Zniewalająca książka o winie i jego mrocznych sekretach


Odkryj mroczne tajemnice znanych win i winnic świata. Poznaj opowieści z podróży do miejsc, w których wino i zbrodnia tworzą fascynujący duet. Jeśli ludzie dla butelki wina skłonni są zabijać, kraść, szantażować, truć, to w tym winie musi coś być!

Michał Bardel, niczym winiarski Sherlock Holmes, tropi sensacyjne zniknięcia beczek wina w Toskanii, demaskuje langwedockich winiarzy-terrorystów, a w zuryskiej katedrze bada kielich z zatrutym winem. Wszystko to uzupełnia rzeczowa wiedza znawcy i zabawne anegdoty.

Jeśli ciekawi Cię świat wina, chcesz odnaleźć się w gąszczu odmian i etykiet, ale nie chcesz utonąć w specjalistycznym żargonie – trzymasz w ręce przewodnik stworzony dla Ciebie!

Praktyczny przewodnik dla miłośników wina:

• jakie wina dają najwięcej przyjemności i nie zabijają ceną
• jakie wino na aperitif, jakie do posiłku, a jakie do medytacji
• jakich win możesz szukać w supermarkecie
• po jakie wina lepiej udać się do sklepu winiarskiego
• czym kierować się przy wyborze wina na prezent

Michał Bardel
Zbrodnia i wina
Sensacyjny przewodnik po winach świata
Wydawnictwo Znak
Premiera: 25 sierpnia 2014

Rozdział I
Burgundia

Morderca krzewów

Aubert de Villaine pochyla się nad ręcznie malowaną mapą najsłynniejszej parceli w świecie – Romanée-Conti. Na planie winnicy z matematyczną precyzją oznaczono dwadzieścia tysięcy pojedynczych krzewów. Mapę przyniósł rano listonosz – byłaby miłym podarunkiem dla właściciela posiadłości, gdyby nie załączony do niej krótki liścik z żądaniem okrągłego miliona euro.
W razie odmowy jego autor – zapomniał się podpisać – obiecuje z podobną dokładnością truć kolejne krzewy winorośli. Pierwsza przesyłka z żądaniem okupu pojawiła się w Domaine de la Romanée-Conti w pierwszych dniach 2010 roku. De Villaine, współwłaściciel legendarnej posiadłości i człowiek, który niejedno już w życiu widział, nie potraktował jej poważnie. Czy kto słyszał, by truć winogrona? W Côte de Nuits od kilku tygodni nie widziano słońca, kilkustopniowy mróz nie odpuszczał nawet w południe – komu by się chciało wśród mgieł i marznącego deszczu biegać po winogradach ze strzykawką? Takich słów jak „wino” i „trucizna” nie używa się w Burgundii w jednym zdaniu.
Anonimowy truciciel nie dał jednak za wygraną. W drugim liście ponowił groźbę – co gorsza, zwrócił uwagę adresata na dwa krzyżyki zakreślone czerwonym kółkiem. – Te dwa krzewy zostały już zatrute – informował. – Kolejnych osiemdziesiąt także, ale da się je jeszcze ocalić za pomocą pewnego antidotum. O ile oczywiście de Villaine będzie na tyle rozsądny, by uszczuplić konto bankowe i złożyć pieniądze w odpowiednim miejscu i czasie.
Czas wyznaczono na 22 stycznia, miejsce – stary cmentarz w pobliskim Chambolle-Musigny. W takiej to – filmowej wręcz – scenerii dokonano złożenia, a następnie podjęcia grubej paczki wypełnionej banknotami. To nie był jednak dobry dzień dla Jacques’a Soltysa. Nie dość, że banknoty w paczce były fałszywe, to zaraz po ich przechwyceniu zza grobów – niczym zmory – wychynęło kilkunastu żandarmów. Jacques Soltys po raz kolejny dał plamę.
Jego życie to w zasadzie smutny ciąg porażek. Zdołał zaliczyć tylko dwa lata studiów winogrodniczych w Burgundii, nim relegowano go z uczelni. Wychowany w winiarskiej rodzinie w Szampanii, powrócił tam, by uprawiać winorośl, i sobie tylko znanym sposobem doprowadził rodzinną winnicę do całkowitego bankructwa. Wówczas to (na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku) postanowił rozstać się ostatecznie z ciężką pracą winogrodnika i zarabiać na życie, odwiedzając z rewolwerem w ręku okienka pocztowe w różnych zakątkach Francji. Czteroletnie tournée zakończył niespodziewaną porażką. Nieuprzejmy urzędnik odmówił wypłacenia półtora tysiąca franków i zaproponował, by Jacques go zastrzelił. Ten, całkowicie zaskoczony propozycją, próbował się targować, a kiedy odmówiono nawet jego rozpaczliwej prośbie o marne sto franków, przeprosił i wyszedł.
To była jego ostatnia wizyta na poczcie. Aresztowany w 1994 roku i skazany na sześć lat, wytrzymał w więzieniu w Toul zaledwie rok, po czym uciekł i rozpoczął tułaczkę po bordoskich zamkach, z różnym zresztą skutkiem imając się profesji szantażysty, włamywacza i oszusta. I znów miał pecha. Postrzelony przez policjanta podczas nieudanego napadu na żonę właściciela Château La Serre w Saint-Émilion, trafił do więzienia w Saint-Martin-de-Ré z piętnastoletnim wyrokiem.
Tym razem został do końca.
Dopiero w 2010 roku, wraz z przyuczanym do zawodu synem, rozbił malutki namiocik między najdroższymi winnicami świata, nieopodal Domaine de la Romanée-Conti. To w nim trzymał saperkę, latarkę i butelkę trującego herbicydu Roundup, dzięki którym miał zasilić swoje konto okrągłą sumką.
Trucizny użył z umiarem. Udało mu się skutecznie zamordować tylko jeden krzew winorośli. Pozostałe, zaledwie podtrute, doszły do siebie i dziś już pracują pełną parą. Tymczasem okazało się, że DRC nie było jedyną szantażowaną posiadłością. Listy z pogróżkami otrzymała także Domaine Comte Georges de Vogüé z apelacji Chambolle-Musigny i zapewne kilka innych, które wolą to nieprzyjemne zdarzenie przemilczeć. Sam wielki poszkodowany (jeden krzew z działki Romanée-Conti wart jest więcej niż niejedna francuska posiadłość) Aubert de Villaine do końca zachował postawę dżentelmena, prosząc sędziów z Marne o uniewinnienie Jacques’a Soltysa. Oskarżony nie doczekał jednak procesu. 23 czerwca 2010 roku, targany wyrzutami sumienia, powiesił się na pasku od spodni w toalecie więziennej w Dijon.

Najdroższe wina świata

Choć trudno w to uwierzyć, jedna butelka pierwszego wina z Domaine Romanée-Conti z rocznika, który właśnie dojrzał do otwarcia, kosztowałaby około czterdziestu tysięcy złotych. Kosztowałaby, bo przeciętny śmiertelnik ma niewielką szansę, by ją kupić. Doprawdy łatwiej jest umieścić dziecko w polskim przedszkolu publicznym, niż dotrzeć do najlepszych roczników tego wina. Najpotężniejsi kupcy winni rezerwują sobie pojedyncze skrzyneczki na wiele lat przed wyprodukowaniem samego wina. Nieco łatwiej z tak zwanym drugim winem posiadłości (La Tâche). Tu ceny oscylują w granicach siedmiu–ośmiu tysięcy złotych. Jednak na naszym rodzinnym rynku w otwartej sprzedaży jest zaledwie kilkanaście butelek tego rarytasu.
Nie, nie piłem ani jednego, ani drugiego. Nawet bym nie chciał, przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie ma bowiem nic przyjemniejszego, bardziej wciągającego, narkotycznie uwodzącego, niż wspinać się – koniecznie krok za krokiem – po sięgających nieba schodach kolejnych wielkich burgundów. Skosztowawszy La Tâche, musiałbym w wieku trzydziestu ośmiu lat odejść na emeryturę i zająć się sadzeniem tui. Wziąwszy dobry łyk Romanée-Conti Grand Cru, dajmy na to – 2007, miałbym dostateczny powód, by umrzeć. Aż tak mi się nie spieszy.
Na czym polega niezwykły urok Burgundii? Niełatwo powiedzieć.
O wiele prościej na nią narzekać. Że ceny astronomiczne (i ciągle rosną), a większość tanich, podstawowych burgundów nie nadaje się do picia; że w Polsce białe i czerwone burgundy uchodzą za wina wyłącznie koneserskie, więc importerzy sprzedają je z trzystuprocentowym narzutem; że za kwaśne; że za blade; że zbyt wodniste; że podczas degustacji w Nuits-Saint-Georges nogi wchodzą, gdzie wchodzić nie powinny, bo nie zaproponują człowiekowi, by usiadł; że wielkie białe wina coraz szybciej się utleniają; że…
To wszystko, niestety, prawda. Albo tylko część prawdy. Reszta jest taka, że kto raz zakocha się w krystalicznie czystych aromatach leśnych owoców penetrujących do głębi zwoje mózgowe, kto da się uwieść subtelnej łagodności na podniebieniu, której próżno szukać w najlepszych nawet bordoskich butelkach, ten – jak członkowie elitarnego kalifornijskiego klubu Burg Whores – zrobi za butelkę dobrego burgunda wszystko. Jest to bowiem (szczególnie w swojej czerwonej odsłonie) wino – by tak rzec – najbardziej naturalne, najmniej przekształcone, najbliższe w aromatach sokowi świeżo wyciśniętemu z winogron. I jest to zarazem wino najtrudniejsze: czerwone burgundy, nawet te droższe, zwykle nie zachwycają początkujących smakoszy. Ci bowiem zrazu nie szukają w winach złożoności – przeciwnie, zadowalają się jednym prostym, mocnym aromatem. Nie doceniają wyższej niż gdzie indziej kwasowości – wolą wina nieco bardziej „sflaczałe”, łatwe i często zarazem mniej wytrawne. Tymczasem czerwony burgund jest w swojej kwasowości ostry jak żyleta – to pod względem dotyku czy struktury najbardziej białe z czerwonych win.
Choć system klasyfikacji win burgundzkich uchodzi za jeden z najbardziej skomplikowanych na świecie, pod jednym jedynym względem Burgundia jest prosta jak drut. Wina powstają tu (pomijam pewne wyjątki) właściwie z dwóch odmian winorośli: czerwone z pinot noir, białe z chardonnay. Łatwo zapamiętać, trudno pomylić. A to, że taki pinot noir w samej Burgundii wciela się w jakiś tysiąc różnych klonów przystosowanych do właściwych im warunków naturalnych i mikroklimatu, na razie pomińmy milczeniem, by spraw nadto nie komplikować.

Kapryśny pinot noir

Nie ma chyba w świecie bardziej krnąbrnej odmiany winorośli niż pinot noir. O sposobach radzenia sobie z jej niecodziennymi wymaganiami powstają grube i uczone tomy. Nie dość, że trudna w uprawie, przysparza winiarzom mnóstwo kłopotów i rozterek podczas kolejnych faz winifikacji. Jak bowiem znaleźć właściwe siedlisko dla szczepu, któremu szkodzi zarówno zbyt duży upał, jak i nadmierna wilgotność, zarówno piekące słońce południa, jak i przymrozki północy? W kategoriach klinicznych pinot noir przypomina pacjentkę dotkniętą zarazem lękiem otwartej i zamkniętej przestrzeni – doprawdy trudno znaleźć dla niej właściwe miejsce.
Zbierzmy najważniejsze dolegliwości: wczesna wegetacja, narażająca na wiosenne przymrozki; duża wrażliwość na choroby – szczególnie wirusowe i pleśniowe, którym trzeba zapobiegać nie tylko chemicznie, ale i fizycznie, na przykład przez usuwanie nadmiaru liści, by krzew był lepiej wietrzony; mało intensywne aromaty, które niełatwo utrwalić, a które często dodatkowo bledną w procesie produkcji wina; cienka skórka na gronach zawierająca zbyt mało barwnika (antocjanów), by dać wino o ładnej, ciemnej barwie, i zbyt mało garbników, które zwykle próbuje się wzmocnić dębiną; wysoka kwasowość; wysoka cena gotowego produktu, w której zawierają się koszty wszystkich dodatkowych działań winiarza wynikających z braków w samym gronie, przede wszystkim zaś z bardzo ograniczonej wydajności (winogrodnicy w ramach tak zwanych zielonych zbiorów usuwają nadmiar owoców, aby krzew pracował tylko na te, które na nim pozostawią); wreszcie często nieuniknione lub bardzo trudne do uniknięcia legendarne stajenne aromaty w pierwszym nosie dojrzałego wina, tak skutecznie odstręczające od tej odmiany niewprawnych amatorów wina…
Dlaczego więc i jakim sposobem od stuleci winiarze francuskiej Burgundii, Loary czy Alzacji, włoskiego Tyrolu, niemieckiej Badenii, a od kilkudziesięciu lat także Kalifornii, Australii czy Nowej Zelandii tak kochają pinoty? Dlaczego większość znawców wina bez pinotów nie wyobraża sobie życia? Dlaczego powstało tyle mutacji tej odmiany, kto miał tyle zapału i siły, by wciąż na niej eksperymentować, by wciąż walczyć z jej przyrodzonymi niedoskonałościami?
Może mają w sobie pinoty jakąś jedną, za to niezwykłą właściwość, która z marszu unieważnia wszystkie wspomniane słabości?
Ta odpowiedź wydaje się zbyt łatwa. Nie mają. Już raczej sądzić należy, że wszystkie te słabości, o ile uda się winiarzowi je przezwyciężyć, nadają winu godny szacunku i ekscytujący charakter. Kiedy po skosztowaniu kilkudziesięciu słabych, wyblakłych, niezrównoważonych burgundów, jakich – przyznajmy – na rynkach światowych niemało, trafi się wreszcie na burgunda pełną gębą, na burgundzki majstersztyk, na burgundzki klejnot, to – wierzcie mi – nic lepszego wlać do ust niepodobna.
Udanego burgunda wystarczy właściwie tylko wąchać – niezwykłe aromaty świeżych, nieprzetworzonych czerwonych owoców (truskawka, czereśnia) w połączeniu z subtelnym śladem ściółki leśnej, grzybów i herbaty nie zdarzają się w żadnym innym winie. Żadna czerwona odmiana nie może się także równać z pinot noir, jeśli chodzi o zdolność do oddawania subtelności terroir, czyli siedliska, w obrębie którego rośnie winorośl. Kto miał okazję kosztować jeden po drugim burgundów grand cru z różnych działek tego samego producenta, wie, że to zupełnie inne wina. Jest jakaś głęboka prawda w tym, że winorośl, która nie ma łatwo, która musi walczyć, która z trudem rodzi owoc, z czasem nabiera niezwykłej siły i daje najwybitniejsze wina świata.

Wszędobylskie chardonnay

Jeśli pominąć milczeniem fanatycznych wielbicieli rieslinga, chardonnay to najważniejsza i najlepiej znana odmiana białej winorośli, z której powstają wina niemal w każdym winiarskim zakątku świata. Gdzie dokładnie? Zamiast wymieniać kolejne kraje, łatwiej będzie powiedzieć, gdzie chardonnay nie rośnie. Łatwiej? Problem w tym, że chyba tylko w… Bośni i Hercegowinie, choć i tego nie jestem całkiem pewien. Chardonnay rośnie nawet w Anglii, rośnie w polskich winnicach – ba! – rośnie na mojej działce rekreacyjnej w podkrakowskich Będkowicach….
O absolutnie międzynarodowym charakterze tej odmiany decyduje chyba jej uniwersalność – chardonnay udaje się zarówno w zimnych północnych regionach winiarskich, jak i w pełnym słońcu Kalifornii, Izraela czy Maroka. Jest łatwa w uprawie, dość odporna na choroby, trzeba tylko uważać, by nie przegapić właściwego momentu dla zbioru. Inaczej winogrona bardzo gwałtownie tracić zaczynają kwasowość.
Czy to jednak nie nudne, żeby na całym świecie robić takie same wina? Otóż rzecz w tym, że nie takie same. Nawet zdecydowanie nie takie same. Niebeczkowane chardonnay z burgundzkiego okręgu Chablis nie przypomina wcale wina z tej samej odmiany wyprodukowanego, dajmy na to, w Kalifornii, z udziałem potężnej beczki dębowej dominującej nad owocami (wielki Michael Chapoutier, ikona Doliny Rodanu, miał się kiedyś nieobyczajnie wyrazić, że pić kalifornijskie chardonnay to jakby – przepraszam kochane dzieci – wykonać tak zwaną inną czynność seksualną Pinokiowi), włoskie zaś chardonnay nie ma wiele wspólnego ze swoimi rumuńskimi krewniakami. Dzieje się tak, albowiem szczep ten – podobnie jak pinot noir – posiada niezwykłą wprost zdolność wchłaniania charakterystycznych cech aromatycznych gleby, na której wyrasta, i oddawania ich w owocu. Łatwo to sprawdzić u większości producentów klasycznych białych burgundów, czyli najbardziej tradycyjnych chardonnay w całym świecie – zwykle mają oni w ofercie co najmniej trzy różne wina grand cru. Każde z nich pachnie i smakuje inaczej, choć najczęściej różnią się jedynie tym, że owoce zbierane były kilka kilometrów dalej.
O potężnej rozmaitości wśród światowych chardonnay decyduje oczywiście także klimat – w Chablis bywa tak zimno, że kiedy nadchodzą silne przymrozki, niektórzy z winogrodników polewają krzaki… wodą, by – pokryte lodową czapą – utrzymały temperaturę jak najbliższą zeru. Podobny kłopot zdarza się w Szampanii, gdzie chardonnay – warto o tym pamiętać! – stanowi podstawową (choć zwykle nie jedyną) odmianę, z której wytwarza się najsłynniejsze musujące wina w naszej Galaktyce. W innych regionach świata słowo „przymrozek” w ogóle nie pojawia się w słowniku winiarzy, a jedynym problemem może być – co najwyżej – zbyt silne nasłonecznienie samych owoców.
Co wydaje się jednak wspólne winom z chardonnay niezależnie od terroir i klimatu, to ich wyjątkowa złożoność aromatyczna, którą zazwyczaj podkręca się jeszcze, pozwalając winu na dojrzewanie w nowych dębowych baryłkach. Dobrze robią temu winu maślano-waniliowe nuty, choć – z drugiej strony – czynią je zdecydowanie najcięższym z białych win. Zdarza się tak, szczególnie z beczkowymi chardonnay z Nowego Świata, że wychyliwszy z błyskiem w oczach pierwszy kieliszek złocistego napoju (a złotą barwę udaje się cudownie z tej odmiany wyczarować!), przy drugim zaczynamy się męczyć, a za trzeci dziękujemy (Pinokio?), szczególnie jeśli wino towarzyszy jakiemuś posiłkowi.
Złożoność aromatów chardonnay wcale nie oznacza, że poczujemy w nosie dziesiątki rozmaitych owoców. Przeciwnie: zwykle uda nam się rozpoznać jabłko, pigwę, grejpfruta, może trochę słomy, przy winie nowoświatowym oczywiście więcej beczki z jej masełkiem i przejrzałym melonem, przy francuskim chablis z kolei doświadczymy wyjątkowej kruchości, suchości – jeśli można tak powiedzieć o winie – i słynnej już mineralności. Tę ostatnią, trudną do jasnego sprecyzowania, znawcy porównują do wrażenia, jakby się ssało wyciągnięte ze strumienia otoczaki.

Stulecia prób i błędów

Kto po raz pierwszy w życiu odwiedza burgundzkiego producenta wina, bywa zaskoczony nie tylko długą listą win w jego portfolio (często jest ich ponad pięćdziesiąt), ale także różnorodnością apelacji widniejących na ich etykietach. Winiarz z Beaune ma na swojej liście nie tylko okoliczne crus: produkuje wina z działek w południowych okręgach Chalonnaise i Mâconnais, produkuje wina z winnic w wysuniętym na północ Chablis i w oddalonym od niego o ładne dwieście pięćdziesiąt kilometrów okręgu Beaujolais.
Takiego rozrzutu geograficznego winnic nie znajdziemy nigdzie indziej w Europie. Skąd to się wzięło? Przyczyny tego winiarskiego rozdrobnienia są – jak to we Francji – historyczne. W Burgundii, przeciwnie niż w Bordeaux, o jakości wina decyduje najpierw geograficzne usytuowanie winnic (kluczowy element terroir), a dopiero później osoba i umiejętności samego winiarza. Nie ma tu zatem winnych zamków (châteaux), otoczonych winnicami. Są za to domaines i maisons, do których dowozi się owoce zbierane z bardzo różnych parceli w całej Burgundii. Zaszczytne miano premier cru i grand cru przynależy tu kawałkowi ziemi z jego specyficzną glebą, ekspozycją i mikroklimatem, a nie – jak w Bordeaux – producentowi. Nic zatem dziwnego, że najlepsze z najlepszych działek burgundzkich podzielone są nierzadko między kilkudziesięciu właścicieli. Słynna Clos de Vougeot ma ich ponad osiemdziesięciu – na jednego przypada więc zaledwie około sześćdziesięciu arów, z których ma prawo wytworzyć pewną ilość wina grand cru. Wtajemniczeni powiadają, że po zbiorach każdy z winobiorców ma obowiązek oskrobać dokładnie cholewy, a odzyskana w ten sposób ziemia (jedna z najdroższych w świecie) wraca natychmiast na parcelę.
Skąd wiadomo, że jedne działki są lepsze od innych? Dlaczego wino zrobione z owoców rosnących po prawej stronie drogi jest dziesięciokrotnie więcej warte od tego wytworzonego z winogradów po lewej? Ta nadzwyczajnie precyzyjna topografia jakościowa burgundzkich parceli to dzieło setek lat prawdziwie benedyktyńskiej pracy. Prawdziwie, bo to właśnie benedyktyni z założonego w 910 roku opactwa w Cluny podjęli trud owego terroirystycznego eksperymentu. Metodą prób i błędów, przez długie stulecia, oddzielali lepsze parcele od gorszych. Średniowieczne plotki każą nam nawet wierzyć, że pracowici braciszkowie degustowali… ziemię, by określić jej winogrodniczą przydatność. Szczególną zasługę w wytyczaniu burgundzkiej mapy jakościowej historia przypisuje cystersom z Cîteaux. Wspomniana Clos de Vougeot – piękna winnica otoczona kamiennym murem to właśnie ich dzieło. Dziewiętnastowieczni żołnierze francuscy, mijając ją, mieli ponoć obowiązek prezentować broń. Cystersi także rozpoczęli produkcję słynnych białych burgundów w Chablis.

Burgund na stole

Kupowanie czerwonych burgundów, jeśli podejmuje się tego zadania klient niedoświadczony, może przypominać ruletkę. Słusznie pisali kiedyś Bieńczyk z Bońkowskim, że nieudane burgundy są bardziej nieudane niż na przykład nieudane wina z Bordeaux, ale gdy się burgund zdarzy udany, nie ma mu równych. Trzeba naprawdę zęby zjeść na tym regionie, żeby zgromadzić w domowej piwniczce wina z podstawowych apelacji (Bourgogne, Bourgogne Passetoutgrains czy Côteaux Bourguignons – dawne Bourgogne Grand Ordinaire) nadające się do podania gościom. Są to bowiem wytwory przeznaczone przede wszystkim na miejscowy rynek, zadowalający podniebienia od pokoleń nawykłe do wyrazistej kwasowości, które zdołały przez stulecia wytworzyć odpowiednią dla nich (tłustą) kuchnię. Nie warto od nich zaczynać swojej przygody z winem. Na kursach, szkoleniach i wykładach o winie, choć o Burgundii opowiadam dużo i rozwlekle, zwykle nie podaję czerwonego burgunda, nawet z wysokiej półki. Są to wina wymagające pewnej wprawy, doświadczonych nosów i wytrawnych kubków smakowych, które niejedno już degustowały. Z tego samego mniej więcej powodu na lekcjach plastyki pokazuje się dzieciom raczej Matejkę niż Paula Klee, edukację muzyczną zaczyna raczej od Vivaldiego niż Pendereckiego, a literacką od Małego Księcia prędzej niż od Ulissesa.
Nieco inaczej ma się sprawa z białymi burgundami. Te potrafią zachwycać zarówno początkujących, jak i koneserów. Szczególnie te bardziej krzepkie, maślane, obowiązkowo beczkowane chardonnay z Burgundii właściwej. Niekoniecznie od razu z legendarnych apelacji (Meursault, Puligny-Montrachet czy Chassagne-Montrachet), w najlepszej relacji jakości do ceny (między pięćdziesiąt a sto złotych) dostaniemy białe perełki z południowych apelacji Mâcon, Saint- Véran czy – nieco droższe, często doskonałe Pouilly-Fuissé.
I na koniec jedna drobna, ale ważna rada. Nie kupujmy Burgundii w wielkich supermarketach, omijajmy Burgundię z dyskontów (nawet jeśli znajdujemy tam od czasu do czasu niezłe wina z innych regionów winiarskich świata). Sprzedaż tych win w naszym kraju to naprawdę ciężki kawałek chleba – lepiej dopłacić kilkanaście złotych za wino kupione w specjalistycznym sklepie, niż na długie lata zniechęcić się do tej najtrudniejszej, najbardziej tajemniczej, ale zarazem najsilniej podniecającej krainy winiarskiego wszechświata.

 
Wesprzyj nas