Autor znany dotychczas z powieści kryminalnych kreśli poruszający obraz Francji po pierwszej wojnie światowej. Historia niekonwencjonalnej przyjaźni i spektakularnego oszustwa.


Do zobaczenia w zaświatach opowiada historię niekonwencjonalnej przyjaźni i spektakularnego oszustwa. Albert i Edward przetrwali wojenną zawieruchę, ale szybko przekonują się, że jako weterani nie będą mieli łatwego życia. Francja gloryfikuje umarłych, a zapomina o tych, którzy ocaleli.

Albert – skromny, nieśmiały urzędnik, stracił wszystko. Edward, niegdyś ekstrawagancki artysta, po śmierci rodziny stał się wrakiem człowieka. Bezbronni i opuszczeni, nie mogą się odnaleźć w powojennej rzeczywistości. Postanawiają sięgnąć po zemstę – organizują akcję, która ma pogrążyć cały kraj w chaosie…

Do zobaczenia w zaświatach to pełna rozmachu powieść o iluzji zawieszenia broni, o machinacjach finansowych w świetle prawa, a także o woli przetrwania i pomyśle, dzięki któremu można przechytrzyć system. Lemaitre został za nią uhonorowany najważniejszym francuskim wyróżnieniem literackim – Nagrodą Goncourtów.

Lemaitre komponuje wielką tragedię straconego pokolenia, pogrążonego w atmosferze zmierzchającej wojny i jutra, które nie obiecuje żadnej nadziei. Do zobaczenia w zaświatach jest powieścią o iluzji zawieszenia broni, o machinacjach finansowych w świetle prawa, a także o woli przetrwania i pomyśle, dzięki któremu można przechytrzyć system.

Szokująca! Wielka powieść o spirali dobra i zła, wielka powieść egzystencjalna. Ponure requiem, które jest jak policzek wymierzony oficjalnej historii.
„L’Express”

Jedna z najbardziej wartościowych książek, do których po prostu trzeba wracać
Pierre Assouline, La République des livres

Pierre Lemaitre
Do zobaczenia w zaświatach
tłumaczenie: Joanna Polachowska, Oskar Hedemann
Wydawnictwo ALBATROS Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 29 września 2014

13

W ulewnym deszczu Albert z zabandażowaną lewą ręką, trzymając pod pachą pudełko po butach, pchnął furtkę prowadzącą na małe podwórko całe zawalone cegłami, kołami, podartymi budami dorożek, połamanymi krzesłami, różnymi niepotrzebnymi przedmiotami budzącymi pytanie, jak tu trafiły i czemu mogłyby służyć. Wszystko tonęło w błocie i Albert nawet nie próbował skorzystać z ułożonych w szachownicę kamiennych płytek, ponieważ na skutek ostatnich deszczów tak się porozsuwały, że przejście po nich suchą stopą wymagałoby akrobatycznej zręczności. Nie miał kaloszy, a zresztą z kartonowym pudłem pełnym szklanych ampułek wykonywanie takich tanecznych pląsów… Stąpając na palcach, przeszedł przez podwórze i dotarł do małego budynku, w którym piętro przeznaczono na wynajem za dwieście franków miesięcznie, czyli prawie nic w porównaniu z wysokością przeciętnego czynszu w Paryżu.
Zamieszkali tu w czerwcu, niedługo po powrocie Edouarda do cywilnego życia.
Tamtego dnia Albert pojechał po niego do szpitala. Mimo skromnych środków szarpnął się na taksówkę. Od zakończenia wojny widywało się wielu inwalidów, i to wszelkiego rodzaju — również pod tym względem wojna wykazała się nadspodziewaną pomysłowością — a mimo to ujrzawszy tego utykającego golema ze sztywną nogą i dziurą pośrodku twarzy, taksówkarz, Rosjanin, wpadł w popłoch. Nawet Albert, choć przecież co tydzień odwiedzał kolegę w szpitalu, wciąż nie mógł się z tym widokiem oswoić. Ale w czterech ścianach nie robiło to takiego wrażenia, jak na zewnątrz. To tak jakby paradować po ulicy ze zwierzęciem z zoo. Całą drogę odbyli w milczeniu.
Edouard nie miał dokąd pójść. Albert zajmował w owym czasie mały, pełen przeciągów pokoik na poddaszu, z ubikacją i umywalką z zimną wodą w korytarzu, mył się w misce, dlatego kiedy tylko mógł, korzystał z łaźni publicznej. Edouard wszedł do pokoju jak somnambulik, nie widząc go, usiadł na krześle pod oknem, spojrzał na ulicę, w niebo i zapalił papierosa przez lewą dziurkę od nosa. Albert natychmiast zrozumiał, że już się stąd nie ruszy i że odtąd codzienne życie koncentrować się będzie na opiece nad nim.
Mieszkanie pod jednym dachem od razu okazało się niełatwe. Edouard swoją wielką i wychudzoną osobą — bardziej wynędzniały od niego był tylko szary kot snujący się po dachach — zajmował całe pomieszczenie. Pokoik był mały nawet dla jednego lokatora, życie w nim we dwójkę przypominało tłok w okopach, co było naprawdę przygnębiające. Edouard sypiał na kocu rozłożonym na podłodze i wyciągnąwszy przed siebie sztywną nogę, zapatrzony w okno, całymi dniami palił. Przed wyjściem Albert przygotowywał mu coś do jedzenia, składniki, pipetkę, lejek, a Edouard tknął to lub nie. Przez cały dzień tkwił jak słup soli w jednym miejscu. Wydawało się, że pozwala życiu powoli, na podobieństwo krwi sączącej się z rany, po prostu płynąć. Dzielenie z kimś niedoli jest rzeczą tak przykrą, że Albert już wkrótce zaczął wymyślać różne preteksty, byle tylko wyjść z domu. Tak naprawdę szedł na kolację do jadłodajni Duvala, lecz prowadzenie rozmowy z równie posępnym towarzyszem, jak on sam, okropnie go przygnębiało.
Poczuł strach.
Wypytywał Edouarda, co dalej, gdzie zamierza znaleźć schronienie? Jednakże kiedy tylko zauważał jego przygnębienie, jego wilgotne oczy — jedyny żywy element tego tragicznego obrazu — jego zagubione spojrzenie wyrażające całkowitą bezsilność, po wielokroć rozpoczynana dyskusja szybko się kończyła.
Wtedy też pogodził się z myślą, że na razie Edouard zdany jest całkowicie i bez reszty na niego, i to pewnie na długo, dopóki nie poczuje się lepiej, nie nabierze ochoty do życia, nie zacznie znowu planować. Uznał, że jego rekonwalescencja potrwa miesiąc, i nie dopuszczał do siebie myśli, że jeden miesiąc to prawdopodobnie zbyt optymistyczny termin.
Przyniósł Edouardowi papier i kredki, ten podziękował mu gestem, ale nigdy nawet nie otworzył paczki. Nie miał w sobie nic z pasożyta czy wyzyskiwacza, był po prostu pustą skorupą, wyzbytą wszelkich pragnień i dążeń, rzec by można, wręcz bezmyślną: gdyby Albert przywiązał go pod mostem jak domowe zwierzę, które się już znudziło właścicielowi, i co sił w nogach uciekł, Edouard nie miałby mu tego nawet za złe.
Albert znał określenie „neurastenia”, zasięgnął informacji, popytał tu i ówdzie, usłyszał również o „melancholii”, „depresji”, „poczuciu beznadziei”, wiele mu to nie dało, bo to, co najważniejsze, sam na co dzień oglądał: Edouard, na podobieństwo tych milczących i bezwolnych starców, których w końcu przestaje się już dostrzegać, a zauważa
dopiero, gdy umrą — czekał na śmierć i obojętnie, jak długo przyjdzie mu czekać, była ona jedynym możliwym rozwiązaniem, ledwie jakąś zmianą, zwykłym przejściem z jednego stanu w inny, zaakceptowanym z cierpliwą rezygnacją.
Albert nieustannie do niego mówił, to znaczy jak stary samotny człowiek w swojej klitce mówił sam do siebie.
— Spójrz tylko, jaki ze mnie szczęściarz — nawijał, przygotowując dla Edouarda posiłek, mieszankę jajka z bulionem — mógłby mi się przecież trafić współlokator maruda, i w dodatku kłótliwy.
Próbował wszystkiego, byle go rozbawić, licząc, że mu tym pomoże, oraz chcąc zgłębić zagadkę, która od samego początku nie dawała mu spokoju: co pocznie Edouard, jeśli któregoś dnia będzie chciał się roześmiać? Na razie co najwyżej wydawał z siebie gardłowe przenikliwe gruchanie, wywołujące u słuchacza zakłopotanie i chęć pośpieszenia mu z pomocą, tak jak wymawia się całe słowo, ażeby pomóc jąkale, który zaciął się na jednej sylabie, co było dość frustrujące. Na szczęście takie odgłosy Edouard wydawał rzadko, można by odnieść wrażenie, że okropnie, bardziej niż wszystko inne, go męczą. Ale kwestii jego ewentualnego śmiechu Albert wciąż nie potrafił zgłębić. Skądinąd od czasu tego incydentu z zasypaniem ziemią nie była to jedyna jego myśl granicząca z natręctwem. Oprócz nieustannego napięcia, niepokoju i lęku przed tym, co go może jeszcze spotkać, dręczyły go też inne obsesyjne myśli, które na okrągło, do upadłego roztrząsał, z takim samym uporem, z jakim obciążył swego czasu sprawę odtworzenia łba zabitego konia. Nie bacząc na koszty, kazał rysunek Edouarda oprawić w ramkę; stanowiła jedyny element dekoracyjny ich pokoju. Czasami, pragnąc zachęcić przyjaciela, żeby wrócił do pracy lub żeby po prostu czymkolwiek się zajął, stawał z rękami w kieszeniach przed obrazkiem i ostentacyjnie wyrażał swój podziw, mówiąc, że naprawdę Edouard ma talent i że gdyby zechciał… Daremny trud, Edouard zapalał papierosa przez prawą lub lewą dziurkę od nosa i powracał do kontemplacji dachów i kominów, stanowiących główny element widokowy za oknem. Nic go nie interesowało, w czasie tych miesięcy spędzonych w szpitalu, kiedy to większość energii zużywał na odrzucanie zaleceń lekarzy i chirurgów, nie poczynił żadnych planów, i to nie tylko dlatego, że nie godził się na swój obecny stan, ale ponieważ nie potrafił wyobrazić sobie, co potem, przyszłości. Dla niego wraz z odłamkiem pocisku czas raptownie się zatrzymał. Był gorszy od zepsutego zegara, który przynajmniej dwa razy dziennie wybija godzinę. Miał dwadzieścia cztery lata i w rok po kontuzji nadal nie zdołał powrócić do bodaj namiastki tego człowieka, którym kiedyś był, czegokolwiek w sobie odbudować.
Przez długi czas trwał w stanie osłupienia i niedowierzania, wzorem wielu innych żołnierzy zastygłych w pozycji, w jakiej ich znaleziono, zgiętych, skurczonych, skulonych — nie do wiary, co też ta wojna potrafiła zrobić z ludźmi — zamarł w postawie ślepego odrzucenia wszystkiego, co się do niego mówiło. Uosobieniem jego odmowy stał się profesor Maudret, pieprzony dureń, którego nie interesowali pacjenci, tylko medycyna i postęp w chirurgii, co zapewne równocześnie było i nie było prawdą, ale Edouard nie wdawał się w niuanse, miał dziurę pośrodku twarzy i nie był w nastroju do rozważania różnych za i przeciw. Uczepił się morfiny, robił wszystko, by mu ją przepisano, zniżał się do niegodnych siebie podstępów, błagań, forteli, żądań, symulacji, kradzieży, być może wyobrażał sobie, że morfina, a co tam, w końcu go uśmierci, potrzebował coraz większych dawek, a profesor Maudret, którego wszystkie propozycje przeszczepów, protez i urządzeń dla inwalidów z uporem odrzucał, w końcu pokazał mu drzwi; człowiek zadaje sobie mnóstwo trudu dla tych ludzi, proponuje im najnowsze dokonania chirurgii, a oni wolą zostać tacy jak są, patrzą na ciebie, jakbyś to ty rzucił w nich tym pociskiem. Koledzy psychiatrzy (szeregowego Lariviere’a diagnozowało wielu, lecz on zacięty, zamknięty w sobie, nigdy nie odpowiadał na ich pytania) mieli własne teorie na temat uporczywego odrzucania pomocy przez pacjenta tak okaleczonego; głuchy na ich wyjaśnienia profesor Maudret wzruszał tylko ramionami, wolał poświęcać swój czas i wiedzę chłopakom, dla których warto było tak ciężko tyrać. Nawet na niego nie spojrzawszy, podpisał zgodę na wypisanie go ze szpitala.
Edouard opuścił szpital z receptami, minimalną dawką morfiny oraz plikiem dokumentów na nazwisko Eugene Lariviere. Kilka godzin później w maleńkim mieszkanku kolegi usiadł na krześle pod oknem i niczym wchodzący do celi więzień skazany na dożywocie poczuł zwalający się na jego barki cały ciężar przeznaczenia.
Nie był w stanie pozbierać myśli, lecz słyszał, jak Albert mówi do niego o sprawach codziennych, próbował się skupić, tak, oczywiście, czas pomyśleć o pieniądzach, faktycznie, co z nim teraz będzie, co ze sobą pocznie, nie potrafił jednak wyjść poza proste stwierdzenie faktu, jego umysł był jak sito, przez które wszystkie myśli przeciekały; kiedy przytomniał, był już wieczór i Albert wracał z pracy albo środek dnia i jego ciało domagało się zastrzyku. Jednak podejmował wysiłki, naprawdę próbował wyobrazić sobie, co dalej, zaciskał pięści, ale to nie pomagało, jego myśli jak płyn wsiąkały w każdy najmniejszy otwór, momentalnie pierzchały, ustępując miejsca niekończącemu się rozpamiętywaniu. Przeszłość Edouarda była jak płynąca swobodnym, nieskrępowanym nurtem rzeka. Często powracała do niego matka. Zachował niewiele po niej wspomnień, ale obsesyjnie czepiał się strzępów tych, które przetrwały, mglistych reminiscencji związanych z odczuciami zmysłowymi: woń jej piżmowych perfum, jej różowa toaletka ze zdobnym pufem, z jej kremami i szczotkami, jedwabistość satyny, którą chwycił któregoś wieczoru, kiedy się nad nim nachyliła, czy złoty medalion, który otworzyła, żeby mu pokazać, co jest w środku, nachylając się, jakby to był sekret. Nie pamiętał natomiast jej głosu, jej słów ani jej spojrzenia. W jego wspomnieniach matka rozpłynęła się, podzielając los wszystkich innych, których znał. To odkrycie go załamało. Odkąd sam nie miał twarzy, twarze wszystkich innych się zatarły. Matki, ojca, jego kolegów, kochanków, profesorów, twarz Madeleine… Ona również często do niego powracała. Już nie jej twarz, ale śmiech. Nie znał nic dźwięczniejszego od jej śmiechu, popełniał różne głupstwa, byle go usłyszeć, a nie było to trudne, wystarczył jakiś rysunek, kilka grymasów, karykatura któregoś ze służących — oni również się śmiali, bo w rysunkach Edouarda nie było cienia złośliwości — ale przede wszystkim przebrania, uwielbiał się przebierać i robił to z niezrównanym talentem, wkrótce przerodziło się to wręcz w transwestytyzm. W trakcie zabawy z makijażem śmiech Madeleine stawał się nieco wymuszony, nie, nie chodziło o nią, tylko „o tatę, gdyby to zobaczył”. Starała się czuwać nad wszystkim, po najdrobniejsze szczegóły. Czasami jednak sytuacja wymykała się jej spod kontroli, a wówczas atmosfera przy kolacji stawała się ciężka, lodowata, ponieważ Edouard usiadł do stołu, udając, że zapomniał zmyć tusz do rzęs. Zauważywszy to, pan Pericourt wstawał, odkładał serwetkę i prosił, żeby syn opuścił jadalnię.
Ale dlaczego?! — wołał Edouard z obłudnie oburzoną miną. — Co znów takiego zrobiłem? Wtedy jednak nikomu nie było już do śmiechu.
Twarze ich wszystkich, włącznie z jego własną, zniknęły, żadna się nie ostała. Czego uchwycić się w takim świecie pozbawionym twarzy, z kim walczyć? Pozostały tylko zastępy bezgłowych postaci, za to o proporcjach ciała tak wyolbrzymionych, tak masywnych jak u jego ojca. Na powierzchnię niczym bąbelki powietrza wynurzały się odczucia z okresu jego wczesnego dzieciństwa; a to cudowny dreszczyk lęku połączonego z uwielbieniem, jaki wzbudzał w nim kontakt z ojcem, a to jego ton, kiedy mówił z uśmiechem: „Nieprawdaż, synu?”, biorąc go na świadka w dyskusjach toczonych między dorosłymi i w sprawach, których nie rozumiał. Wydawało się, że jego wyobraźnia zubożała, sprowadziła się do gotowych banalnych obrazów. I tak czasami ojciec jawił mu się we wspomnieniach na podobieństwo potwora z bajek poprzedzony wielkim mrocznym cieniem. A te jego plecy! Te szerokie groźne plecy, które Edouardowi wydawały się po prostu ogromne, dopóki nie dorównał mu wzrostem, a potem go przerósł; ileż obojętności, pogardy i niesmaku potrafił wyrazić ojciec samymi tylko plecami.
Swego czasu Edouard nienawidził ojca, ale to minęło. Potem połączyła ich wzajemna pogarda. Życie Edouarda waliło się, gdyż utraciło już tę podporę, jaką była nienawiść. Tę wojnę również przegrał.
I tak dni płynęły, Edouard rozpamiętywał obrazy, krzywdy, Albert wychodził i wracał. A kiedy trzeba było porozmawiać (Albert zawsze chciał rozmawiać), Edouard wynurzał się ze świata swoich rojeń. Była już ósma wieczorem, ale on nie zapalił nawet światła. Albert uwijał się jak mrówka, rozprawiał z ożywieniem, a z jego słów wynikało przede wszystkim to, że nie mają pieniędzy.
Codziennie robił zakupy na bazarze Vilgraina* i twierdził, że pieniądze topnieją z zawrotną szybkością. Nigdy nie wspominał o kosztach morfiny, co było z jego strony dowodem taktu. O pieniądzach mówił ogólnie, tonem niemal rozbawionym, tak jakby ich brak był przejściowym kłopotem, z którego człowiek będzie się potem śmiał, podobnie jak swego czasu na froncie, dla dodania sobie otuchy, traktowało się wojnę po prostu jak wariant służby wojskowej, uciążliwą pańszczyznę, którą kiedyś będzie się dobrze wspominało.
Na szczęście sprawa pieniędzy miała się już wkrótce rozwiązać, to tylko kwestia czasu, nic innego, renta inwalidzka Edouarda będzie wielką ulgą, umożliwi zaspokojenie potrzeb przyjaciela. Żołnierz, który poświęcał życie dla ojczyzny, trwale niezdolny do powrotu do normalnej aktywności, jeden z tych, którzy pomogli wygrać tę wojnę, rzucić Niemców na kolana… Na ten temat Albert mógł rozprawiać bez końca, sumując premię demobilizacyjną, żołd, zasiłek inwalidzki, rentę inwalidy wojennego…
Edouard pokręcił głową, że nie.
— Jak to „nie”? — zdziwił się Albert. Otóż to — pomyślał, przecież Edouard nie poczynił żadnych kroków, nie wypełnił dokumentów ani ich nie wysłał. — Nie przejmuj się, ja się tym zajmę — powiedział.
Edouard znowu pokręcił głową. A że Albert wciąż nie rozumiał, sięgnął po tabliczkę, za pomocą której się porozumiewali, i kredą napisał: „Eugene Lariviere”.
Albert zmarszczył brwi. A wtedy Edouard wstał, sięgnął do swojego żołnierskiego plecaka i wyjął zmięty formularz zatytułowany: „Przygotowanie dokumentacji dla osób starających się o rentę lub zasiłek” z listą dokumentów, które należało dostarczyć, by móc stanąć przed komisją. Wzrok Alberta przykuły własnoręcznie podkreślone na czerwono przez Edouarda pozycje: zaświadczenie o przyczynie obrażeń lub choroby, kopia wstępnych ustaleń lekarskich z zaciągu do służby, wyciąg z rozkazu personalnego o zwolnieniu ze służby wojskowej, zaświadczenie o pierwszej hospitalizacji…
To był dla niego potworny wstrząs.
A przecież było to oczywiste. Żaden Eugene Lariviere nie został wymieniony wśród rannych w ataku na Wzgórze 113 i hospitalizowanych. Był niejaki Edouard Pericourt ewakuowany, a następnie zmarły wskutek odniesionych ran, jak również niejaki Eugene Lariviere przewieziony do Paryża, ale najprostsze nawet dochodzenie administracyjne wykazałoby, że historia jest wysoce podejrzana, że ranny i hospitalizowany Edouard Pericourt nie jest tą samą osobą co Eugene Lariviere, który dwa dni później opuścił szpital i został przewieziony do Szpitala Rollina przy avenue Trudaine. Nie można było dostarczyć wymaganych dokumentów.
Edouard zmienił tożsamość, nie mógł już niczego udowodnić, żadnych pieniędzy nie dostanie.
A gdyby dochodzenie poszło dalej, gdyby dotarło do rejestrów, do oszustwa, do sfałszowania dokumentów, skończyłoby się to nie rentą, tylko więzieniem.
Wojna przyzwyczaiła Alberta do przeciwności losu, ale tym razem był zdruzgotany, uznał tę sytuację za niesprawiedliwość. Gorzej, za wyrok. Czym sobie na to zasłużyłem? — pomyślał wstrząśnięty. Gniew gotujący się w nim od chwili powrotu do cywila nagle znalazł ujście, z całej siły walnął głową w ścianę, obrazek z koniem spadł na podłogę, szkło pękło w poprzek, Albert zaś ocknął się, siedząc na podłodze ogłuszony, z wielkim guzem na czole, który nosił przez następne dwa tygodnie.

 
Wesprzyj nas