosna, a on stoi na dnie jakiejś przeczystej rzeki w Nowej Anglii i patrzy, jak pękają skuwające ją lody. Dlatego jego zdaniem Woda rządziła torem, a obecność Thomasa Newcomena nie pozwalała zapomnieć o Ogniu: karzeł nigdy nie oddala się od swojej kuźni.
– Nie zrozum mnie źle, chętnie przysłużyłbym się Właścicielom Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia – mówił dwunastego dnia pobytu u Comstocków, po tym, jak Newcomen dołożył do ognia pod kotłem i skonstruowana przez niego machina, mlaszcząc i sycząc jak smok, zaczęła przepompowywać wodę ze stawu przy młynie Lostwithielów do zbiornika umieszczonego na dachu domu. – Nie mam jednak pieniędzy.
– Proszę zwrócić uwagę na kurek, którym pan Newcomen puszcza swoją maszynę w ruch. – Hrabia wskazał ręcznie kuty zawór na rurze. – Czy to on wytwarza parę?
– Oczywiście, że nie. Para powstaje w kotle.
– W tym kraju handel jest kotłem, z którego bucha cała para, jakiej będziemy potrzebowali. Inaczej mówiąc: cały niezbędny kapitał. Potrzebujemy zaworu, który pozwoli nam skierować część tej pary w tryby maszyny wykonującej użyteczną pracę.

 
Wesprzyj nas