Historia kobiety, która na życiowym zakręcie musi poradzić sobie z przeciwnościami losu i stawić czoło przeszłości i teraźniejszości. By zawalczyć o siebie i swoje życie.


Dwudziestodziewięcioletnia Alina razem z przyjaciółką Moniką prowadzi gabinet psychoterapeutyczny. Od pięciu lat, kiedy jej narzeczony Miłosz uciekł sprzed ołtarza i zostawił pannę młodą dla jej siostry Aldony, bohaterka nie potrafi ułożyć sobie relacji z mężczyznami. Kiedy tylko dochodzi do rozmów o ślubie, zrywa z kolejnymi chłopakami. Właśnie rozstała się z Szymonem.

Umiera bliski jej sercu wuj, który zostawia w testamencie pokaźny majątek: drukarnię, dom, pieniądze. Alina musi podzielić się spadkiem z Tomaszem, mężczyzną spowinowaconym z ciotką. W międzyczasie w gabinecie psychoterapeutycznym pojawia się pacjent Piotr, który ma problem podobny do problemu Aliny – ucieka sprzed ołtarza…

Żaden z mężczyzn nie jest jej obojętny. Czy starania Tomasza nie są ukierunkowane na przejęcie majątku? Czy Piotr ze swoim problemem pojawił się w gabinecie przypadkowo?

A może Alina zdecyduje się na inny życiowy scenariusz, w którym nie znajdzie się miejsce na żadnego z nich?

Anna Karpińska (ur. 1959) – ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę zajmującą się szkoleniami i wdrażaniem systemów jakości. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci, synową, zięcia i – od niedawna – wnuka. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. Książki pisuje przy kuchennym stole. Jak sama mówi: „Nie żałuję niczego (…). Bez zdarzeń, ludzi, zajęć, wrażeń nie byłoby ani mnie, ani moich bohaterów”.

Anna Karpińska-Plaskacz
Za jakie grzechy
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 lipca 2014

1 czerwca 2008

– Przepraszam cię, Alinko, ale nie mogę – powiedział Miłosz nieswoim głosem.
Mimo że od tamtej chwili minęło pięć lat, wciąż powracały traumatyczne wspomnienia mojej rozpaczy, zdziwienia i całkowitej porażki.
Robiłam wszystko, by nie stracić przytomności i utrzymać równowagę w długiej białej sukni, która nagle zaczęła cisnąć niczym zbyt mocno zawiązany gorset. Nie patrzyłam na zgromadzonych w kościele gości, nie spoglądałam na bukiety białych róż zdobiących rzędy ławek. Szumiało mi w głowie. Przed ołtarzem stał obok mnie Miłosz, piękny w tym swoim czarnym garniturze, stanowiący wyraźną plamę na zamglonym tle barokowego wystroju katedry.
Wpatrując się w niego z niedowierzaniem, nie zauważyłam, że chwila naszej konsternacji przeciąga się, a ludzie zaczynają szeptać. Krew odpłynęła mi z twarzy, na nogach utrzymałam się wyłącznie siłą woli. Jeszcze wczoraj nic nie wskazywało, że sprawa przybierze taki obrót. Albo przygotowania do ślubu zajmowały mnie tak bardzo, że nie zauważyłam, iż narzeczony mnie nie kocha…
– Mamo, nie wiesz, gdzie położyłam wizytówki gości? – Biegałam z parteru na pięterko w poszukiwaniu akcesoriów na weselne przyjęcie. – Są! Dzwonili z firmy cateringowej?
– Tak. Pytałaś mnie o to przed godziną.
– Dobrze. Dlaczego nie ma jeszcze Aldony? Miała mi pomóc przymierzyć suknię!
Moja siostra spóźniała się jak zwykle. A ja starałam się nie dostrzegać jej obojętnego stosunku do mającej nadejść jutro (już jutro!) ślubnej ceremonii. Aldona nigdy nie obdarzała mnie nadmierną serdecznością. Ponadto wizja zamążpójścia młodszej siostry nie nastrajała jej optymistycznie. Też jej się kiedyś ułoży, pomyślałam. Przecież na brak męskiego towarzystwa nie może narzekać.
Porzuciłam myśli o siostrze i wyjęłam z foliowego worka suknię.
Jakim cudem mogłam nie zauważyć zniecierpliwienia Aldony, gdy w końcu dotarła do domu i z tym swoim wyniosłym (choć wówczas wcale mi się taki nie wydawał) uśmiechem ściągnęła mi troczki na plecach.
– To boli! – krzyknęłam. – Poluzuj!
– Chcesz być piękna, to cierp. – Docisnęła mocniej.
– Daj spokój. Nie muszę być szprychą.
– To po co było wydawać tyle kasy na tę princeskę, skoro teraz chcesz z niej zrobić worek?
Miała rację. Suknia „na księżniczkę”, efekt wielokrotnie odbywanych z moją kumpelą Moniką wizyt w salonach, stanowiła mistrzostwo świata w swojej klasie. Biała, bez ramion, z udrapowanym gorsecikiem z tafty, odciętym pod biustem koronką spływającą delikatnie na rozkloszowaną, tiulową, mieniącą się błyszczącymi punkcikami spódnicę. Cudo! Całości miał dopełniać tiulowy welon, upięty w lekko uniesionych do góry włosach. Pojedynczemu kosmykowi pozwoliłyśmy z fryzjerką fantazyjnie opadać na ramię.
– Już dobrze – zgodziłam się na tortury.
– Wciągnij trochę brzuch. Dobrze. I nie nadymaj się tak! Okej. W miarę. Podoba ci się?
Spojrzałam w lustro.
– Alina, czy to ty? – zdumiała się moja siostra.
Żadnego brzucha, żadnych wałeczków na plecach, które trzeba ukryć, brak jakichkolwiek niedociągnięć! Było pięknie, słodko, świeżo. Ucałowałam ją.
– I jak? – Okręciłam się wokół niej, trzymając dumnie głowę.
Jutro stanę z Miłoszem przed ołtarzem w tej cudownej sukni. I nie jest ważne, że moja siostra siedzi teraz na krześle, patrząc na mnie krytycznie. Założyła jedną zgrabną nogę na drugą zgrabną nogę, odsunęła za ucho niesforny kosmyk ciemnych włosów. Rozumiałam. Jej się też kiedyś ułoży.
– Suknia leży dobrze – powiedziała. – Uważaj tylko, żeby się nie garbić. Będę ci jeszcze potrzebna?
Nie mogę sobie wybaczyć, że straciłam wtedy czujność. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak ja, absolwentka psychologii na kilka miesięcy przed obroną pracy magisterskiej, nie wpadłam na to, żeby porozmawiać z własną siostrą? Nie przeczuwałam, co się stanie.
– Nie. Dzięki i do jutra. Pamiętaj, o dziesiątej.
Wyszła, zanim zdążyłam się rozebrać.
Na kolację były kanapki z wędzonym łososiem. Tata postawił na stole portugalskie wino.
– Twoje zdrowie, córeczko! – wzniósł toast. – To twoja ostatnia kolacja w tym domu. Przynajmniej jako panny.
– Wypowiadając te słowa, patrzył na mamę. Wydawało mi się, że zmieniła się na twarzy. Uniosła kieliszek.
– No to wypijmy.
Byłam ślepa i głucha. Zamroczona czekającą mnie uroczystością, podchmielona dwoma lampkami wina, targana niepokojem „jak to wszystko się uda”, podniecona nowym, zakochana w Miłoszu wbiegłam na pięterko. Po raz ostatni w panieńskim stanie położę się na dwuosobowym materacu na podłodze i wyśnię ostatni panieński sen! Gdzie mineralna?, rozejrzałam się. Niestety, trzeba było wrócić do kuchni.
– Waldemar, ja niestety mam rację. – Usłyszałam podniesiony głos mamy.
– Krysiu, nie przesadzaj.
– To się źle skończy, zobaczysz.
– Nie sądzę. A zresztą wszystko zaszło już za daleko. Uspokój się.
– Rozmawiałam z Aldoną jeszcze wczoraj.
– Wciąż rozmawiacie?
– Waldek, nie bagatelizuj. Proszę.
– Uznałaś za stosowne, żeby rozmawiać z nią o tym na dzień przed ślubem? A może powinnaś wcześniej porozmawiać również z Alą? Nie uważasz?
– Źle się stało, Waldemar. Nie ma o czym mówić.
Pozostaje nam czekać na rozwój wypadków – westchnęła mama.
– Idę po wodę! – krzyknęłam ze schodów. Żeby nie pomyśleli, że podsłuchuję.
– Jasne, jasne… Śpij dobrze – odezwał się tato.
Następnego dnia, w nowym grafitowym garniturze i śnieżnobiałej koszuli przybranej eleganckim fularem i takąż samą poszetką zdobiącą zewnętrzną kieszonkę marynarki, stał przy mnie przed kościołem. Czekał na znak, by poprowadzić mnie do ołtarza w białej sukni i welonie.
– Tato… – Spojrzałam na niego.
Był poważny. I teraz już wiem, że smutny.
– Musimy iść – powiedział nieprzytomnie, jak wyrwany z zamyślenia. – Trzymaj się, córuś.
Czy mi się wydaje, czy widzę łzy? Na pewno mi się wydaje, ojciec nigdy nie płacze!
Szliśmy wzdłuż rzędów ławek. Po lewej stronie moja rodzina, po prawej rodzina Miłosza. Nagle znalazłam się w epicentrum wielkiego wybuchu. Byłam główną aktorką na planie, odbierałam Oscara. Moje pantofelki w kolorze pudrowego różu stąpały po czerwonym dywanie. Wsparta na ojcowskim ramieniu zbliżałam się do ołtarza, na którym za chwilę miałam złożyć wszystkie swoje nadzieje. Powierzyć przyszłość czekającemu na mnie narzeczonemu. Zdobyć szczęście i miłość.
Wszystko przestało się liczyć. Odpuściły obawy o wesele, o zadowolenie gości i inne nieważne sprawy. Za chwilę powiemy sobie sakramentalne „tak”, a Miłosz będzie już ze mną na zawsze. Zachwycony jak teraz. Widziałam jego wzrok, a w nim podziw i zaskoczenie.
Warto było pozwolić się katować Aldonie!
Tato przekazał moją dłoń. Spojrzałam na Miłosza, ale zamiast podziwu zobaczyłam w jego oczach popłoch.
– Przepraszam cię, Alinko, ale nie mogę…
Wpatrywałam się w niego przez chwilę, która trwała wieczność. Kościół zaczął szeptać. Wokół latały stada szerszeni.
– Dlaczego…?
Niczego więcej nie pamiętałam. Obudziłam się następnego ranka, chociaż miałam zamiar nie obudzić się już nigdy.
W głowie pulsowało tylko to jedno pytanie.

2 czerwca 2013

Od kilku dni padało, więc wszyscy zgromadzeni przed cmentarzem na Grabiszyńskiej trzymali w rękach parasole. W tej chwili niepotrzebne, bo przez czerwcowe chmury przebijało słońce.
Mieliśmy już za sobą poranną mszę żałobną w intencji zmarłego Stanisława, a teraz czekaliśmy na ciąg dalszy. Wujek, który zażyczył sobie kremacji, miał być pochowany we wspólnym grobie z ciocią Anielą, ukochaną, zmarłą trzy lata wcześniej żoną. Wejście do kaplicy okupowała niewielka garstka żałobników, złożona głównie z pracowników firmy zmarłego i jego najbliższych sąsiadów. Bo wujostwo nie mieli dzieci. Jedyną rodzinę stanowiliśmy my – dziadek Bronek, ojciec mojego taty, i wuj Staś byli braćmi. Wprawdzie dziadka nigdy nie poznałam (zmarł na zawał przed moim urodzeniem), ale jego miejsce z powodzeniem zajął właśnie wujek Staszek. Stałam przed kaplicą, mając przed oczami jego oddalony o jakieś dwadzieścia kilometrów od Wrocławia, trwający niezmiennie od ponad stu lat stary dworek otulony sosnowym zagajnikiem, który z czasem przeistoczył się w całkiem potężny las. Uśmiechnęłam się na wspomnienie Zastawna i pobliskiego bajorka, zwanego dumnie jeziorem, miejsca moich dziecięcych letnich zabaw.
Rodzice wysyłali mnie tam najpierw z siostrą, a potem samą, kiedy Aldona kategorycznie sprzeciwiła się wyjazdom „na wiochę”. Mnie, dziesięciolatce, wciąż wypadało okupować domek na drzewie i staczać się z piaszczystej skarpy wprost do wody, jej, czternastoletniej pannicy, już nie uchodziło. Wiejscy koledzy, towarzysze moich plebejskich zabaw, najwyraźniej nie odpowiadali żądnej innych wrażeń „księżniczce”. Aldona częściej niż na podwórku przebywała przed toaletką cioci Anieli, próbując jej szminek, cieni i pudrów. Ostentacyjnie czyściła buty i strzepywała każdy pyłek ze spódnicy, o jaki na wsi nietrudno.
Stale narzekała na zapachy dochodzące z pól i oddalenie od cywilizacji, choć prawdę mówiąc, warunki u wujostwa były nad wyraz komfortowe. Wujek Staszek prowadził drukarnię, znajdującą się na sąsiedniej posesji, ciocia zajmowała się domem. Przyjeżdżające codziennie ciężarówki zabierały do klientów tony papieru.
– Wujku, pokażesz mi, jak się drukuje książki? – zagadnęłam kiedyś, zdradzając zainteresowanie ruchem na placu.
– Naprawdę chcesz odwiedzić moją firmę?
– Aha.
– Ale ja nie drukuję książek, Aliś. Chodź, pokażę ci, co robię.
Najpierw poszliśmy do biura, gdzie wuj całkiem poważnie przedstawił mnie pracownikom. Potem odwiedziliśmy wielkie magazyny. Na ogromnych, sięgających sufitu regałach piętrzyły się różne dziwne rzeczy. Zamiast papieru i książek dostrzegłam potężne role przezroczystych taśm, beczki z farbami, paczki kartonów. Zakryłam uszy, gdy znaleźliśmy się w hali produkcyjnej.
– Głośno tu, prawda? – Wujek podał mi słuchawki, które nieco tłumiły ryk pracujących maszyn. – Teraz popatrz. – Wskazał na hałasującego kolosa. – Tu się drukuje nazwę firmy. Na takiej taśmie samoprzylepnej. I ta firma zakleja tą taśmą kartony ze swoimi wyrobami. Żeby wszyscy wiedzieli, że to ich produkt. Rozumiesz?
Dziesięciolatce trudno było pojąć. Po co to komu?
– Popatrz tutaj – tłumaczył dalej wujek. Staliśmy przy kolejnej maszynie. – Mama kupuje w sklepie na przykład zapakowane parówki, tak?
– Najbardziej smakują nam lubisie na wagę, z naszego sklepu na rogu – pochwaliłam się wiedzą na temat maminych zakupów.
– Dobrze, to inaczej… – Nie poddawał się. – Lubisz keczup?
– Tak. Ale tylko łagodny.
– Niech będzie łagodny. Na butelce ma etykietę, tak? Są tam wszystkie informacje o tym keczupie, prawda?
Musiałam się zgodzić.
– A my właśnie drukujemy takie etykiety.
– Wy? Wszystkie? Dla całej Polski?
Nie miałam pojęcia, że wujek robi takie ważne rzeczy!
– No, może niezupełnie wszystkie – roześmiał się. – Ale dużo.
Od tej chwili szanowałam wujka Staszka jeszcze bardziej. Już nie tylko za bardzo wygodne kolana, zawsze chętne, żeby zrobić „tak pan jedzie po obiedzie”, i za wielką siwą brodę, jakże przypominającą mi zarost starych wilków morskich, których zdjęcia oglądaliśmy razem w żeglarskich czasopismach.
– Zobaczysz, mała, jeszcze gdzieś razem wypłyniemy – obiecywał w takich chwilach wujek, zapatrzony w kolejny jacht.
Był wtedy daleko od Zastawna…
– Już dobrze, Stasieńku – wtrącała się wtedy ciocia Anielcia. W myślach nazywałam ją „anielicą”, bo podobnie jak mąż miała bujną siwą czuprynę, przez co wydawała się dużo starsza. Dopiero później dowiedziałam się, że osiwiała po śmierci kilkunastoletniego syna, który zachorował podczas rejsu z wujkiem. Nie zdążyli dobić do lądu, gdzie czekał ratunek. A teraz nie ma już ani Poldka, ani cioci Anieli, ani wujka Staszka…
– Wchodzimy! – Zdecydowanie w głosie mamy przywróciło mnie do rzeczywistości.
Poczułam w dłoni miękką łapkę Tosi.
– Ciociu, ja chcę z tobą.
Mała patrzyła mi w oczy w ten swój charakterystyczny sposób, który obracał wniwecz wszystkie mury, tak skrzętnie budowane przeze mnie od chwili jej urodzenia. Miała oczy Miłosza i ten jego filuterny, lekko skrzywiony uśmiech małego urwisa, który próbuje uniknąć kary. Poruszała się jak ojciec, tak samo wycierała usta grzbietem dłoni. Że jest jego córką, można było poznać nawet po podobnie nastroszonym na czubku głowy kosmyku włosów.
Córka mojego Miłosza. I mojej siostry.
– Dobrze, kochanie.
Nachyliłam się, aby zapiąć guzik przy jej płaszczyku.

 
Wesprzyj nas