Drapieżna powieść historyczna osadzona w dziewiętnastowiecznych realiach Rosji i Paryża


Na Jerzym Wołłkowiczu, polskim zesłańcu, ciąży śmiertelne piętno. Zamachy na jego życie to tylko część tajemniczych zdarzeń prześladujących byłego oficera carskiej armii. Szukając ocalenia, ucieka z niewoli, zostawiając swą ukochaną Anastazję, córkę gubernatora Jaszyna, i po długiej podróży trafia do Paryża.

Tam bacznie obserwują go różne frakcje polskiej emigracji, wśród której prym wiodą pojedynkujący się na strofy wieszczowie, Mickiewicz i Słowacki. Szara eminencja francuskiej polityki, Vidocq, wróżki, carscy szpiedzy – wszyscy z uwagą śledzą każdy krok Wołłkowicza, który rozwiązania tajemnicy szukać będzie musiał w kaukaskim monastyrze.

Niebezpieczna wyprawa przyniesie szokujące wyjaśnienie ciążącej na polskim oficerze klątwy, która zaważyć może na losach imperium carów.

Wątek szpiegowsko-polityczny splata się tu z miłosnym, wciągając czytelnika bez reszty w opowieść, wspaniale osadzoną w realiach dziewiętnastowiecznej Rosji i Paryża.

Rafał Dębski (ur. 1969 w Oleśnicy) – polski pisarz, autor książek science fiction, fantasy, powieści historycznych, wojennych, sensacyjnych oraz kryminalnych. Z wykształcenia i zawodu psycholog (absolwent wydziału psychologii KUL). W 2014 roku Dom Wydawniczy REBIS wydał w serii „Horyzonty Zdarzeń” powieść SF Światło cieni.

Rafał Dębski
Kamienne twarze, marmurowe serca
Wydawnictwo Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 29 lipca 2014

1

Było mu zimno. Potwornie zimno. Brnął przez zaspy pośród nocy monotonną równiną, zalaną sinym światłem księżyca. W taki czas ponoć wypełzają z leśnych komyszy przeróżne strzygonie i biesy, wykopują się z grobów upiory, senne mary nawiedzają ludzi o nieczystych sumieniach i podłych intencjach. Ale spotkanie z najgorszą choćby poczwarą byłoby lepsze niż to okrutne zimno i lepki śnieg, wciągający stopy niczym bezlitosne bagno.
Niefortunny wędrowiec szedł ciężko, czując łomotanie w skroniach. Lśniący krąg nad głową szczerzył poczerniałe zęby w wykrzywionej złością twarzy. „Idź, człowieczku, przedzieraj się przez lodową pustynię, na końcu i tak czeka moja siostra, Pani Śmierć”.
Tak, śmierć! Mężczyzna spojrzał w górę, pokazał srebrzystemu prześmiewcy zaciśniętą pięść. Śmierć… Ona zawsze czeka na końcu drogi… Śmierć… Ale może jeszcze nie dzisiaj, nie jutro nawet! Chociaż, kto wie? A nuż za chwilę z ciemności wyskoczy wygłodniałe stado wilków podążające śladem nieświadomego niebezpieczeństwa człowieka?
Zatrzymał się na chwilę, otarł zroszone potem czoło. To nie jest zwyczajna rzecz, że poci się, a jednak odczuwa tak dojmujące zimno… Ruszył dalej, z uporem godnym owada toczącego swą kulkę gnoju niby los – owada skazanego na zagładę, na rozgniecenie podeszwą podróżnego nie patrzącego pod nogi. Owada czyniącego jednak bez wahania, co do niego należy.
Szedł z determinacją Syzyfa, który pcha pod górę ciężki głaz, choć wie, że za chwilę brzemię potoczy się po zboczu i trzeba będzie podjąć je na nowo. W uszach zabrzmiały nagle słowa czastuszki o żołnierzyku, co szukał ukochanej nad rzeką, by zdjąć jej wianek, choć powinien jej poszukać w lesie, aby się przekonać, iż ubiegł go pewien jegier. W niczym ta piosenka nie pasowała do położenia, a jednak uparcie dźwięczała w głowie, słyszał każdy głos z wiejskiego chóru z osobna. Gdyby kazano mu zaśpiewać, nie wydobyłby ani jednego czystego dźwięku, ale umysł przechowywał pamięć o melodii i o… o czym? O kim? Myśli splątały się w wielki, ciężki kłąb, jakby chciały ulec przemianie w kamień nieszczęsnego Syzyfa albo w kulkę gnoju, toczoną przez wytrwałego owada.
Wycie zmroziło krew w żyłach. Pytanie tylko – wilczy to był zew czy też upiory upominają się o daninę gorącej ludzkiej krwi? Przyspieszył kroku, ale ledwie to zrobił, upadł. Nie da się iść szybciej. Nie ucieknie przeznaczeniu… Znowu wycie, a zaraz potem następne i jeszcze jedno. Wilki. Na pewno wilki. Upiory nie polują stadami. Blisko.
Bardzo blisko.
Tuż-tuż!
Migają w poświacie srebrnoszare cienie. Nie boją się. To przecież tylko jeden człowiek, bezbronny, osłabiony, cuchnący strachem.
Znów upadł. Słyszał już powarkiwanie i szybkie oddechy drapieżników, lekkie skrzypienie śniegu pod łapami. Za chwilę poczuje na karku mordercze szczęki. W ostatnim przebłysku świadomości widzi jeszcze tę twarz… Błękitne, a właściwie szafirowe oczy w ciemnej oprawie rzęs i brwi, jasną cerę, pełne wargi, delikatny podbródek. Taką ją zapamiętał, ale przecież nie do niej zmierzał, nie ona powinna teraz przyjść na myśl. Czyżby…
Zwycięskie wycie tuż nad głową.
Żegnaj…

* * *

– Panie kapitanie, panie kapitanie!
Obudziło go mocne szarpnięcie. Otworzył oczy. W niepewnym blasku świecy zobaczył zatroskaną, czerstwą twarz.
– Rusłan. – Odetchnął z ulgą. – To ty.
– A kto miałby być? Jeno dwóch nas na kwaterze, a pan się trzęsie jak w febrze.
– Zimno mi. Rozpal ogień w kominku. Tylko porządnie.
– Kiedy i bez tego ciepło jest, panie kapitanie, duchota taka, że cały się pan spocił. Tęgo wieczorem dołożyłem do pieców, jeszcze gorącość trzymają.
Rusłan mówił po polsku z zabawnym akcentem, charakterystycznym dla mieszkańców Kaukazu. Po rosyjsku też zresztą mówił nie do końca czysto.
– Powiadam ci, że mi zimno!
Ordynans się nie spierał. Ordynans… Obaj stosowali i lubili to określenie, chociaż w przypadku byłego już przecież kapitana także byłego wachmistrza powinno się nazywać raczej towarzyszem. A może nawet przyjacielem?
Jednak zostali przy dawnych zwyczajach. Stary też wolał nazywać Wołłkowicza kapitanem niż panem hrabią. Tytuły, tytuły. Cóż warte są dla człowieka bez ojczyzny i bez majątku? Dla kogoś, kto został wygnany z własnej ziemi, poznał los ściganej zwierzyny i wie, co to głód przyprawiony potwornym pragnieniem? I… zimno. Kapitan, oddychając głęboko i miarowo, patrzył na krzątającego się ordynansa. Przeklęty sen, za każdym razem taki sam, wydawał się równie rzeczywisty jak przedmioty wokół. Zresztą, jakże mogło być inaczej? Tamte wilki…
– Panie kapitanie – rozmyślania przerwał szorstki, zdarty od wydawania komend głos Rusłana. Stary Czerkies nie zawsze był ordynansem. Zanim stracił lewą dłoń, służył jako wachmistrz w doborowej kompanii lansjerów, dowodzonej właśnie przez kapitana Wołłkowicza. Nie chciał opuszczać szeregów, choć sam generał major Kocz chciał mu dać godną odprawę i solidną rentę. Wybrał los oficerskiego sługi, żeby tylko nie gnić gdzieś na prowincji w cywilnym szynelu, byle pozostać „w cuglach”, jak zwykł mawiać. Zresztą wielką rolę odgrywało tu przywiązanie, jakie żywił do kapitana. Z wzajemnością zresztą.
A teraz rozpalał ogień, sprawnie przytrzymując pudełko zapałek między kikutem a niskim stołkiem. Nie lubił, by mu ktoś pomagał w tak prostych czynnościach.
– Słucham, stary, co tam znowu?
– Powinien pan wreszcie pójść do dobrego lekarza. Te konowały, które badały pana, nie powinny dotykać nawet zdechłego kota, żeby mu nie zaszkodzić.
– Na dobrego lekarza trzeba mieć dobre pieniądze, a nasze fundusze idą w całości na czynsz i jedzenie.
– Zamęczy się pan. Zimno i zimno… Coraz gorzej jest. Ta gorączka pana zniszczy.
– Wiesz, że niebawem przejdzie samo. Choroba nie tkwi wszak tylko w ciele. Mam ją w głowie, w duszy. Mróz jest jak upiór: kiedy raz wyssie z człowieka krew, dręczyć go będzie po kres dni. Nie da się go wyegzorcyzmować.
Rusłan nie odpowiedział. Dmuchnął kilka razy w płomień, dołożył suchych szczap, potem dorzucił większy kloc drewna.
– Taki młody człowiek – mruczał pod nosem. – Szkoda życie marnować, siedząc w tej norze. Wyszedłby pan na świat, poznał kogo…
– Nie marudź, stary. – Wołłkowicz zaśmiał się z przymusem.
Młody człowiek. Tak, miał dopiero trzydzieści dwa lata, ale czuł, jakby los wrzucił mu ich na barki dwakroć tyle, albo i więcej. Młodość to określenie bardzo względne. Widywał starców, którym wigoru mógłby pozazdrościć niejeden dwudziestolatek, ale widział też chłopców o spojrzeniach tak zmęczonych, jakby mieli najzupełniej dość życia. Może czas wcale nie płynie tak samo dla każdego? Na pewno nie. Wszak jednemu i temu samemu człowiekowi zdaje się niekiedy, że Parki przędą nić jego żywota tak szybko, aż żal, bo chciałoby się zachować na dłużej każdą sekundę, a niekiedy wrzeciona bezdusznych bogiń stają w miejscu na tak długo, że bierze ochota, aby popędzić je nahajką.
W życiu byłego kapitana tych drugich chwil bywało ostatnio o wiele więcej. Wachmistrza nazywał starym, a przecież wcale wiekiem aż tak od siebie nie odbiegali, Rusłan dopiero dochodził czterdziestki. Ale w oddziale na podoficera zwykło się mówić właśnie „stary” i tak już to określenie do niego przylgnęło.
– A bo tak – mruczał Rusłan. – Postawę i twarz ma pan jak trzeba, uczciwie mówiąc, piękny z pana mężczyzna.
Wołłkowicz odruchowo dotknął palcem długiej blizny, biegnącej od skroni do podbródka. Ordynans zauważył gest.
– To nic – rzekł – to głupstwo. A nawet lepiej, bo kobiety lubią, jak chłop nie jest gładki niby dziewka na wydaniu. Zakręciłby się pan koło której, co ma wpływy wśród waszych, co tu osiedli. A i krewniacy jacyś by się może znaleźli w ostatku…
– Daj spokój – uciął ostro były oficer. – Nie będę się wieszał pańskiej klamki, a tym bardziej wykorzystywał do tego kobiet. A rodzina jest, i owszem, wcale liczna, dobrze o tym wiesz. Ale jakoś nie miał się kto upomnieć i zadbać o moje siostry, kiedy gniłem na Sybirze! O mnie też nie stali. U wrogów na zesłaniu znalazłem bodaj więcej serca niż u swoich!
Rusłan nadstawił ciekawie uszu. Może tym razem pan wyrzuci wreszcie z siebie to, co go tak dręczyło. Nigdy nie chciał powiedzieć, co zaszło w osiedlu zesłańców pod Amarskiem, że musiał stamtąd uciekać w samym środku zimy.
Ale kapitan zamilkł. Przysunął się bliżej ognia, oparł stopy na podmurówce kominka, wyciągnął przed siebie ręce.
– Powiadam ci, stary – wymamrotał po chwili. – Moskale więcej serca miewają niż rodacy…
Rusłan spojrzał z niepokojem w twarz Wołłkowicza. Czyżby znowu dopadała go zimna febra? Ale nie, oficer twarz miał spokojną, spojrzenie zamyślone. Patrzył w ogień, a przed oczami przelatywały mu wspomnienia chciane i niechciane.

Lekko skośne oczy generała patrzyły zimno na stojącego przed nim człowieka w nienagannie skrojonym i odprasowanym mundurze. Pod tym spojrzeniem major kulił się wewnętrznie, starał się jednak nie okazywać niepokoju. Wezwanie zastało go w gronie przyjaciół, pośród zabawy. Jednak gdy tylko adiutant szepnął mu na ucho, kto chce go widzieć o tak niezwykłej porze, oficer w jednej chwili wytrzeźwiał. Z żalem zostawił wesołe towarzystwo, lecz cóż – służba nie drużba.
– Michaile Antonowiczu, proszę, niechże pan usiądzie, nie jesteśmy na paradzie – rzekł generał Kriabin konfidencjonalnie.
– Tak jest, panie generale!
Major rozejrzał się w poszukiwaniu krzesła, ale ponieważ nie znalazł żadnego, stał dalej, czując się coraz bardziej głupio. Generał pozował na świętej pamięci wielkiego księcia Konstantego, który także znany był z niewybrednego poczucia humoru, lubił upokarzać podwładnych, a szczególnie tych oficerów, o których wiedział, że są bardziej utalentowani od niego. Czyli prawie wszystkich. Byli tacy, którzy z tego powodu popełnili nawet samobójstwo. Z drugiej strony, carski brat mimo wszystko cenił sobie inteligencję, a po pewnym wypadku rzadko odważał się szkodzić żołnierzom czymś więcej niż drobnymi wstrętami. Jak powiadano, zdarzało mu się znieważać oficerów i następnie dawać im możliwość zmazania zniewagi w pojedynku.
Mawiał formalnie: „Jeśli chce pan satysfakcji, oczywiście jestem do dyspozycji”. Książę Konstanty mógł być jednak spokojny o życie i zdrowie, albowiem nie spodziewał się spotkać szaleńca, który by się odważył krzyżować szpadę czy też strzelać z bratem jego cesarskiej mości. Wybierali hańbę lub – częściej – śmierć z własnej ręki. Aż razu pewnego trafiła kosa na kamień. Konstanty obraził polskiego ułana i swoim zwyczajem rzucił uwagę, iż chętnie udzieli mu satysfakcji. Na to przeklęty Polak odparł, że nie godzi się odrzucać tak zaszczytnej propozycji. Oczywiście książę do walki nie stanął. Zasłonił się urodzeniem, które nie pozwalało mu pojedynkować się z byle żołnierzem, w którym nie płynęła równa mu książęca krew, a także wydanym przez cara zakazem pojedynków. Ale właśnie od tamtego czasu wielki książę traktował podwładnych bardziej oględnie. Iwan Piotrowicz Kriabin nie był może dokładną kopią Konstantego, ale potrafił być równie dokuczliwy, podobieństwo zaś do duchowego patrona było tym większe, że po przodkach także odziedziczył dzikie, azjatyckie rysy.
– Czemu pan nie siada? – spytał Kriabin z krzywym uśmieszkiem. – Ach, nie ma na czym? Natrę ja uszu adiutantom, oj, natrę! Trudno zatem, na razie będzie pan rozmawiał ze mną tak, jak okoliczności pozwalają.
– Słucham, panie generale!
– Mam tutaj pismo od gubernatora Jaszyna. – Dowódca rzucił na stół papier. – Zgłosił już jakiś czas temu formalnie ucieczkę pewnego zesłańca i zwrócił się z prośbą o pomoc w jego odnalezieniu, ale papier dotarł do mnie dopiero teraz.
– Czy to ktoś ważny?
– Dla Jaszyna, zdaje się, nieszczególnie, bo wygląda to na zwykłą formalność, jakiej musiał dopełnić. Dla nas w zasadzie też nie bardzo.
Major kiwnął głową. To „w zasadzie” mogło oznaczać dwie rzeczy: albo należy rzecz załatwić spokojnie, wręcz flegmatycznie, nie zważając na ewentualne monity gubernatora i policji, albo…
– Rozumiem, że sprawa ma najwyższy priorytet – powiedział.
– Majorze Rokicki – rzekł generał, mrużąc oczy – proszę powiedzieć, skąd to panu przyszło do głowy?
– Po pierwsze, panie generale, wezwał mnie pan w trybie natychmiastowym, w środku nocy, a to niechybnie oznacza pilną pracę.
– Która wcale nie musi dotyczyć właśnie tego. – Kriabin popchnął palcem list.
– Nie musi – zgodził się major – ale przypuszczam, że dotyczy. Nie widzę innych dokumentów na stole. Po drugie, jeśli zdążyłem dobrze poznać metody działania pana generała, zanim zdecydował się pan pokazać mi to pismo, rozpoznał pan rzecz jak można najdogłębniej.
To nie był czczy komplement. Właśnie ta cecha odróżniała Kriabina bardzo wyraźnie od jego ulubionego księcia Konstantego – miał bystry, żywy umysł, niewiele szczegółów potrafiło umknąć kałmuckim oczom.
– I co dalej? – spytał generał.
– I stwierdził pan, że z jakiegoś powodu należy się tym zająć.
– Z jakiegoś powodu – uśmiechnął się Kriabin. – Tak, zgadza się. A domyśla się, pan, jaki to powód?
– Mogę tylko snuć mgliste przypuszczenia…
– Zaraz! – Generał przerwał majorowi gestem, potrząsnął dzwonkiem i poczekał, aż wejdzie adiutant. – Przyniesiesz mi tu zaraz herbaty z konfiturami – rozkazał – a przedtem krzesło dla pana majora.
Rokicki zaczekał, aż za jego plecami znajdzie się mebel, po czym usiadł na brzeżku.
– Śmiało, majorze – zachęcił go Kriabin – niech pan się wygodniej usadowi. Czeka nas długa rozmowa. A zatem, jakie są te mgliste przypuszczenia?
– Ten, o którego chodzi Jaszynowi, z pewnością nie jest ważną postacią, ale w trakcie rozpoznawania sprawy musiało wyjść na jaw coś, co sprawiło, iż doszedł pan do wniosku, że można to jakoś wykorzystać. Na przykład obecność tego człowieka w miejscu, w którym się teraz znajduje, albo obecność kogoś z jego otoczenia. Albo ten ktoś posiada wiadomości niezwykle dla nas istotne.
– Tak jest, majorze, mniej więcej się zgadza. I co jeszcze? Proszę mówić bez skrępowania. Jesteśmy tu tylko we dwóch, żadne słowo nie może wypłynąć poza gabinet.
– Przypuszczam – ciągnął major ostrożnie – że zechce pan także wykorzystać samego zainteresowanego gubernatora.
– Brawo! – Kriabin przerwał, bo właśnie wszedł adiutant z herbatą. Poczekał, aż młody porucznik postawi na stole tacę, a potem odesłał go niecierpliwym machnięciem ręki. – Sam sobie poradzę. Idź już spać. A pan – zwrócił się do Rokickiego – naprawdę potrafi myśleć. Z tym że nie wie pan wszystkiego. Człowiek, o którego chodzi, jest związany z pewną tajemnicą. Wie o niej bardzo niewielu, można ich policzyć na palcach jednej ręki. Zresztą dlatego pozostaje tajemnicą, a jest ona ponoć na tyle ważna, że parę znaczących person nie może spać spokojnie. W dodatku nasz ptaszek zdołał uciec z zesłania w środku zimy mimo nie najlepszego zdrowia.
– Silny musi być z niego chłop.
– Właśnie niezupełnie, podobno całkiem zwyczajny. Ale dokonał tego wyczynu, a ja chcę wiedzieć, skąd w nim taka determinacja. Najważniejsze jednak jest to, że interesuje się nim pewna bardzo wysoko postawiona osoba. Ważniejsza jeszcze od tych innych, o których wspominałem.
– Z przyczyn państwowych?
– Państwowych czy osobistych, to bez różnicy – odparł dość ostro generał. – Na wyższych szczeblach władzy prywatne sprawy są nierozłącznie związane z racją stanu. Mam nadzieję, że to jasne?
Major milczał, wiedząc, że to nie pytanie, ale wstęp do rozmowy. Czekał, aż przełożony zbierze myśli i wyłuszczy sprawę.

Siedziała przed lustrem, patrząc na odbicie swojej zapłakanej twarzy. Pełgający płomyk kaganka kładł się cieniami na policzkach, wydobywał z mroku dwie błyszczące strużki łez. Wstydziła się słabości. Ojciec zawsze powtarzał, że córce gubernatora nie przystoi płacz, nie powinna się zdradzać z uczuciami, nawet przed samą sobą. Łatwo mu było mówić. Sam twardy i nieskory do wzruszeń mógł się szczycić wspaniałą postawą tak wobec przeciwności losu, jak i chwil szczęścia, na wzór starożytnych stoików. Ale mateczka była zupełnie inna. Nastia pamiętała miękki dotyk szczupłych palców na policzku, kiedy ta piękna istota układała ją do snu. Przypominała anioła nie tylko dobrocią serca, ale i jasną twarzą o alabastrowej cerze, okoloną aureolą cudownie złotych loków. Na jawie dziewczyna pamiętała ją jak przez mgłę, ale czasem przychodziła w snach, aby popatrzeć na dorastającą córkę, i były to najszczęśliwsze chwile w życiu Nastii. Niestety, potem nastawał poranek i twarz mateczki rozmywała się, postać ginęła w świetle dnia.
A poza tym bardzo wcześnie zjawiała się stara niania, aby obudzić dziewczynę. Ojciec nieodmiennie życzył sobie, aby córka spożywała z nim śniadanie, chyba że wyjeżdżał albo właśnie miał ważnych gości, z którymi musiał omówić poufne sprawy. Tak właśnie miało być nazajutrz. Po południu przyjechali jacyś dwaj oficerowie. Ojciec najpierw ucieszył się z tej wizyty, lecz rozmowa, którą odbył z nimi przed kolacją, wprowadziła go w podły nastrój. Ofuknął Nastię, pragnącą się dowiedzieć, jak ma się przebrać do wieczornego posiłku i jutrzejszego śniadania, oznajmił, że będzie jadła u siebie i w ogóle ma przez cały dzień siedzieć w pokoju, nie pokazywać się gościom na oczy. Widziała ich więc tylko przy powitaniu. Jeden z mężczyzn był dość niski, a może nie tyle niski, ile tak gruby, że zdawał się mniejszy niż w rzeczywistości, drugi zaś wysoki, smukły, o ciemnych, żywych oczach, którymi spoglądał taksująco na córkę gospodarza. Zrobiło jej się nieswojo, pomyślała, że takie oczy mógłby mieć ktoś, kto trudni się profesją katowską. Przystojna twarz mężczyzny i pozornie jasny uśmiech nie były w stanie złagodzić srogości spojrzenia.
Teraz, rozczesując włosy, przypomniała sobie te badawcze źrenice, a jednocześnie wspomniała inne, miękkie i dobre, które chyba nigdy nie potrafi łyby tak na kogoś popatrzeć. Łzy… Który to już raz płakała, myśląc, czy kiedyś go jeszcze zobaczy. Nie, nie zobaczy! Nawet jeśli żyje gdzieś tam, daleko, nie spotkają się chyba nigdy. A może jednak. Nadzieja przecież umiera ostatnia. Jeśli tylko Jerzy żyje… Miała nadzieję, że tak, czuła całą duszą, że gorące uczucie nie wygasło, że bije dla niej jego wielkie serce. Lecz może to było tylko życzenie? Może spróbować zapytać mateczkę, kiedy znowu pojawi się we śnie? A nuż odpowie.
Uśmiechnęła się lekko, wspominając pierwszy nieśmiały dotyk, kiedy z wdzięcznością ujął jej dłoń i przycisnął do ust. Uciekła wtedy, spłoniona, pozostawiając go w przekonaniu, że odważył się na zbyt wiele. Unikał jej przez kilka tygodni, nie patrzył w oczy, aż wreszcie, gdy pewnego dnia ich spojrzenia się spotkały, Nastia zrozumiała, że są sobie przeznaczeni.
Przeznaczeni?
Być może.
Ale świat bywa dla kochanków niesłychanie okrutny. Szczególnie wtedy, gdy stoją po przeciwnych stronach barykady wzniesionej przez dzieje narodów i pożogi wojenne. Niania nieraz snuła opowieści o wielkiej miłości, która przezwycięża wszystko. Nastia słuchała tych historii z wypiekami na policzkach, przeżywała gorycz rozstań ich bohaterów i słodycz ponownych spotkań. Czytała romanse, wzruszała się i radowała przygodami postaci, które je zaludniały, próbowała zapomnieć o szarości życia. W opowieściach wszystko może skończyć się dobrze, bo to zależy tylko od tego, kto je stworzył, w rzeczywistości zaś…
Kilka tygodni temu przyjechał w swaty stryj właściciela ziemskiego, niejakiego Rostowskiego. Z początku myślała, że stary chce małżeństwa dla syna, porucznika gwardii, przebywającego z oddziałem gdzieś na Krymie, ale okazało się, że to samemu staremu grzybowi zachciało się młodej żonki. Ojciec odmówił grzecznie, napomykając, że Nastii czas jeszcze do ołtarza, ale wieczorem oznajmił jej zimno, że gdy tylko zjawi się z propozycją ożenku ktoś godny, nie zawaha się ani chwili. Starczy tych babskich fanaberii i opłakiwania jakiegoś polskiego zesłańca, którego kości może już ogryzły zwierzęta.
Uciekła wtedy z płaczem do sypialni, nie jedząc kolacji, zgnębiona, przestraszona. Nie sercem będzie wybierać męża… Z tym jako córka gubernatora musiała się liczyć.
Gubernia Amarska nie była może najbogatszą częścią kraju i najbardziej łakomym kąskiem, ale co gubernator, to gubernator, przez małżeństwo zaś ojciec mógł zyskać korzystne koligacje, zapewnić przyszłość wnukom, skoro synów nie było dane mu doczekać. Na sobie mu przecież nie zależało.
Westchnęła ciężko, odłożyła grzebień, przeżegnała się przed ikoną, po czym weszła do łóżka. Zanim zasnęła, słyszała jeszcze dochodzące z dołu, przytłumione i niewyraźne głosy. Usypiały ją, nieświadomą, że oto być może ważą się jej losy.

Paryski salon promieniał blaskiem świec i mnogością wspaniałych kreacji. Damy i panowie konwersowali w niewielkich grupkach, tu i ówdzie dał się słyszeć perlisty śmiech rozbawionej kobiety, która bądź to doceniła celny dowcip rozmówcy, bądź chciała pokryć zmieszanie usłyszanym komplementem. W jednej z takich grup stał niezbyt wysoki, krępy mężczyzna o bujnej fryzurze i takichże bokobrodach.
– Och, piszę, księżno, oczywiście, że piszę. Tak już świat został urządzony, że poeta, nie tworząc, odczuwa większe męki niźli głodny nędzarz umierający na mrozie.
– Czekamy zatem z niecierpliwością, panie Adamie – odpowiedziała zażywna mniej więcej sześćdziesięcioletnia kobieta. – Córki moje wprost nie mogą spać, jeśli ich nie zapewnię, że mistrz niebawem wyda nowy tom lub skończy wspaniały poemat.
Mickiewicz przełknął gładko piękne słówka. Był przyzwyczajony do hołdów, aczkolwiek zdawał też sobie sprawę, że przynajmniej połowa osób wygłaszających peany nie czytała ani jednej strofki utworów, o których rozmawia. Rzecz jasna, znajdowali się też tacy, którzy umieli na pamięć całe Ballady i romanse, a jeden z oficerów, przybyłych kilka lat po upadku powstania listopadowego, zadziwił wieszcza dokładną znajomością zarówno Pana Tadeusza, jak i Dziadów.
– Możesz pani zapewnić córki, iż już niebawem z oficyny drukarskiej wyjdzie na świat tom moich niegodnych ich oczu utworów.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu głośny śmiech dochodzący gdzieś z tyłu. Odwrócił się ze zmarszczoną brwią sprawdzić, czy aby nie z niego się naigrawają. Ale nie, młodzi ludzie byli zajęci sobą bez reszty. Mars z czoła Mickiewicza nie zniknął jednak, gdyż dostrzegł tam konkurenta. Jedna z młodziutkich panien prosiła go właśnie:
– Zadeklamuj coś, Juliuszu.
Słowacki wzbraniał się z uśmiechem, ale dziewczyna była nieustępliwa, a do jej próśb dołączyli także inni.
– Zaimprowizuj, mistrzu – odezwał się głośno głębokim basem niski, krępy mężczyzna.
– Zaimprowizuj – podchwycili inni.
W sali przycichły rozmowy, wszystkie oczy skierowały się na hałaśliwą kompanię. Słowacki zarumienił się lekko, przymknął oczy, nabrał powietrza i zaczął:

Niechaj nikt się nie sprasza o łez moich garstkę
Lecz w niebo podniesie wzrok
I uczyni pierwszy krok
W serce wleje goryczy naparstek
Niech za słońcem wytrwale podąża myślami
Z oczu jasnych wśród nocy zrywając aksamit.
Kły upiora na duszę z nocną spadły porą
I nie dają ni spać, ni jeść,
Ni ciała martwego grześć,
Za to w bramy piekielne mnie biorą.
Więc niech pomsta na wrogach już dziś się dokona
Diabłów o nią uproszę…
Ubłagam ich, zanim skonam.

Mickiewicz zacisnął zęby. Mniej obznajomieni z poezją i wtajemniczeni słuchacze mogli nie dostrzec drwiny w zgrabnych – tak, zgrabnych, niestety! – strofach, ale dla niego było jasne, że ten chorowity wierszokleta kpi w żywe oczy z najlepszych utworów mistrza Adama. I z wierszy romantycznych, i ze wspaniałych Dziadów, a szczególnie z zawartego w nich obrzędu kojenia dusz. A ta pierwsza fraza, będąca szyderstwem ze słynnego „Niechaj mnie Zosia o wiersze nie prosi”, oraz ostatni dwuwiersz wyśmiewający będące niegdyś na ustach wszystkich „Ach, pomsta, pomsta, pomsta na wroga, z Bogiem lub choćby mimo Boga”.
I diabły, które przychodziły do Nowosilcowa… Ulubiony Mickiewiczowski trzynastozgłoskowiec skrzyżował wiecznie kaszlący Juliusz z metrum godnym inwencji wiejskiego parobka, ale i tutaj popisał się kunsztem, bo do topornego wersu składającego się z ośmiu sylab dorzucił prawie niepostrzeżenie siedem, nie zakłócając przy tym rytmu. Jednocześnie zaś całość ozdobił po swojemu, nie stracił własnego stylu, naśladując cudzy. Złość zmieszała się w sercu poety z mimowolnym podziwem. Ci ze zgromadzonych, którzy dostrzegli, że pozornie niewinne wiersze dotykają wielkiego twórcy, zwrócili oczy na Mickiewicza. Ten uśmiechnął się z przymusem i po chwili namysłu odpowiedział:

Lecz diabły tańczą na duszy krawędzi
I sięgnąć serca nie są jeszcze w stanie
Ich szpony płoną zimnym blaskiem rtęci
Drąc wściekłym szałem piekielne bezdroże
I słyszą smutne piosenki wołanie
I powtarzają: oszczędź, Panie Boże
Nie wzlecę w niebo niby ów kometa
Co wieszczy królom, cesarzom zagładę
Ale nie udam się również do piekła
Bo człekiem jestem i człekiem ostanę.

Słowacki skinął z uznaniem głową. Odpowiedź była godna mistrza i choć może pod względem formy nie tak przemyślana jak zaczepka, za to treścią nadrabiała pewne niedociągnięcia. No i to nawiązanie do Smutno mi, Boże, lekko niedopowiedziane, ale wyraźnie widoczne. Mickiewicz niecierpliwym gestem uciszył rodzące się oklaski.
– Jeśli oczekujecie dalszych zmagań – oznajmił – to ich nie będzie. Nie dziś. Nie czas na wielkie pojedynki tytanów słów, albowiem muszą oni wpierw porozmawiać o ważnych sprawach. Pozwolisz, panie Juliuszu, że odbiorę cię na chwilę miłemu towarzystwu?
Prawda wyglądała częściowo tak, że mistrz Adam nie miał dziś dobrego dnia na improwizowanie, był zbyt zmęczony po szaleństwach ostatniej nocy, którą spędził z młodziutką wielbicielką swego talentu. Ale była to tylko, jako się rzekło, część prawdy. Mickiewicz w istocie rzeczy miał bowiem do konkurenta pewną całkiem ważną sprawę.
– Słucham, panie Adamie. – Słowacki pozwolił się ująć pod łokieć i odprowadzić na stronę. Nie lubił takich bliskich rozmów z Mickiewiczem, gdyż od Litwina zawsze zalatywało cygarami i niedomytym ciałem, Juliusz zaś miał wrażliwy węch, spotęgowany w dodatku dręczącą go chorobą.
– Rozmawiałem wczoraj z księżną Czartoryską – powiedział starszy z wieszczów konfidencjonalnym tonem.
„To nie nowina, od lat zwykłeś wszak wieszać się magnackiej klamki” – chciał już odpowiedzieć młodszy, ale się powstrzymał. Najwyraźniej Mickiewicz naprawdę miał mu coś do zakomunikowania.
– Otóż do księżnej dotarły pogłoski, jakoby w Paryżu pojawił się jakiś twój krewniak – ciągnął Adam.
– Pierwsze słyszę.
– Znasz niejakiego Jerzego Wołłkowicza? Ponoć był porucznikiem szwoleżerów w nieszczęsnym powstaniu listopadowym, dostał się do niewoli, został zesłany na Sybir. Ułaskawiony wstąpił następnie do carskiej armii, odbył kampanię gdzieś na Kaukazie, skąd znów trafił na zsyłkę za jakieś przewiny. Ponoć szykował spisek wraz z gruzińskimi buntownikami. Jak się znalazł w Paryżu, nikt nie potrafi powiedzieć. Dosłużył się u Rosjan stopnia kapitana, który mu potem, rzecz jasna, odebrano wraz z oficerską szpadą. Niesłychanie tajemniczy człek, trzeba powiedzieć. I skrywa pewną tajemnicę z tego, co do nas doszło.
– Jerzy Wołłkowicz – powtórzył Juliusz w zamyśleniu. – Wołłkowicze to istotnie nasi krewniacy, jeśli mowa o tych samych, o których myślę. O tym Jerzym nigdy nie słyszałem. Matka mówiła coś kiedyś o Michale, odznaczonym przez Naczelnika Kościuszkę podczas insurekcji, ale może to był wuj jakiś czy nawet ojciec tego, który przybył do Francji, jak powiadasz, panie Adamie. – Spojrzał nagle bystro na rozmówcę. – Dużo pan wie – zauważył czujnie. – Czy to wszystko przekazała księżna?
– Nie inaczej. – Mickiewicz zmrużył oczy. – Jest w związku z tym pewna prośba do ciebie. Oczywiście nie ode mnie jedynie, ale od ludzi, którym może to być użyteczne.
– Chyba nawet wiem, co to za prośba – rzekł chłodno Słowacki.
– Tym lepiej, nie trzeba będzie za dużo mówić, a spójrz, panie Juliuszu, damy i panowie już zerkają ciekawie w naszą stronę, że tak długo konwersujemy.

 
Wesprzyj nas