Świat wielkiej sztuki, zagadkowe zbrodnie i miłość w Wiedniu początku XX wieku. Złota skóra to kolejna fascynująca powieść autorki bestsellerowej Szmaragdowej Tablicy


Wiedeń 1904 rok. Społecznością stolicy cesarstwa wstrząsa seria bestialskich morderstw. Ofiarami są modelki, młode, piękne kobiety o wątpliwej reputacji, skupione wokół kochanki i muzy jednego z najbardziej znanych malarzy tamtych czasów: pięknej i enigmatycznej Inés. I choć Montero nie wymienia nazwiska konkretnego malarza, jego charakter i usposobienie wskazują na postać Gustava Klimta.

Wyznaczony do przeprowadzenia śledztwa detektyw Karl Sehlackman wkracza w świat luksusu i wiedeńskiej secesji oraz w najniższe sfery upadającego imperium. Rozwiązanie najmroczniejszej zagadki w jego policyjnej karierze jest trudniejsze, niż przypuszczał. Głównymi podejrzanymi są bowiem: jego przyjaciel, książę Hugo von Ebenthal, i kobieta, w której zakochał się bez pamięci…

Powieść osadzona w intrygującym świecie modelek i malarzy z początku XX wieku, której główną bohaterką jest zjawiskowa Ines, kobieta, której ciała pragnęli wszyscy, ale tylko jeden zdołał obnażyć jej duszę.

Carla Montero pisarka hiszpańska, jest absolwentką prawa i zarządzania w biznesie, jednak od zawsze uwielbiała pisać. Jej debiutancka bestsellerowa powieść Wiedeńska gra otrzymała nagrodę Círcule de Lectores. Szmaragdowa Tablica, jej druga powieść, także okazała się bestsellerem.

Carla Montero
Złota skóra
Przełożył Wojciech Charchalis
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 listopada 2014


Obraz to połączenie rozumu i emocji w danej chwili (…)
dające owo poczucie natychmiastowej wolności, to wrażenie
nagłego wzrastania, którego doświadczamy w obliczu największych
dzieł sztuki.

Ezra Pound

Prolog

Słyszeliście o zbrodniach z Whitechapel? Być może imię zbrodniarza, Kuby Rozpruwacza, wyda się wam bardziej znajome… Pomiędzy kwietniem 1888 a lutym 1891 roku na londyńskim East Endzie brutalnie zamordowano jedenaście kobiet. Do dziś nie poznano tożsamości mordercy – lub morderców.
W tamtym czasie byłem dzieciakiem w krótkich spodenkach, chowającym po kieszeniach szklane kulki i korki od butelek, i całe dnie łowiłem żaby w wiejskim stawie, za pomocą wędki własnej konstrukcji. A jednak londyńskie wydarzenia zrobiły na mnie wielkie wrażenie – tak wielkie, że w pełnym silnych doznań okresie dorastania bawiłem się w układanie klocków tego skomplikowanego obrazu, usiłując znaleźć własne rozwiązanie tej zagadki jedynie na podstawie skąpych wiadomości z wycinków z brytyjskich i austriackich gazet, skrupulatnie zbieranych w albumie o skórzanych okładkach, który dostałem od dziadka w prezencie na czternaste urodziny. Szczenięce lata… W tak młodym wieku nie wiedziałem jeszcze, że prasa często ucieka się do manipulowania rzeczywistością tylko po to, żeby uczynić wiadomość bardziej popularną. Nie winię jej za to… Wszyscy mniej lub bardziej manipulujemy rzeczywistością, żeby sprzedać ją sobie samym albo innym ludziom. Gdyby było inaczej, życie czasem mogłoby się okazywać nieznośne.
Kiedy dorosłem, natychmiast to zrozumiałem, z niejakim przerażeniem. Zdałem sobie również sprawę, że obojętnie, jak bardzo człowiek honorowy i rozsądny wysila się, aby utrzymać twardą rzeczywistość z dala od siebie – za szybą, jest to skazane na porażkę; nie ma znaczenia, jak wiele barier i skrótów myślowych zastosuje, by się od niej odgrodzić, ani jak wiele razy będzie sam siebie przekonywał, że brud, brzydota, smród i degeneracja nie mają z nim nic wspólnego. W końcu naga rzeczywistość zaskakuje go w najmniej spodziewanym momencie, wali w pysk i porzuca w ciemnym, pustym zaułku.
Stało się tak ze mną, gdy stawiałem czoło własnym zbrodniom z Whitechapel, prawdziwym jak policzek, po którym piecze zaczerwieniona twarz. Żadnych wycinków z gazet, żadnych zabaw ani makabrycznych kolekcji. Cztery wstrząsające zabójstwa, które stargały nerwy rozhisteryzowanego Wiednia i zachwiały moim otoczeniem, moimi przekonaniami, a nawet moim spojrzeniem na świat. Chociaż nie byłoby sprawiedliwe winić za ten kataklizm morderstw: wszak moja praca polegała na rozwiązywaniu zagadek. Chodziło o coś znacznie bardziej złożonego, na co nikt ani nic mnie nie przygotowało.
A tak przy okazji, nazywam się Karl Sehlackman i jestem inspektorem brygady kryminalnej cesarsko-królewskiej Policji w Wiedniu. Proszę jednak nie dać się zwieść – historia, którą mam zamiar opowiedzieć, nie jest historią zbrodni ani zbrodniarzy; ja przecież nigdy nie byłem dobrym policjantem.
Oto, panie i panowie, historia pewnej kobiety. Najpiękniejszej kobiety Wiednia – Inés.

1

Wiedeń, marzec 1904

W Wiedniu wszyscy ją znali i wszyscy cenili sobie tę znajomość. Wszyscy nazywali ją Inés, od służących do najbardziej dystyngowanych dam. Czasem mówiono o niej „la donna”, ale wynikało to jedynie z przekonania, iż akcent osładzający jej niemczyznę jest włoski. Tak naprawdę nikt nie wiedział o niej zupełnie nic, ani kim jest, ani skąd pochodzi.
Inspektor Karl Sehlackman był przekonany, że po raz pierwszy zobaczył ją w burdelu; wtedy jednak nie wiedział, że była to Inés, i w żadnym razie nie spodziewałby się jej spotkać w podobnym miejscu.
Gdyby chociaż pozwoliła się zobaczyć w luksusowym lupanarze w centrum miasta, dokąd chadzali szlachetni i bogaci kawalerowie… Ale nie, to była piekielna dziura ukryta na robotniczych przedmieściach, zarządzana przez niejaką madame Lamour, którą inspektor bardzo dobrze znał. Zgodnie z kartoteką, to sugestywne i niezbyt wyszukane imię skrywało tożsamość kobietki tak pospolitej jak jej prawdziwe nazwisko: Gertrude Schmid. Frau Schmid była wulgarną ulicznicą i drobną przestępczynią, która miała na koncie między innymi publiczne skandale, nieposłuszeństwo władzom, kradzieże i oszustwa. Ona sama była doskonałym odbiciem swojego interesu: starego, brzydkiego, obrzydliwego, nieuczciwego, zjedzonego przez mole i pluskwy, taniego… A dziewczyny… Dziewczyny też nie wydawały się inne: wcale nie grzeszyły urodą i większość z nich była już po czterdziestce.
Prawie niemożliwością było, aby w podobnym miejscu obecność kobiety zwanej Inés przeszła niezauważona, tak bardzo bowiem jaśniała ona na tle wszystkiego, co ją otaczało. Zupełnie jak purpurowy zachód słońca nad śmietniskiem. Inspektor Sehlackman starał się nie zwracać uwagi na otoczenie, wpatrując się w porcelanowy profil na wpół ukryty pod kapturem obszernej granatowej peleryny.
Krótko jednak trwał ten obraz kamery pracującej w zwolnionym tempie, na którym mieszały się wrażenia ze snów, bez dotyku, zapachu, dźwięku, bez tchu. Gdy tylko madame Lamour zauważyła inspektora w holu, podbiegła do niego i zastawiła mu drogę swoim wielkim ciałem, uprzednio dawszy dziewczynom znak, aby najpierw schowały piersi, a potem same znikły w pokojach na piętrze.
– Kochany pan inspektor Sehlackman, jakże mnie zaszczyca pańska wizyta! – zawołała żywo, gestykulując z nadmierną teatralnością. – Proszę pozwolić się poprowadzić do saloniku i zaprosić na filiżankę herbaty.
Karl spojrzał ponad ramieniem madame, by nie stracić z oczu nieznajomej w pelerynie, ale został po niej już tylko falujący ślad niebieskiego jedwabiu, niczym kurtyna opadająca po przedstawieniu. Przez chwilę wydawało mu się, że kobieta była tylko magiczną wizją. Zamrugał, po czym spróbował się skupić na swojej nieprzyjemnej rozmówczyni.
– Proszę sobie oszczędzić tych uprzejmości, Gertrude – próbował się przebić przez dobiegające z głębi domu dźwięki rozstrojonej pianoli i śmiech. – Po pierwsze, obawiam się o to, czy pani herbata mi nie zaszkodzi, a po drugie, nie przychodzę służbowo, a zatem nie musi mi pani nadskakiwać.
Gdy tylko intencje inspektora zostały wyjaśnione, zachowanie madame Lamour w jednej chwili całkowicie się zmieniło. Jej groteskowa twarz wykrzywiła się w łotrowskim grymasie, a zbliżywszy się do Karla, madame wypięła biust, jakby chciała go zmiażdżyć tymi wielkimi piersiami, które wyglądały tak, jakby zaraz miały się wyswobodzić spod przybrudzonej bielizny.
– Ach, kochany panie inspektorze, a zatem w końcu zdecydował się pan spróbować jednej z moich dziewczynek… Dla pana pierwsza jest gratis – wyszeptała tuż przy jego twarzy głosem szorstkim, przesyconym anyżówką.
Karl cofnął się o krok, nie mogąc oderwać wzroku od włochatej brodawki tuż obok jej ust.
– W żadnym razie… dziękuję. Już się znamy, Gertrude, więc nie wiem, co prędzej by mnie zabiło, twoja herbata czy twoje dziewczyny.
Kobieta okazała, że jest urażona do żywego. Zasłoniła niemal nagi dekolt szalem, jakby w akcie zemsty zaciągnęła zasłony w oknie wychodzącym na raj.
– Nie wiem, o czym pan mówi. Jestem bogobojną kobietą, szanuję cesarza i jego prawa. Wszystkie moje papiery są w porządku.
– Proszę nie zmuszać mnie do tego, żebym chciał je zobaczyć… Przejdźmy do rzeczy, madame: szukam pewnej osoby…
Inspektor wyciągnął z kieszeni fotografię i pokazał ją Gertrude, która rzuciła na nią okiem niemal bez zainteresowania.
– Nie przypominam sobie. Wielu ludzi tu przychodzi, zwłaszcza mężczyzn. Nie oczekuje pan przecież ode mnie, że będę się każdemu przyglądała.
Świadomy tego, że madame nie ma najmniejszego zamiaru współpracować, Karl przystąpił do działania.
– Rzucę okiem do salonu – stwierdził, ruszając w głąb domu.
Gertrude zastąpiła mu drogę bardziej zdenerwowana niż zadziorna.
– Proszę zaczekać… Ten człowiek może być wszędzie! A jeśli wynajął pokój i właśnie odpoczywa? Jakim prawem zakłóca pan spokój i intymność moich klientów? Nie mogę pozwolić na to, żeby pan tak po prostu sobie tu wchodził.
Karl, który nie był w nastroju do żartów ani sprzeczki, wbił wzrok w tę starą bezczelną dziwkę, żeby przypomnieć jej, kto tu gra pierwsze skrzypce.
– Proszę posłuchać, madame Lamour – zauważył z przekąsem. – Wejdę do pani brudnego salonu i dla dobra swojego oraz mojego proszę błagać Boga, żebym znalazł tego, kogo szukam, w przeciwnym bowiem razie będę się czuł zobowiązany do wyważenia wszystkich drzwi prowadzących do tych pokoików, dopóki na niego nie natrafię. I przypominam, że prawo daje mi możliwość zamknięcia tej pani brudnej speluny już jutro z samego rana.
Nie mówiąc ani słowa więcej, inspektor Sehlackman postanowił wykonać swoje zadanie i skierował się do salonu, podczas gdy madame Lamour stała jak wryta pośrodku holu, przeżuwając własną bezsilność.
Salon spowijała chmura dymu, który zapiekł go w oczy już od progu; w nos uderzył go odór potu i przetrawionego alkoholu. W zamieszaniu i pośród hałasu Karl zaczął się przypatrywać zebranym tam mężczyznom o obliczach zmienionych nałogiem i żądzą – była to istna galeria brzydoty i zdeprawowania.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, tak bardzo wszyscy byli skupieni na własnych przyjemnościach: pijaństwie, grze i seksie. Mógł zatem bez przeszkód przechadzać się po salonie, omijając dziwki i pijaków. Aż w końcu go znalazł.
Dostrzegł Hugona w ciemnym kącie z tyłu lokalu, siedzącego przy stole, gdzie królowały karty i alkohol. Jego głowa spoczywała na zwiędłych piersiach starej kurwy o skąpym ubraniu i obfitym makijażu, podczas gdy druga, niewiele młodsza, znaczyła mu szyję karminowymi pocałunkami i pod rozpiętą koszulą pieściła go szorstkimi od odcisków dłońmi. Pił z zielonej szklanej butelki prawdopodobnie rozrobiony wodą bimber, mimo zwodniczej etykietki z napisem WÓDKA. Był bardzo pijany, ale jeszcze na tyle świadomy, żeby rzucać karty na stół zgodnie z zasadami gry.
– Przykro mi, panowie – przerwał im Karl, z ledwie skrywaną ironią – ale wydaje mi się, że zabawa się skończyła. – A zwracając się do Hugona, rozkazał: – Dobra, idziemy!
Musiał ciągnąć Hugona za rękę, żeby wyrwać go z ramion dziwek, zanim jednak mu się to udało, jeden z mężczyzn, o grubiańskim proletariackim wyglądzie, uniósł swe zwaliste ciało, znacznie potężniejsze niż Karla, i zaczął na niego krzyczeć:
– Chwileczkę, kutasiński. Co ty se, kurwa, wyobrażasz? Ten tu kolo właśnie dostaje po dupie i nigdzie nie idzie, póki nie wyskoczy z forsy, którą mi wisi.
Karl sięgnął ręką do kieszeni, wyciągnął garść banknotów i trzasnął nimi o stół z takim impetem, że aż podskoczyły przetłuszczone karty, pełne szklanki i puste butelki.
– Tego będzie aż nadto na te długi. I możecie wychylić szklankę za jego zdrowie – zakończył, wyrywając Hugonowi butelkę i odstawiając ją na stół obok pieniędzy. I pieniądze, i butelka zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Ej! Oddawaj moją wódkę i spadaj! – zaprotestował słabo młodzieniec, opędzając się od inspektora, który próbował go postawić na nogi.
Gburowaty mężczyzna chwycił Karla za klapy i wionąc mu w twarz obrzydliwym oddechem, zagroził:
– Lepiej będzie, jeśli posłuchasz chłopaka. Spadaj i pozwól mu honorowo dokończyć grę. Nie chcę, żeby ktoś mówił, że ja, szlachetny Rutger, skubię wróbelki w brzydki sposób, czy to jasne?
Chór śmiechów zakończył groźby Rutgera, który absolutnie pewny tego, że napędził strachu temu przylizanemu dandysowi, puścił go, żeby mógł sobie iść, dokąd mu się podoba.
Olbrzym nie spodziewał się jednak, że chwilę potem otrzyma silny cios w szczękę, który rzuci go na krzesła i rozciągnie bez czucia na podłodze.
Karl podsunął mu pod rozbity nos legitymację policyjną i spokojnym, acz stanowczym głosem zamknął sprawę:
– Wiesz co, Rutger? Powinienem cię ze sobą zabrać, żebyś to wszystko wyjaśnił sędziemu. Ale mam co innego do roboty. To pewnie twoja szczęśliwa noc, więc nie kuś złego.
Podczas gdy reszta biesiadników, którzy wcześniej tak ochoczo rechotali, bez ruchu i bez słowa obserwowała scenę, Karl obciągnął marynarkę, poprawił przekrzywione okulary i ponowił wysiłki zmierzające do wyciągnięcia Hugona z burdelu.
Hugo pamiętał, że żywo protestował, nawet wtulał się w przetłuszczoną spódnicę tamtej dziwki… Jakże ona miała na imię? W ogóle jednak nie pamiętał, jak to się stało, że skończył z głową w lodowatej wodzie, i teraz bezskutecznie próbował ją unieść, by złapać oddech. Czy ten kutas chciał go utopić?!
W końcu poczuł, że czyjeś ręce ciągną go do góry. Chwytając powietrze i kaszląc, z trudem zawołał:
– Co ty, do diabła, wyprawiasz? Przeklęty! Zwariowałeś, czy jak?
Garnitur Karla pokrył się kropelkami rozsiewanymi pośród przekleństw.
Nagle Hugo pohamował gniew, osunął się na chodnik i oparł plecami o zniszczone mury jedynego domu w tym zapomnianym przez Boga zaułku. Karl domyślił się, że naszły go mdłości: na takie pijaństwo nie pomoże nawet kilka wiader zimnej wody. Patrzył na Hugona w milczeniu, czekając, aż nieco dojdzie do siebie, żeby można go było zabrać do domu.
– Odejdź i zostaw mnie w spokoju, dobra? – wymamrotał Hugo z głową pomiędzy kolanami. Nie był w stanie poprawnie wymawiać słów. – Nie potrzebuję niańki.
– Powiedz to swojej ciotce Kornelii. Ona mnie poprosiła, żebym cię znalazł.
Hugo milczał, a Karl zastanawiał się, czy po raz kolejny nie stracił przytomności.
– Cieszę się, że znowu cię widzę, Hugo – mówił dalej. – Chociaż wolałbym się dowiedzieć od ciebie, a nie od Kornelii, że wróciłeś do Wiednia.
Młodzieniec zaśmiał się ironicznie.
– Naprawdę? Jesteś pewnie jedyną osobą w tym zakazanym mieście, która się ucieszyła, że mnie widzi.
Karlowi żal się zrobiło tego pijanego ludzkiego wraku leżącego na pustym chodniku. Ów człowiek w niczym nie przypominał Hugona von Ebenthala, którego niegdyś znał. Starego przyjaciela Hugona von Ebenthala… Prawdopodobnie jego jedynego przyjaciela. Najsympatyczniejszego człowieka, najbardziej frywolnego i szczęśliwego, jakiego kiedykolwiek udało mu się spotkać. Tego, który śmiał się z wynalezionego przez niego przyrządu do łowienia żab i z jego albumu zbrodni, a który sam wolał w tym czasie uwodzić dziewczęta, nieważne jakiego stanu. Tego chłopaka o zdrowym umyśle i wolnego od uprzedzeń, z którym Karl bawił się w chowanego w ogrodzie, w piratów na jeziorze i w zbójów w lasach von Ebenthalów. Z którym przeżył swe pierwsze pijaństwa za studenckich czasów w Wiedniu i któremu nad kolejnymi kuflami piwa zwierzał się ze swoich problemów.
Hugo von Ebenthal był nader pożądanym kawalerem, dziedzicem majątku i tytułów, obdarzonym urodą, która wzbudzała nieustające szepty w kręgach rumieniących się na jego widok panien z najlepszych domów w mieście. Uwiódł większość kobiet w Wiedniu i znakomitą część w całej Austrii – tak naprawdę wszystkie panny, które stanęły na jego drodze. Bawił się w uprawianie miłości z lekkością człowieka, który uważa się za odpornego na jej trujący wpływ. Nikt jednak nie jest uodporniony na miłość. Nawet Hugo von Ebenthal.
Karl niebywale się zdziwił, gdy Hugo wyznał mu, że jest szczerze zakochany. Żadna wieść o klęsce żywiołowej, ba, nawet wiadomość o zmianie osi obrotu Ziemi, nie zaskoczyłaby go bardziej. Jednak to spojrzenie, ten uśmiech, za którym kryło się płomienne szczęście graniczące z głupotą, upewniły Karla, że jego przyjaciel nie kłamie: naprawdę był zakochany.
Dziewczyna była miła, piękna, ufna, wesoła… Niewinna dzieweczka. I być może jej jedynej obojętne były arystokratyczne pochodzenie oraz fortuna Hugona, a pewnie i jego ciało wyrzeźbione przez olimpijskich bogów. Tylko ona odkryła piękno we wnętrzu chłopaka, autentyczne piękno ukryte pod blichtrem powierzchni.
Wydawało się, że życie daje Hugonowi wszystko. Tak myślał Karl. Jednak Karl się mylił. Życie nigdy nie daje wszystkiego. Przez ostatnie lata Karl codziennie zmagał się z obrazem wczepiającym się w jego mózg ostrymi szponami. Codziennie nachodziło go wspomnienie Hugona rozciągniętego obok wypatroszonego ciała ukochanej, z rękami czerwonymi od krwi i twarzą ściągniętą rozpaczą i zagubieniem.
Sam inspektor Sehlackman prowadził śledztwo w sprawie tej zbrodni. Wszystkie ślady wskazywały na to, że popełnił ją Hugo, na zimno i z premedytacją. Ale nie, Hugo nie mógł być mordercą, był przecież jego przyjacielem. Co do tego Karl był przekonany i to samo przypomniał mu książę von Ebenthal, ojciec Hugona. „Hugo jest twoim przyjacielem, musisz mu pomóc. Zrób to dla nas, a nasza rodzina będzie ci wdzięczna na wieki”. Wdzięczność von Ebenthalów to było coś, co Karl wysoce sobie cenił; podobnie jak przyjaźń z Hugonem. Nie chciał zawieść tych, których w dziwacznym poczuciu wasalnej zależności uważał za swoich panów i którym, nawet jako policjant, służył – tak jak służyli jego ojciec, dziadek i pradziadek, będący lekarzami w tym szlacheckim domu.
Dlatego zrobił to, o co poprosił go książę von Ebenthal: Hugo został oczyszczony z zarzutów o morderstwo, sprawę zamknięto z braku dowodów. Doprowadził do tego, czego sam – jak sądził – chciał. Bo Hugo von Ebenthal był jego przyjacielem… Jego jedynym przyjacielem.
Szkoda, że spraw nie można zamykać, kierując się zwykłą wiarą i wolą. Karl Sehlackman niebawem odkrył, że duchy ze źle domkniętych grobów zawsze powracają, żeby dręczyć sumienie winnych. Prawdą jest, że po tym nieszczęsnym zdarzeniu jego przyjaciel nigdy już nie był taki sam. Zdruzgotany i zgorzkniały, wygnany przez ojca, którego nie obchodziło to, czy syn jest mordercą czy nie, a jedynie to, że okrył rodzinę hańbą, którą można było zmyć tylko poprzez zatarcie w pamięci Wiednia jego imienia, Hugo wyruszył do Ameryki, gdzie spędził ostatnich kilka lat.
Stan leżącego teraz na chodniku Hugona utwierdził Karla w przekonaniu, że przygody za granicą wpędziły chłopaka w nałogi, sprowadziły go na drogę rozpasania i autodestrukcji. A jednak nie zamierzał się rozczulać nad przyjacielem, bo wiedział, że to do niczego nie prowadzi. I nie przyniesie mu nic dobrego.
– Może niewielu za tobą tęskni… ale to nie usprawiedliwia chowania się przed ludźmi w najgorszym burdelu w mieście. Bóg jeden raczy wiedzieć, co za choroby możesz tam złapać… Są lokale znacznie przyjemniejsze, gdzie można spędzić kilka miłych chwil, gdzie podają alkohole dobrej jakości i mają młode, ładne dziewczyny.
– Żadna luksusowa kurwa nie chciałaby zostać ze mną sam na sam. Wszystkie potrafią czytać i wiedzą, kim jestem. Wszystkie się mnie boją – odpowiedział Hugo z ledwie skrywaną goryczą.
Rozmowa zaczynała się przedłużać i zmierzała w stronę zwierzeń. Karl podszedł do przyjaciela i usiadł przy nim na chodniku. Noc była zimna, więc poczuł się lepiej, objąwszy rękami kolana. Hugo tymczasem, w samej koszuli, z obnażonym torsem i mokrą głową sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie odczuwał chłodu ani nie odbierał żadnych innych bodźców z zewnątrz, jakby czuł tylko kotłujące się i wyjące w jego wnętrzu duchy.
– Stary umiera – oświadczył, nie odrywając oczu od ziemi. Karl nic nie powiedział; wiedział już, że książę jest u kresu. – Dlatego wróciłem. I, cóż, myślałem… myślałem, że wszystko poszło w zapomnienie. Ale nie… Nie, nic z tego. Dziś rano jakiś kretyn, z tych, co wyglądają na ludzi z zasadami, o nieskazitelnej moralności, zagadnął mnie, czy ponownie otworzy się sprawę.
Karl pokręcił głową; tamten facet musiał być nie tylko kretynem, ale na dodatek bardzo wrednym kretynem.
– Czy teraz rozumiesz, dlaczego wolę przychodzić tutaj? Przynajmniej Rutger chce mnie jedynie oskubać do ostatniego grosza i nic więcej.
– No i niewiele brakowało, a udałoby mu się.
Hugo uśmiechnął się łotrowsko.
– Tak mu się tylko wydawało… Na Jukonie całymi miesiącami grałem w pokera z najgorszymi oszustami na świecie. Przy nich ten fanfaron to zwykły amator. Podpuszczałem go, żeby sobie myślał, że jestem łosiem, a potem zamierzałem go załatwić.
Inspektor nie mógł się nie uśmiechnąć – okazało się, że wyświadczył przysługę Rutgerowi, który teraz wydawał jego korony na nowe uciechy.
– To oczywiste, że masz mi wiele do opowiedzenia… – podsumował, wyjmując z kieszeni marynarki paczkę tytoniu. – Masz ochotę na papierosa?
Hugo, zaskoczony, zdołał unieść głowę.
– A ty od kiedy palisz? Stałeś się niegrzecznym chłopcem, Karlu Sehlackmanie? – zakpił.
– Nie palę. Przyniosłem je dla ciebie.
Hugo bardzo głośno się roześmiał.
– Mówiłem ci już, że jesteś obrzydliwie doskonały? – Chciał go sprowokować. Próbował zatrzymać na nim szklisty wzrok, ale głowa kołysała mu się tak, jakby szyja nie była w stanie jej utrzymać. Ponieważ Karl milczał, Hugo znowu zaatakował: – A na ludzi doskonałych trzeba uważać… Bardzo uważać… Bo w końcu okazuje się, że jest w was więcej zgnilizny niż w innych śmiertelnikach… Powiedz, Sehlackman, robiłeś to już kiedyś z jakąś starą, brudną kurwą? – Zamknął oczy i westchnął głęboko. – Ech… To tak, jak przesunąć palcem po dobrze naostrzonym nożu… Wiesz, że się skaleczysz, ale chcesz zobaczyć, jak krew wypływa i plami stal na czerwono…
– Daj spokój, Hugo… Jesteś zbyt pijany, żebym brał cię na poważnie, więc tracisz czas, próbując mnie zaszokować. Zdążyłem się już uodpornić na skandale i prowokacje. I nie sądź, że robi na mnie wrażenie ta autodestrukcyjna postawa. Skoro twoje życie wydaje ci się tak okropne, że chcesz z nim skończyć, przychodzą mi do głowy szybsze i prostsze sposoby, żeby tego dokonać; syfilis to droga wolna i bolesna.
– Tak. Ale nie sprawiłyby mi tyle radości.
Karl pominął milczeniem jego zaślepienie.
– Chcesz w końcu czy nie? – zapytał po raz drugi, kusząc przyjaciela papierosem.
Hugo niechętnie go przyjął i znowu spuścił głowę między kolana.
– Nie wiem, co to była za gówniana wódka… Czuję się okropnie… Kurwa… Powinienem był zostać na Alasce i dalej sprzedawać bobrowe skóry… – pożalił się, po czym wyciągnął papierosa w stronę Karla, by ten podał mu ogień.
Karl zapalił zapałkę, z której wydobył się zapach palonego fosforu. W słabym świetle na bladym obliczu Hugona pojawiły się cienie, które jeszcze bardziej upodobniły go do nieboszczyka.
– A skąd ci, do diabła, przyszło do głowy handlować bobrowymi skórami?
Ciekawość Karla nie została zaspokojona, bo po pierwszym zaciągnięciu się papierosem Hugo znowu zaczął gwałtownie wymiotować.

 
Wesprzyj nas