Mocna, prowokacyjna kontrowersyjna historia opowiedziana przez Marię, matkę Jezusa.


Powieść przedstawia diametralnie inny obraz Marii, do tej pory uważanej za uległą, kochającą, cichą, cierpiącą, posłuszną i pełną szacunku i miłości do swojego syna Jezusa Chrystusa.

Ale czy na pewno? Toibin próbuje zmierzyć się z historią Marii w taki zwykły ludzki sposób. Poznajemy starszą samotną kobietę, mieszkającą w starożytnym Efezie. Kobietę po przejściach, cierpiącą po stracie męża i syna, kobietę, która wie, że jej życie to pasmo nieszczęść.

Jest niespełniona, samotna i rozgoryczona. Ulgę może jej przynieść tylko śmierć. Nie chce mówić o sobie a tym bardziej nie chce mówić o swoim synu, jednak dwóch nachodzących ją mężczyzn nie daje jej wyboru, każą jej opowiadać o synu, o cudach, o Bogu…

Lecz Maria widzi to inaczej, jej opowieść jest przepełniona krytycyzmem, podważa najważniejsze dogmaty wiary, wręcz w bezczelny sposób mierzy się ze świętością swojego syna i własnym wizerunkiem, nie pozostawia złudzeń, tworzy własną, kobiecą Ewangelię.

Dzięki Colmowi Tóibín Maria nareszcie została dopuszczona do głosu i jest w tym niezwykle wiarygodna i ludzka, a jej Ewangelia niesamowicie porusza i daje do myślenia.

Toibin nie daje odpowiedzi jak było naprawdę, pokazuje tylko jak mogło być….

Powieść jednego z najlepszych współczesnych pisarzy irlandzkich, Colma Tóibína, została nominowana w 2013 roku do nagrody Bookera.

Colm Tóibín
Testament Marii
Tłumaczenie: Jerzy Kozłowski
Dom Wydawniczy PWN / Imprint
Premiera: 8 września 2014


Przedtem mówiliśmy już o innych rzeczach, także o mężczyznach, którzy grali w kości niedaleko miejsca, gdzie stały krzyże; grali o jego szatę i inne przedmioty, które do niego należały, a może ot tak, bez szczególnego powodu. Jednego z tych mężczyzn bałam się tak bardzo jak dusiciela, który pojawił się później. Wśród tych wszystkich, którzy przychodzili i odchodzili tamtego dnia, ten przyglądał mi się najczujniej, najgroźniej, był tym, który wydawał się najbardziej zainteresowany, dokąd się udam, gdy będzie po wszystkim; najbardziej prawdopodobne było, że wyślą właśnie jego, żeby mnie pojmał. Ten mężczyzna, który wodził za mną oczyma, najpewniej pracował dla grupy jeźdźców, którzy zdawali się przypatrywać wszystkiemu z boku. Jeśli jest ktoś, kto wie, co i dlaczego się wydarzyło tamtego dnia, to jest nim ten mężczyzna, który grał w kości. Może byłoby łatwiej, gdybym powiedziała, że przychodzi do mnie w snach, ale nie przychodzi, nie dręczy mnie, tak jak dręczą mnie inne rzeczy, inne twarze. Był tam, to wszystko, co mam do powiedzenia na jego temat, przyglądał mi się i znał mnie, i gdyby teraz, po tych wszystkich latach, miał się zjawić tutaj z oczyma zmrużonymi od światła, posiwiałymi włosami koloru piasku i dłońmi wciąż zbyt dużymi w stosunku do reszty ciała, z aurą wiedzy, opanowania i spokojnego, kontrolowanego okrucieństwa, z dusicielem szczerzącym szyderczo zęby za jego plecami, wcale bym się nie zdziwiła. Ale w ich towarzystwie nie przetrwałabym długo. Tak jak moim dwóm przyjaciołom, którzy mnie odwiedzają, zależy na moim głosie, moim świadectwie, temu mężczyźnie, który grał w kości, dusicielowi i innym im podobnym zapewne zależy na moim milczeniu. Rozpoznam ich, gdy przyjdą, choć nie powinno to mieć większego znaczenia teraz, bo dni, które mi pozostały, jest niewiele, ja jednak cały czas, gdy nie śpię, rozpaczliwie boję się tych mężczyzn.

W porównaniu z nimi nieznajomy z królikami i jastrzębiem był dziwnie niegroźny; był okrutny, ale bezcelowo. Łatwo było zaspokoić pragnienia tego człowieka. Nikt nie zwracał na niego uwagi oprócz mnie, bo ja, może jako jedyna ze wszystkich tam zgromadzonych, zwracałam uwagę na każdy ruch, na wypadek gdyby udało mi się znaleźć wśród tych ludzi kogoś, do kogo mogłabym zanieść swoje błagania. Także po to, żeby wiedzieć, czego mogliby od nas chcieć ci mężczyźni, kiedy będzie po wszystkim, przede wszystkim zaś chciałam oderwać myśli, choćby na chwilę, od potworności tego, co się dokonywało.

Nie interesuje ich mój strach ani strach, który odczuwali wszyscy wokół mnie, ani poczucie, że czekali w pobliżu mężczyźni, którym kazano nas zatrzymać, gdybyśmy próbowali się oddalić, poczucie, że nie było szansy, byśmy uszli wolno.

Ten drugi, który mnie odwiedza, zaznacza swoją obecność inaczej. Nie ma w nim nic łagodnego. Jest niecierpliwy, znudzony i nad wszystkim panuje. On też pisze, ale szybciej niż tamten, marszcząc brwi, kiwając z aprobatą głową do własnych słów. Łatwo go wytrącić z równowagi. Denerwuje się nawet wtedy, gdy przejdę przez izbę z miską. Czasem trudno oprzeć się pokusie, żeby coś do niego powiedzieć, chociaż wiem, że sam mój głos przepełnia go podejrzliwością lub czymś graniczącym ze wstrętem. Ale on, tak jak jego kompan, musi mnie słuchać, po to przecież tutaj jest. Nie ma wyboru.

Powiedziałam mu, zanim odjechał, że przez całe życie, gdy widziałam razem więcej niż dwóch mężczyzn, widziałam lekkomyślność i widziałam okrucieństwo, ale to lekkomyślność zauważałam najpierw. Czekał, aż powiem mu coś innego, i siedział naprzeciwko mnie, powoli tracąc cierpliwość, gdy nie chciałam wrócić do jego upragnionego tematu: do dnia, gdy nasz syn się zgubił i jak go odnaleźliśmy, i co wtedy powiedziano. Nie mogę wypowiedzieć jego imienia, nie padnie ono z moich ust, jeśli wypowiem to imię, coś we mnie pęknie. Więc mówimy o nim „on”, „mój syn”, „nasz syn”, „ten, który tu był”, „wasz przyjaciel”, „ten, który was interesuje”. Może przed śmiercią wypowiem jego imię albo zdołam je wyszeptać którejś nocy, chociaż wątpię.

Zebrał wokół siebie, powiedziałam, grupę nieudaczników, dzieci takich jak on, mężczyzn bez ojców albo takich, którzy się wstydzą spojrzeć kobiecie w oczy. Mężczyzn, których widziano, jak uśmiechają się do siebie, lub którzy się zestarzeli w swoich młodych latach. Ani jeden wśród was nie był normalny, powiedziałam i patrzyłam, jak odsuwa w moją stronę talerz z niedojedzonym posiłkiem, niczym dziecko w napadzie złości. Tak, sami nieudacznicy, powtórzyłam. Mój syn zebrał bandę nieudaczników, chociaż sam, mimo wszystko, nie był nieudacznikiem; potrafił wszystko, umiał nawet milczeć, miał także tę umiejętność, jedną z najrzadszych, potrafił bez trudu spędzać czas samotnie, umiał patrzeć na kobietę, jakby była równa jemu, był też wdzięczny, dobrze ułożony, inteligentny. I wykorzystywał to wszystko, powiedziałam, żeby prowadzić z miejsca w miejsce grupę mężczyzn, którzy mu ufali. Nie mam cierpliwości do nieudaczników, powiedziałam, ale jeśli zetknie się ze sobą dwóch takich jak wy, to pojawi się nie tylko lekkomyślność i typowe okrucieństwo, ale też rozpaczliwa potrzeba zrobienia czegoś innego. Zbierze się grupa nieudaczników, powiedziałam, przysuwając talerz z powrotem w jego stronę, a może wydarzyć się wszystko – pojawi się brawura, ambicja, cokolwiek, i nim się ulotni lub rozwinie, doprowadzi do tego, co widziałam i z czym teraz żyję.

 
Wesprzyj nas