Libby Day była małą dziewczynką, gdy zamordowano jej matkę i dwie starsze siostry. To jej zeznania doprowadziły do skazania jej piętnastoletniego brata Bena na dożywocie.


Dziś, po dwudziestu pięciu latach, Ben nadal siedzi w więzieniu, a Libby desperacko potrzebuje pieniędzy. Kiedy więc członkowie Klubu Zbrodni, stowarzyszenia, które fascynuje się tajemniczymi zabójstwami uznają, że Ben został niesłusznie skazany i proponują jej pieniądze w zamian za pomoc w jego uwolnieniu, Libby nie może się nie zgodzić.

Musi poradzić sobie z demonami przeszłości, ocenić, co naprawdę pamięta z tamtej nocy, a co wmówiono jej w trakcie śledztwa i wreszcie poznać prawdę o swojej rodzinie. Czy brutalnego morderstwa dopuścił się brat, posądzany o satanizm? Czy śledczy popełnili błąd?

Gillian Flynn jest światowym fenomenem wydawniczym. Jej ostatnia powieść, „Zaginiona dziewczyna”, sprzedała się w ponad 6 milionach egzemplarzy i zapoczątkowała modę na thrillery psychologiczne -podobną do tej na kryminały skandynawskie po publikacji trylogii „Millenium”.

Jej debiutancka powieść „Ostre przedmioty”, jako pierwsza w historii, zdobyła dwie Dagger Award. „Mroczny zakątek” został wybrany najlepszą książką roku według „Publisher’s Weekly”, ulubioną książką krytyków „New York Timesa” i „Chicago Tribune”. Tej jesieni w kinach pojawią się ekranizacje dwóch jej powieści: „Zaginionej dziewczyny” w reżyserii Davida Finchera i „Mrocznego zakątka” z Charlize Theron w roli głównej.

Gillian Flynn
Mroczny zakątek
Przekład Mateusz Borowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 9 października 2014

Libby Day

Dziś

Gdzieś we mnie w środku gnieździ się wredność, namacalna niczym organ wewnętrzny. Gdyby ktoś rozciął mi brzuch, pewnie by wypadła na podłogę, jak kawał brunatnego mięsa, który można by podeptać. Jestem nieodrodną córką Dayów.
W naszych żyłach płynie skażona krew. Nigdy nie należałam do grzecznych dzieci, a po masakrze zrobiłam się jeszcze gorsza. Mała Sierotka Libby z dnia na dzień pochmurniała i więdła, przerzucana od jednych krewnych do drugich – od dalekich kuzynów do sióstr babci, a potem do przyjaciół przyjaciół – i tułała się po przyczepach kempingowych i zapadłych ranczach w całym Kansas. Do szkoły poszłam w za dużych ciuchach po starszych, nieżyjących siostrach. Koszule miały musztardowe plamy pod pachami. Spodnie wiszące w kroku, jak u klauna, trzymały się na zdezelowanym pasku, zapiętym na ostatnią dziurkę. Na każdym zdjęciu klasowym mam rozczochrane włosy, a spinki zwisające z kosmyków wyglądają jak paprochy, które przywiał wiatr. Wory pod oczami jak u zapijaczonej dozorczyni. Pogardliwie wykrzywione usta miały chyba imitować uśmiech. Tego akurat nie jestem pewna.
Nie byłam rozkosznym dzieckiem i kiedy dorosłam, bynajmniej nie zyskałam na uroku osobistym. Moją duszę można by przedstawić jako paskudny bohomaz z wielkimi kłami.

Był podły, deszczowy marzec, a ja leżałam w łóżku i planowałam samobójstwo, bo takie mam hobby. Błogi popołudniowy sen na jawie. Lufa w ustach, pif-paf! głowa odskakuje raz i drugi, cała ściana we krwi. Plask, plask. Wszyscy by się zastanawiali: „Wolałaby, żebyśmy ją pochowali czy skremowali?”. „Kto powinien przyjść na pogrzeb?” Nikt by nie wiedział. Bliżej mi nieznani żałobnicy wbijaliby wzrok w podłogę, nie śmieliby spojrzeć sobie w oczy i panowałaby grobowa cisza, aż wreszcie ktoś raźno i z głośnym brzękiem postawiłby przed nimi dzbanek z kawą. Kawa doskonale pasuje do nagłej śmierci.
Wysunęłam stopę spod kołdry, ale nie starczyło mi siły, żeby dosięgnąć podłogi. Chyba wpadłam w depresję. Zresztą, chyba stało się to jakieś dwadzieścia cztery lata temu. Czuję, że gdzieś w środku czai się lepsza wersja mnie – schowana za wątrobą albo przyklejona do śledziony, w moim skarłowaciałym, dziecięcym ciele. To Libby, która każe mi wstać, zrobić coś, dorosnąć i zacząć następny etap. Ale wredność zazwyczaj bierze górę. Mój brat zamordował całą naszą rodzinę, kiedy miałam siedem lat. Mamę i dwie siostry. Pif-paf! Ciach, ciach, chlast, chlast. Potem właściwie nic nie musiałam robić, niczego ode mnie nie wymagano.
Kiedy skończyłam osiemnaście lat, dostałam 321 374 dolary, dzięki wszystkim ludziom dobrej woli, którzy przeczytali w gazecie moją smutną historię i postanowili obdarować mnie ze szczerego serca. Za każdym razem gdy słyszę to sformułowanie, a słyszę je bardzo często, wyobrażam sobie chmarę pokolorowanych na soczystą czerwień skrzydlatych serduszek, które fruną do jednego z tych gównianych domów z mojego dzieciństwa, a ja, mała dziewczynka, stoję w oknie, macham do nich i kiedy chwytam każde jaśniejące serduszko, spada na mnie deszcz dolarów. Dzięki, stokrotne dzięki! Kiedy jeszcze byłam dzieckiem, datki gromadzono na skrupulatnie kontrolowanym koncie bankowym, którego stan podnosił się gwałtownie co trzy, cztery lata, kiedy w prasie i telewizji pojawiały się kolejne wieści na mój temat. „Nowy dzień dla małej Libby. Jedyna, która uszła z masakry na prerii, obchodzi dziś dziesiąte urodziny. To zarazem radosna i bardzo smutna rocznica”. (Na zdjęciu ja z byle jak związanymi kucykami, na obsikanym przez oposy trawniku przed przyczepą kempingową cioci Diane. Za mną z trawy wyrastają grube jak pniaki nogi Diane, ubranej w krótką, dziwaczną spódnicę). „Dzielna, mała Libby Day kończy szesnaście lat!” (Ja, nadal miniaturowa, poświata ze świeczek na urodzinowym torcie, w koszulce ciasno opinającej piersi, które w tamtym roku osiągnęły rozmiar D, przez co wyglądałam jak postać z komiksu, idiotycznie, wręcz pornograficznie).
Żyłam za te pieniądze przez ponad trzynaście lat, ale teraz nie zostało mi prawie nic. Tego popołudnia szłam na spotkanie, żeby dowiedzieć się, że „prawie” znaczy „bardzo mało”. Raz w roku bankier zajmujący się moimi finansami, Jim Jeffreys, człowiek o twarzy bez wyrazu i różowych policzkach, nalegał na wspólny lunch, który on nazywał „kontrolnym”. Zamawialiśmy dania za nie więcej niż dwadzieścia dolarów i rozmawialiśmy o moim życiu. Przecież on znał mnie, od kiedy byłam taka mała, ha, ha, ha. Ja natomiast nie wiedziałam o Jimie Jeffreysie prawie nic i o nic go nie pytałam, bo w czasie tych spo­tkań niezmiennie przybierałam postawę małego dziecka. Mówiłam sobie: „Bądź grzeczna, ale nie za bardzo, i załatw sprawę jak najszybciej. Odpowiadaj monosylabami, ciężko wzdychaj”. (Mogłam tylko podejrzewać, że Jim Jeffreys jest chrześcijaninem, i to takim kościółkowym – tyle cierpliwości i optymizmu może wykazywać tylko ktoś, kto czuje się nieustannie obserwowany przez Jezusa). Następnego „kontrolnego” spotkania spodziewałam się dopiero za osiem czy dziewięć miesięcy, ale Jim Jeffreys nie dawał mi spokoju, zostawiał kolejne wiadomości na sekretarce automatycznej, powtarzając poważnym, ściszonym głosem, że zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby przedłużyć „życie funduszu”, ale nadeszła najwyższa pora, żeby pomyśleć o „następnym kroku”.
Moja wredność znowu dała o sobie znać. Od razu przy­zła mi do głowy ta druga dziewczynka z tabloidów, Jamie Jakaśtam, która też straciła rodzinę w 1985 roku. Ogień spalił jej pół twarzy w wywołanym przez jej ojca pożarze, w którym zginęła cała jej rodzina. Kiedy wyciągam pie­niądze z bankomatu, zawsze myślę o Jamie, bo gdyby nie weszła mi w paradę, zarobiłabym dwa razy więcej. A teraz Jamie Jakaśtam łazi po centrum handlowym z moją kasą i kupuje eleganckie torebki, biżuterię i wypasione kosmetyki z najwyższej półki, którymi smaruje sobie lśniącą od blizn twarz. Wiem, to straszne, że tak myślę.
W końcu, w końcu, w końcu zwlokłam się z łóżka z teatralnym jękiem i wyszłam z sypialni. Wynajmuję mały ceglany bungalow, stojący pośród innych ceglanych bungalowów, zbudowanych na wielkiej skarpie, z której rozciąga się widok na dawny targ bydła w Kansas City.
Kansas City w stanie Missouri, a nie w stanie Kansas. To zasadnicza różnica.
Okolica, w której mieszkam, to takie zadupie, że nawet nie ma własnej nazwy. Tu diabeł mówi dobranoc. To dziwna, niebezpieczna dzielnica, pełna ślepych uliczek upstrzonych psimi gównami. W pozostałych bungalowach tłoczy się horda staruszków, którzy mieszkają tu od zarania. Starzy ludzie, szarzy i bezkształtni, całymi godzinami wysiadują w oknach i gapią się tępo przed siebie. Czasem podchodzą do swoich samochodów, niepewnym, chwiejnym krokiem, a wtedy mnie ogarnia poczucie winy. Czuję, że powinnam im pomóc. Ale im by się to nie spodobało. To nie są mili staruszkowie, tylko staruszkowie o zaciśniętych wargach, wiecznie nabzdyczeni staruszkowie, którym nie podoba się to, że zostałam ich sąsiadką, bo jestem nowa. W całej okolicy słychać ich niezadowolone pomruki. Do tych pogardliwych odgłosów dochodzi jeszcze szczekanie chuderlawego rudego psa sąsiadów mieszkających dwa domy dalej, który ujada przez cały dzień i wyje przez całą noc. Ciągle słychać go w tle, ale dopiero kiedy na kilka błogosławionych chwil ucichnie, zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę doprowadza mnie do szału. Wtedy on znowu zaczyna swoje wycie. Jedyny radosny dźwięk, który rozlega się w tej okolicy, poranne gaworzenie małych dzieci, słyszę zazwyczaj przez sen. Pucułowate i ciepło opatulone, idą razem do jakiegoś żłobka, ukrytego gdzieś w głębi labiryntu ulic w tym gnieździe szczurów rozciągającym się za moim domem. Każde trzyma się liny, którą ciągnie dorosły opiekun. Co rano maszerują obok mojego domu jak stadko pingwinów, ale nigdy nie widziałam, żeby wracały. Pewnie wędrują dookoła świata i następnego ranka o tej samej godzinie mijają mój dom. Tak czy siak, przywiązałam się do nich. To trzy dziewczynki i chłopiec, wszyscy mają słabość do jasnoczerwonych kurtek. Kiedy ich nie zobaczę, bo zaśpię, cały dzień jestem nie w sosie. Bardziej nie w sosie niż zazwyczaj. Tak mówiła moja mama. Nie brzmi to tak dramatycznie jak „mam depresję”. Jestem nie w sosie od dwudziestu czterech lat.

(…)

Lyle Wirth wyglądał jak seryjny morderca. Co pewnie oznaczało, że nie skrzywdziłby muchy. Ludzie ćwiartujący dziwki albo zjadający nastolatki, które uciekły z domu, próbują wyglądać zupełnie przeciętnie. Siedział przy usmolonym stoliku do kart pośrodku wilgotnej speluny z grillem U Toma Clarke’a, niedaleko pchlego targu. Knajpa słynęła z potraw z rusztu, a od kiedy gentryfikowano okolicę, przychodziła tu różnorodna klientela i szpakowaci panowie, stali bywalcy, i młodzi chłopcy o zmierzwionych włosach, ubrani w obcisłe jeansy. Lyle nie należał do żadnej z tych kategorii. Chyba niedawno skończył dwadzieścia lat, a swoje faliste mysie włosy próbował poskromić zbyt dużą ilością żelu, nałożonego na chybił trafił, dlatego część włosów sterczała we wszystkich kierunkach, a część była gładko przylizana. Nosił bezramkowe okulary, opiętą ortalionową kurtkę Members Only i opięte jeansy, ale bynajmniej nie hipsterskie, po prostu za małe. Nie pociągają mnie mężczyźni o tak delikatnych rysach twarzy. Facet nie powinien mieć ust jak pączek róży.
Kiedy do niego podchodziłam, spojrzał mi prosto w oczy. W pierwszej chwili mnie nie rozpoznał, po prostu przyglądał mi się jak nieznajomej. Dopiero kiedy zbliżyłam się do stolika, zaskoczył: piegi, ptasi szkielet i zadarty nos, który robił się jeszcze bardziej zadarty, im dłużej ktoś utrzymywał ze mną kontakt wzrokowy.
– Libby! – Natychmiast zdał sobie sprawę, że to zbyt poufałe powitanie. – Day! – dodał pospiesznie. Wstał, odsunął jedno ze składanych krzeseł i szybko usiadł, jakby natychmiast pożałował tego rycerskiego gestu. – Jesteś blondynką.
– Mhm – przytaknęłam.
Nienawidzę ludzi, którzy zaczynają rozmowę od stwierdzenia faktów. Niby jak mam na coś takiego od­powiedzieć? „Ale dzisiaj gorąco. Tak, rzeczywiście”. Rozejrzałam się, bo chciałam zamówić drinka. Kelnerka w minispódniczce, ze zmysłową burzą czarnych włosów, stała do mnie tyłem. Bębniłam palcami o blat stołu, aż wreszcie się odwróciła i na mnie spojrzała. Miała twarz siedemdziesięciolatki, pokrytą grubą warstwą makijażu, który w bruzdach i zmarszczkach zbijał się w grudy. Jej przedramiona pokrywała siatka fioletowych żył. Kiedy składałam zamówienie, nachyliła się do mnie, a jej kości zaskrzypiały. Prychnęła z pogardą, bo poprosiłam tylko o piwo.
– Podają tu naprawdę niezły antrykot – powiedział Lyle.
Ale sam go nie zamówił, tylko dopijał resztki jakiegoś mlecznego napoju.
Nie jadam mięsa, naprawdę, od kiedy widziałam, jak brat zarzyna moją rodzinę. Próbowałam wymazać z pamięci Jima Jeffreysa jedzącego żylasty stek. Wzruszyłam
ramionami na znak, że nie jestem głodna, i czekałam na piwo, rozglądając się jak turystka. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to brud pod paznokciami Lyle’a. Spod czarnej peruki kelnerki wystawały kosmyki spoconych siwych włosów przyklejonych do karku. Wsunęła je pod spód, a potem wzięła pudełko frytek, syczących pod lampą grzewczą. Gruby facet siedział samotnie przy stoliku obok, jedząc żeberka i oglądając zdobycz zakupioną na pchlim targu: kiczowatą starą wazę z namalowaną syreną. Jego palce zostawiły tłuste ślady na jej piersiach.
Kelnerka bez słowa zdecydowanym gestem postawiła przede mną kufel, a potem szepnęła coś do siedzącego obok grubasa, mówiąc do niego per „kochanie”.
– Co to za klub? – zapytałam.
Lyle się zaczerwienił, a kolana trzęsły mu się pod stolikiem.
– No wiesz, niektórzy faceci tworzą fikcyjne ligi futbolowe albo kolekcjonują karty z baseballistami.
Pokiwałam głową. On zaśmiał się dziwnie i mówił dalej:
– Kobiety czytują plotkarskie czasopisma i wiedzą wszystko o jakimś aktorze, na przykład jak ma na imię jego dziecko albo w jakim mieście dorastał.
Schyliłam lekko głowę, wysyłając mu sygnał ostrzegawczy.
– My się podobnie bawimy, tylko że naszą grupę nazwaliśmy Klub Kryminalnych Ciekawostek.
Napiłam się piwa, a na moim nosie pojawiły się kropelki potu.
– To nie tak dziwne, jak by się mogło wydawać.
– To kurewsko dziwne.
– Niektórzy lubią zagadki kryminalne, a inni zaczytują się w blogach na temat słynnych mordów. Właśnie tacy ludzie należą do naszego klubu. Każdy ma fioła na punkcie jakiejś zbrodni: Laci Petersom, Jeffrey MacDonald, Lizzie Borden… ty i twoja rodzina. Ty i twoja rodzina to dla nas jeden z najważniejszych tematów. Bardzo ważny. Ważniejszy niż JonBenét. – Zauważył grymas na mojej twarzy. – To, co się stało, to prawdziwa tragedia – dodał czym prędzej. – A twój brat trafił za kratki na dwadzieścia pięć lat, jeśli dobrze pamiętam.
– Daruj sobie współczucie. On zabił całą moją rodzinę.
– He, he. No tak. – Lyle ssał kostkę mlecznego lodu. – Rozmawiasz z nim czasem o tym?
Czułam, jak wznosi się wokół mnie obronny mur. Wielu ludzi żyło w niewzruszonym przeświadczeniu, że Ben jest niewinny. Przysyłali mi wycięte z gazet artykuły na jego temat, a ja nawet ich nie czytałam, tylko od razu wyrzucałam do śmieci na widok jego zdjęcia, na którym wyglądał jak Jezus, z rozpuszczonymi rudymi włosami do ramion i twarzą, z której bił spokój. Teraz dobiegał czterdziestki. Przez wszystkie te lata ani razu nie odwiedziłam go w więzieniu. A mogłabym to zrobić bez trudu, bo niedawno przeniesiono go do placówki na obrzeżach naszego rodzinnego miasta Kinnakee w stanie Kansas, gdzie popełnił morderstwo. Jednak wcale za nim nie tęskniłam.
Wielbiciele Bena to w większości kobiety. Mają odstające uszy, długie zęby, trwałą ondulację, mocno zaciśnięte usta, noszą spodnium i krzyżyk na szyi. Czasem stają na progu mojego domu, z o wiele za bardzo lśniącymi oczami. Wmawiają mi, że złożyłam fałszywe zeznania. Że dałam sobie namieszać w głowie, że działałam pod presją, że skłamałam pod przysięgą w wieku siedmiu lat, twierdząc, że to mój brat wszystkich zabił. Czasem na mnie krzyczą, straszliwie się śliniąc. Kilka z nich mnie nawet uderzyło w twarz. To tylko odbiera im siłę przekonywania. Bardzo łatwo zlekceważyć czerwoną jak burak, rozhisteryzowaną babę, a ja tylko czekam na powód, by kogoś zlekceważyć.
Gdyby były dla mnie milsze, może bym się dała nabrać.
– Nie, nie rozmawiam z Benem. Jeśli o to wam chodzi, to nie jestem zainteresowana.
– Nie, nie, nie, nie o to chodzi. Chcemy, żebyś przyszła na nasze spotkanie, taką jakby konferencję, a my zadamy ci kilka pytań. Naprawdę nie wspominasz tamtej nocy?
Mroczny zakątek.
– Nie, nie wspominam.
– Mogłabyś się dowiedzieć czegoś ciekawego. Niektórzy twoi fani to eksperci, wiedzą więcej niż śledczy prowadzący twoją sprawę. Zresztą to nie takie trudne.
– A więc to grupa ludzi, którzy chcą mnie przekonać o niewinności Bena.
– Może. A może ty ich przekonasz, że się mylą.
W jego głosie dosłyszałam protekcjonalny ton. Nachylił się nad stolikiem, bardzo podekscytowany. Miał napięte ramiona.
– Chcę tysiąc dolarów.
– Mogę ci dać siedemset.
Znowu rozejrzałam się po sali, grając na zwłokę. Postanowiłam wziąć tyle, ile Lyle Wirth mi zaoferował, w przeciwnym razie musiałabym natychmiast zacząć szukać prawdziwej pracy, a nie miałam na to najmniejszej ochoty. Nie można na mnie polegać przez pięć dni w tygodniu. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek? Czasem zdarza mi się przez pięć dni z rzędu nie wychodzić z łóżka. Czasem zapominam nawet jeść przez pięć dni. Przychodzenie do miejsca pracy na osiem godzin – osiem długich godzin poza domem – to dla mnie niewykonalne zadanie.
– No dobra, niech będzie siedem stów.
– Świetnie. Przyjdzie wielu kolekcjonerów, więc możesz przynieść jakieś pamiątki z dzieciństwa, które chcesz sprzedać. Jak dobrze pójdzie, zarobisz dwa tysiące. Najlepiej idą listy. Im bardziej osobiste, tym lepiej. Napisane mniej więcej w tym samym czasie, gdy doszło do morderstwa. 3 stycznia 1985 roku. – Wyrecytował datę tak, jakby często ją powtarzał. – Coś, co należało do twojej mamy. Ona fascynuje wielu ludzi.
Zawsze ich fascynowała. Zawsze chcieli się dowiedzieć, jakiego pokroju kobietę zarzyna jej własny syn.

 
Wesprzyj nas