Dalsze losy Stasia i Nel w tempie przygód Indiany Jonesa


Indie, parne lato 1887 roku. Staś Tarkowski, który przyjechał z ojcem inżynierem do Madrasu z niecierpliwością oczekuje Nel. Tymczasem dziewczynka oddana pod opiekę ciotce i staremu Hutchinsonowi wraz z niewielką eskortą podróżuje po ruchliwym trakcie z Bombaju.

Zaskakują ich Indie: kraj niezwykłych barw, niespotykanych smaków i odurzających zapachów, kraj, w którym zdarzyć się może wszystko.

Nel znika bez śladu. Staś, wplątany w sieć wielkiej gry europejskich mocarstw i zwodzony przez szpiegów wyrusza na poszukiwanie. Na jego drodze los stawia przyjaźń i nienawiść, miłość i zdradę, czcicieli złowrogiej bogini i pradawną magię.

Gdzie rzuci ich imperialna zawierucha? Czy Nel odkryje tajemnice pradawnego bóstwa i sekrety hinduskiej magii? Kto zdobędzie drogocenny zaginiony klejnot? I czy uda im się rozwiązać zagadkę chłopca, który zmienia się w panterę?

„Książki powinny być pisane i czytane z radości. Czterdzieści lat temu miałem taką frajdę, czytając pierwszą książkę w życiu – W pustyni i w puszczy.
Teraz miałem frajdę, pisząc jej kontynuację.
Ta książka powstała z radości”.

Leszek Talko
Staś i Nel. Zaginiony klejnot Indii
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 września 2014


Wiatr przyniósł ze sobą świdrujący śpiew, przenikliwe staccato coraz wyższych dźwięków, które po kilku chwilach niemal zamilkło, by potem znowu unieść się i przelecieć ponad niebotycznie wysokim murem otaczającym Royal School of San Thome.
Ten śpiew, wciskający się uporczywie do głowy, przypominał nawoływania muezinów do modlitwy, które tak często wybudzały go ze snu w Sudanie dwa lata wcześniej.
Śpiew, który słyszał teraz, nie nakłaniał do modłów. Niestety, nie znał słów, ale wyobrażał sobie, że tęskna melodia to być może piosenka śpiewana przez miejscowego chłopaka pod oknem dziewczyny w nadziei, że ta wyjrzy, a ich spojrzenia choć przez moment skrzyżują się w powietrzu ciężkim od aromatu przypraw.
Upał, jeszcze pół godziny wcześniej prawie niezauważalny, teraz dawał o sobie znać. Lekki nadmorski wiatr już zanikł. Stach wiedział, że wróci późnym popołudniem, dając ułudę ochłody miastu rozpalonemu jak piekło.
Pchnął skrzydło ciężkiej bramy pokrytej ornamentem liści i kwiatów. San Thome, jak popularnie nazywano szkołę, zajmowała spory kwartał budynków w starym centrum Madrasu. Jej teren otoczono wysokim murem dziesiątki lat temu, niedługo po ufundowaniu szkoły przez legendarnego Jamesa Gardnera. Jego posąg z mosiądzu, błyszczący od nieustannego czyszczenia, stał na dziedzińcu. Zastępy służących bez przekonania usuwały zeń tumany napierającego zewsząd żółtawego pyłu.
Strażnik, o którego funkcji świadczyła wysoka czapka – jej projektant najwyraźniej zafascynował się umundurowaniem francuskich kirasjerów cesarza Napoleona – spał smacznie na murku i nie przeszkadzały mu nawet makaki grasujące na trawniku. Jedna z małpek przystanęła na chwilę i spojrzała na chłopca, wydawałoby się, porozumiewawczo.
Stach lekko skinął głową, jakby małpka tylko czekała na jakiś gest. W mgnieniu oka doskoczyła do śpiącego i sprawnie go obszukała. Mężczyzna przekręcił się na bok i zachrapał. Makak wyjął z kieszeni śpiącego duży klucz i pisnął triumfująco. Dopiero to spowodowało, że Hindus otworzył jedno oko i sięgnął po leżącą na ziemi trzcinę. Małpka umknęła, skacząc zręcznie na mur, i z wysokości prawie trzech jardów wpatrywała się świdrującym wzrokiem w strażnika, który wstał i bezsilnie wygrażał jej pięścią.
– Wybierasz się gdzieś? – Stach usłyszał za plecami znajomy niski głos. Mungo Gellhorn-Jones, ten głos rozpoznałby wszędzie. Głos, który powinien budzić sympatię, zdradzający doskonałe pochodzenie, nienaganne maniery i historię rodzinną sięgającą ośmiu wieków wstecz do czasów krucjat, gdy pierwszy z Gellhornów ruszył szukać szczęścia na Wschodzie, a mimo tego wszystkiego sprawił, że chłopiec wzdrygnął się z niechęcią i odruchowo skrzywił.
Powoli się odwrócił i mrużąc oczy, ogarnął wzrokiem postać Gellhorn-Jonesa. Rudawe kręcone włosy, niebieskie oczy, szczupła sylwetka i trochę zbyt długie kończyny pomagające mu jednak zdobywać trofea we wszystkich zawodach sportowych, w których brał udział.
– Nigdzie – mruknął, mimowolnie zaciskając pięści. Mungo zauważył to i na jego ustach pojawił się kpiący uśmieszek.
– Łatwo cię wyprowadzić z równowagi – wycedził. – Po prostu pytam. Wy, Rosjanie, tacy jesteście?
– Po prostu odpowiadam. – Stach rozluźnił dłonie, postarał się lekko uśmiechnąć i nie reagować na zaczepkę. – I nie jestem Rosjaninem.
– A to ciekawe – zaśmiał się Gellhorn-Jones, ale jego oczy pozostały chłodne i uważnie wpatrywały się w Stacha.
– Polska. Pokażesz na mapie, gdzie to jest? Jakoś nie mogłem znaleźć.
Stach zagryzł wargi. Obiecał ojcu, że nie da się sprowokować i choć nie było to proste przez ostatni miesiąc pobytu w San Thome – do tej pory się udawało.
Miesiąc upłynął od chwili, gdy ojciec zapisał go do tej szkoły, podobno najlepszej w całym garnizonowym mieście Madras rozłożonym nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Inżynier Tarkowski trafił tam z kilkudziesięcioma innymi budowniczymi brytyjskiego imperium z zadaniem przeprowadzenia linii kolejowej mającej połączyć Madras z miastami południowych Indii. Prawie natychmiast po przyjeździe skierowano go do biura w Trichinopoly oddalonym znacznie od Madrasu, gdzie Koleje Południowoindyjskie postanowiły otworzyć swoje przedstawicielstwo. Stach został sam w nowym mieście i w szkole San Thome również opłacanej przez kompanię kolejową. Zaczął poznawać Madras i już wiedział, że nie przyjmuje on obcych, gubi swoich. Obłaskawiał go przez miesiąc, próżno licząc, że to się uda.
Nadchodziło coś, o czym wiedział, że jest nieuniknione. Rozluźnił się i spojrzał w oczy przeciwnikowi.

*

Szkoła San Thome – zwana tak od Świętego Tomasza Apostoła, który według uznawanej za niemal encyklopedyczną prawdę legendy przybył do Madrasu i tu dokonał żywota – była ponurym dwupiętrowym gmachem pamiętającym początek wieku. Zadziwiające było, że w tak wielkim budynku istnieją aż tak małe salki. Uczniowie tłoczyli się w nich, niejednokrotnie przesiadując na parapetach z braku dostatecznej liczby ławek, i tak już wstawionych na siłę. Może właśnie ta mnogość sal, wijących się korytarzy, niekiedy nieoświetlonych żadną lampą sprawiała, że szkoła czyniła wrażenie istoty broniącej się przed przybyszem i niechętnie zdradzającej mu swoje sekrety.
Stach pamiętał swój pierwszy dzień, dyrektora o pospolitym nazwisku Bates dziwnie skojarzonym z pretensjonalnym imieniem Horacy, który wprowadził go do salki, jednej z wielu mijanych podczas długiego, odbytego w całkowitym milczeniu marszu po korytarzach.
– To pan Stanley Takoski – powiedział, stając z nim przed gromadą chłopców siedzących w milczeniu, jednakowo uczesanych, przewracających strony w książkach z idealną precyzją niemal w tym samym momencie. Stach nie poprawił go, przyzwyczaił się do przekręcania imienia i nazwiska. Rozejrzał się po sali, a raczej sporym pokoju, w którym siedziało stłoczonych około dwudziestu chłopców w jednakowych granatowych marynarkach.
– Panna Parkes wprowadzi cię w obowiązki, a chłopcy, mam nadzieję, przyjmą cię do swojego grona. – Dyrektor chrząknął, wskazując podbródkiem leciwą matronę z sypiącym się nad wargą wąsikiem, wykładowczynię geografii.
Nikt z obserwujących go nie odezwał się ani nie poruszył, gdy zrobił kilka kroków, szukając dla siebie miejsca. Wolne było tylko jedno obok wysokiego rudzielca z krótkimi kręconymi włosami i o bladej cerze, co wydawało się niezwykłe pod tutejszym palącym słońcem.
– Wolne? – zapytał.
Na moment zapadła cisza, po kilku sekundach tamten ściągnął książkę leżącą na miejscu obok i bez słowa demonstracyjnie spojrzał w okno.
Później Stach miał się dowiedzieć, że rudzielcem był Mungo Gellhorn-Jones, syn komendanta policji w Madrasie sir Trevora Gellhorn-Jonesa słynącego z okrucieństwa i skrupulatności, która przyniosła mu Order Świętego Jerzego i przydomek „Katon”, bo podobnie jak nieubłagany rzymski imiennik, bezwzględnie zwalczał zbrodnię i występek, nie uznając wyjątków. Równie skwapliwie posyłał do więzień bogaczy naginających prawo do swoich zachcianek, co biedaków, którzy skradli kilka owoców.
Szkoła San Thome była naturalnym wyborem dla tych wszystkich, którzy niezrażeni klimatem i chorobami nie wyjechali uczyć się w Anglii. Stachowi wystarczyło kilka dni, by posiąść wszelkie informacje niezbędne do przetrwania w tych grubych murach, których nie opuszczała żadna tajemnica.
A więc dowiedział się, by pod żadnym pozorem nie zwracać na siebie uwagi ponurego łacinnika Estebana de las Floresa, który zupełnie nie pasował do słonecznego nazwiska i przypominał raczej mumię widzianą kiedyś przez Stacha w jednym z kościołów, zasuszoną, lecz wydawało się, wciąż bardzo ludzką. Gdyby nie brak szczęki w jej twarzy, mogłoby się zdawać, że jest gotowa w każdej chwili wyjść z gabloty, gdzie ją wstawiono.
Druga informacja: przenigdy nie chodzić na strych, na którym straszy, okazała się oczywiście fałszywa, co sprawdził następnego dnia. Zakradł się tam i odkrył kilku chłopców, a wszechobecny zapach tytoniu zdradzał nieubłaganie prawdziwy charakter tej kryjówki.
Trzeciego dnia pobytu w szkole doszło do tego, co zdawało się nieuniknione od początku. Stach wracał z przerwy jednym z niezliczonych krętych korytarzy. Farba ze ścian złuszczała się wielkimi płatami jak w niemal wszystkich budynkach w mieście, nie wytrzymując brutalnego starcia z klimatem. Gdyby ktoś z zewnątrz wszedł przypadkiem w ten korytarz, mógłby przysiąc, że znajduje się w miejscu od lat opuszczonym. Rzadko rozrzucone małe kwadratowe okna, bardziej stosowne w celach więziennych, wpuszczały strugi mocnego światła jak reflektory rozświetlające korytarz co kilkanaście jardów. Reszta tonęła w ciemności, przez kontrast ze światłem tym czarniejszej. W absolutnej ciszy słyszał tylko odgłos swoich stóp stąpających po starych czerwonawych płytkach, z których ułożona była podłoga.
Pojawił się znikąd. Ciemna sylwetka obramowana jasnym światłem z okna. Stach postąpił jeszcze dwa kroki, sylwetka zdawała się nierealna, drgała w światłocieniu i sprawiała wrażenie bardziej ducha niż człowieka.
Przez głowę Stacha przebiegła niedorzeczna myśl, że oto przed nim stoi René Martin, jeden z pierwszych dyrektorów szkoły, który zniknął w nigdy niewyjaśnionych okolicznościach niemal pół wieku wcześniej. Chłopiec przypomniał sobie strzępki informacji półgębkiem sączonych na kilku spotkaniach i przyjęciach, na których zdążył być w Madrasie.
Lady Metcalf, tak wiekowa, że być może znała nawet zaginionego dyrektora osobiście, opowiedziała mu w kilku zdaniach przerażającą historię René Martina, syna z nieprawego łoża słynnego generała Claude’a Martina, Francuza w służbie imperium brytyjskiego. Młody René nie przypominał ojca, doskonałego stratega, który zaczął karierę jako prosty żołnierz, a skończył w randze generała, i był jedynym wyjątkiem od reguły zabraniającej tak wysoko awansować człowieka z gminu.
René Martin, jak opowiadała lady Metcalf, był zupełnie inny niż ojciec. Cichy, niemal niewidoczny, przemykał przez życie, starając się, by nikt go nie zauważył. Stary generał Martin, umierając, całą fortunę zdobytą w wojnach, w których brał udział, zostawił kilku szkołom. Największą z nich była San Thome, nazwana tak od patrona miasta.
Stach już kilkanaście razy słyszał opowieść o świętym w różnych wersjach. Według jednej z nich niewierny Tomasz przeżył tu kilkanaście lat w grocie górującej nad dusznym miastem, otoczony czcią w całej okolicy i znany szeroko poza nią, aż do dnia, gdy spotkała go śmierć od zdradzieckiego noża. Doczesne szczątki apostoła podobno spoczywały w bazylice jego imienia nieopodal szkoły.
W mieście szeptano, że generał Martin nie zostawił synowi ani grosza, powierzając mu ledwo funkcję dyrektora San Thome, a cały ogromny majątek wydał na edukację i inne liczne szkoły, które rychło stały się najważniejszymi placówkami oświatowymi w całych Indiach.
René Martinowi nie przeszkadzała, zdaje się, rola wykonawcy testamentu ojca. Tym bardziej zszokowała więc wszystkich wiadomość o tym, że syn generała zniknął ze swego gabinetu pewnego marcowego poranka 1831 roku.

*

Sylwetka nie drgnęła. Dopiero gdy Stach postąpił jeszcze krok, rozpoznał Munga z jego czupryną rudych włosów. Młody Gellhorn-Jones obserwował go beznamiętnie oczami błyszczącymi niczym niebieskie guziki.
Stach chrząknął i chciał go ominąć, ale Mungo był szybszy. Zagrodził mu drogę.
– A dokąd to idziesz? – zapytał.
Stach wzruszył ramionami. Nie chciał stwarzać sobie wrogów na samym początku nowej szkoły. Zdawał sobie sprawę, że jest na cenzurowanym. Jedyny cudzoziemiec w wielkiej szkole. I to przybysz z kraju, którego nawet nie ma na mapie, co stało się już przyczyną drwin kolegów.
– Przepraszam, śpieszę się – powiedział i spróbował obejść Munga z drugiej strony, lekko go popychając.
Tamten złapał go za rękaw koszuli.
– Wydaje ci się, że możesz sobie sam wybierać miejsce? – zapytał.
Stach wzruszył ramionami.
– Przykro mi, nie było innego wolnego miejsca.
– Być może dla ciebie nie ma tu wolnego miejsca. – Na ustach Munga pełgał złośliwy uśmieszek. Stach zastanawiał się, jak się skończy konfrontacja. Jego przeciwnik miał pod szkolną marynarką szerokie barki, jego dłonie mimo długich, delikatnych palców, które bez problemu radziły sobie z klawiaturą fortepianu, równie sprawne były w zapasach. Gellhorn z pewnością nie byłby łatwym przeciwnikiem.
– Śpieszę się, może po prostu się rozejdziemy – zaproponował Stach pojednawczo.
– Sprawdźmy, jak bardzo – wycedził Mungo.
– Naprawdę? Teraz? – zapytał Stach.
Zastanawiał się gorączkowo, co dalej. Za kilka minut miały się rozpocząć zajęcia. Co by się stało, gdyby dotarli na nie zakrwawieni i spóźnieni? Jego usunięto by ze szkoły, a Munga? Być może też, w końcu jego ojciec nigdy nie czynił różnic między znajomymi i nieznajomymi, po równo karząc tych i tych. Po zachmurzonej twarzy rudzielca poznał, że jemu również przyszło to do głowy. Mungo rozluźnił się i westchnął.
– Dziś po wschodzie księżyca na strychu.
Stach skinął głową i wyminął go. Tym razem Mungo go przepuścił. Kiedy Stach odwrócił się po kilku krokach, zobaczył, że korytarz jest pusty.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób wieść o pojedynku z Mungiem obiegła szkołę. Sam nie wspominał o zdarzeniu nikomu, nie sądził też, by Mungo chwalił się tym każdemu. W przyszłości miał się przekonać, że żadna wiadomość w tym dusznym mieście nie pozostawała długo tajemnicą. Gdy Tarkowski pod wieczór ruszył na strych krętymi schodami, tak wąskimi, że mieściła się na nich z trudnością jedna osoba, zobaczył tam już kilkunastu chłopaków, część z nich z zapałem obstawiała wynik. Mimowolnie usłyszał sumy i wyłapał wiadomość, że stawiają cztery do jednego na Munga.
Stacha to nie dziwiło, zdążył już usłyszeć, że jego przeciwnik trenuje boks i jest w tym bardzo dobry. Zorientował się też, że niemal wszyscy dopingowali Munga. Stach nie wiedział, w jaki sposób, ale w szkole już krążyły historie o ich wspólnych z Nel przeżyciach w Afryce i długiej ucieczce przed ludźmi Mahdiego. I choć zdawałoby się, że opowieści o owych przejściach powinny zaskarbić mu szacunek rówieśników, stało się wręcz przeciwnie. Grupki kolegów z klasy na jego widok milkły, słyszał tylko stłumione śmiechy, a raz czy dwa rzucone słowo „Buszmen” najwyraźniej odnosiło się do niego, co udowodniły mu kolejne zajęcia, tym razem z greki, w której miał potężne braki. Kiedy wracał na miejsce odesłany przez nauczyciela za nic mającego to, że w Afryce stracił rok nauki, aż nadto wyraźnie słyszał chichoty i sceniczny szept Munga:
– Buszmen. To nam Buszmen pokazał.
A teraz Mungo stał w przeciwległym rogu pomieszczenia. Stach nie widział go dokładnie. Kilkanaście latarenek powodowało tylko, że półmrok gdzieniegdzie przechodził w jasność. Wystarczyło to jednak, by mógł zobaczyć mięśnie prężące się pod skórą rywala. Rudzielca otaczało kilku przyjaciół przyciszonymi głosami wygłaszających ostatnie uwagi. Miejsce przy Stachu pozostawało puste i najwyraźniej nikt nie chciał zaryzykować pozycji w szkole, wiążąc z nim swój los.
Walka miała się rozegrać na wolnej przestrzeni pośrodku strychu. Część pomieszczenia przykrywał stary, powycierany dywan o od dawna nieczytelnym wzorze, nadjedzony przez czas i insekty. Pod ścianami piętrzyły się popsute lub niepotrzebne już półki i stosy rupieci o niewiadomym przeznaczeniu. A jednak strych nie wyglądał na śmietnisko, w czym pewnie pomagał widok wygodnych foteli, niegdyś uświetniających gabinet dyrektora, wielkiego biurka i powieszonych na ścianach portretów zapomnianych notabli. Stach miał wrażenie, że to salon szlachetnie urodzonych dotknięty nagłym kataklizmem, lecz wciąż noszący pozory minionej wielkości.
Zdjął marynarkę i koszulę. Walczyli półnadzy, tylko w bieliźnie i bosi. Stanął pod ścianą, po chwili podszedł do niego niski brunet o rozbieganym spojrzeniu. Tarkowski znał go już z widzenia: chodził o klasę niżej, a z tego, co o nim słyszał, wynikało, że jego ojciec był posiadaczem kilku plantacji herbaty.
– Runda trwa pięć minut lub do czasu, gdy jeden z zawodników nie będzie zdolny do dalszej walki – wyrecytował wysłannik. – Dozwolone są ciosy rękami i duszenie, niedozwolone gryzienie i kopnięcia, zwłaszcza te poniżej pasa. Zrozumiałeś?
Stach skinął głową i roztarł nadgarstki, wychodząc na środek. Czuł, że widownia szacuje go, mierząc wzrokiem muskularną budowę ciała, wysoki wzrost, nawet jego jasne włosy – oceniając, czy są wystarczająco długie, by za nie szarpać. Niestety, jasne i równo przystrzyżone włosy Stacha nie dawały mu bonusu w walce. Najwyraźniej jednak mięśnie zrobiły wrażenie na widowni, ale z drugiej strony rzucała się w oczy amatorska postawa świadcząca o tym, że Stach, choć wiele godzin poświęcił na naukę strzelania, konnej jazdy i pływania, nigdy – w przeciwieństwie do Munga – przez szesnaście lat życia nie ćwiczył walki wręcz.
Mungo stanął przed nim, spojrzeli sobie w oczy, nastała chwila ciszy, mały brunecik, najwyraźniej grający rolę sędziego, kazał im podać sobie ręce i krzyknął dyszkantem:
– Boks!
Stach skrył się za gardą, czując, że to na nic. Nigdy nie ćwiczył boksu, teraz żałował, że ominął go ten element brytyjskiego wychowania, jeden z wielu boleśnie odróżniających go od rówieśników. Bił się kilka razy w życiu ze zmiennym szczęściem, ale wiedział, że ma niewielkie szanse w starciu z wyszkolonym przeciwnikiem regularnie pobierającym lekcje.
Mungo przeciągnął się leniwie, postawił gardę i ruszył naprzód.
Stach cudem uniknął ciosu z prawej, ale tylko po to, by zaliczyć nieoczekiwany prosty, który na chwilę go oszołomił. Opadł na kolana, lecz po chwili wstał i pragnąc zmylić Munga, zamarkował cios w brzuch, tak naprawdę zamierzając uderzyć lewą.
Wydawało się, że Mungo czyta w jego myślach, od niechcenia wychodząc z pułapki prawym sierpem, który bez trudu dosięgnął szczęki przeciwnika. Tym razem Stach nie wylądował na deskach, choć był tego bliski. Dalszy ciąg walki wydał mu się ciągiem uników – prawie zawsze zbyt wolnych z jego strony, a robionych, zdaje się, bez wysiłku w przypadku Munga.
Po kolejnym uniku i kontrze rywala Stach padł na ziemię po ciosie, przed którym zdawało mu się, że umknie z łatwością, tymczasem trafił go podejrzanie łatwo w podbródek. Myślał, że za chwilę się podniesie mimo szumu w głowie. Zauważył, że Mungo ma słaby punkt, markuje uderzenie lewą, by po chwili uderzyć prawą, i na moment się odsłania. Gdyby w tym momencie wyprowadził cios, miałby szansę zakończyć walkę przed czasem. Oparł się na łokciu, lecz nagle głowa mu opadła i stracił przytomność.

 
Wesprzyj nas