„Zachęcam czytelników, ponieważ książkę pisałem z miłością i myślę, że pokazane w niej losy, będą zawsze w jakiś sposób znane, bliskie, rozpoznawalne, bez względu na to gdzie i w jakim czasie się żyje.”


Czy we współczesnym świecie jest miejsce na bajki? Czy można je opowiadać dorosłym? Aleksandar Prokopiev przekonuje, że tak. Mieszając rzeczywistość z fikcją, śmiech z makabrą, wprowadza nas w nie zawsze bajkowy świat, który mimo że odrobinę szalony, szybko rozpoznajemy jako własny.

W kilkunastu zawartych w książce opowieściach autor portretuje człowieka i elementy jego życia, miłość, przyjaźń, powodzenie i niepowodzenie, to co oznacza wierność i zdradę. Wszystko to co czyni życie takim jakim jest, tzn. bogatym i różnorodnym.

Pokazuje on nam drugą stronę, na pierwszy rzut oka, dziecinnych i niewinnie wyglądających historii. Odziera je z magii walki dobra ze złem, sprowadza na ziemię, a ich bohaterami czyni zwykłych ludzi, wraz z ich przywarami, egoistycznymi pragnieniami i pospolitymi problemami. Całość doprawia odrobiną szaleństwa i wszystkim tym co wydobyte z najciemniejszych zakamarków lewej kieszeni.

„Zachęcam czytelników, ponieważ książkę pisałem z miłością i myślę, że pokazane w niej losy, będą zawsze w jakiś sposób znane, bliskie, rozpoznawalne, bez względu na to gdzie i w jakim czasie się żyje.”

Aleksandar Prokopiev (ur. w 1953 r.) macedoński pisarz i muzyk. Autor powieści, zbiorów opowiadań, esejów, sztuk teatralnych i telewizyjnych; jego dzieła przetłumaczone zostały na język angielski, francuski, włoski, japoński, rosyjski, węgierski, czeski, słowacki, polski. Absolwent Uniwersytetu w Belgradzie oraz Sorbony, obecnie wykłada w Instytucie literatury macedońskiej na Uniwersytecie Cyryla i Metodego w Skopje.
W latach 80 czynny muzyk, członek popularnych nowofalowych zespołów z byłej Jugosławii: Idoli oraz Usta Usta. Autor tekstu największego przeboju zespołu Idoli „Rzadko Cię widuję z dziewczętami”. Z kariery muzycznej zrezygnował na rzecz studiów i literatury.
W 2012 roku za książkę “Mały człowiek: Bajki z lewej kieszeni” otrzymał międzynarodową nagrodę Balkanika, najbardziej prestiżowe literackie wyróżnienie na Bałkanach.

Aleksandar Prokopiev
Mały człowiek. Bajki z lewej kieszeni
Przekład: Aneta Todevska i Michał Sapeta
Seria wydawnicza: Na Południe
Wydawnictwo Toczka
Premiera: 2013

Mały człowiek

Zastał Nauczyciela przed szklanym kloszem, z wielkim zainteresowaniem obserwującego homunkulusa.
– Podejdź, podejdź bliżej – zawołał, nie odrywając spojrzenia. – Nie wydaje ci się, że podrósł od wczorajszego wieczoru? – Najprawdopodobniej nie spał całą noc, widać to było po workach pod jego oczami, które iskrzyły się jak u podnieconego, podstarzałego amanta. – Widzisz, zaczął się ruszać.
Odnosiło się wrażenie, że mały człowiek pod kloszem albo coś, co miało wyglądać jak ludzka istota, wciąż leży nieruchomo. Uwidoczniły się już usta, dłonie, organ płciowy i stopy, nieproporcjonalnie duże w porównaniu do drugiej prawie, bezkształtnej masy.
– Rozwija się bardzo szybko. Myślisz, że nas widzi? – wyszeptał Alcybiades, zachwycony jak dzieciak, nie czekając na odpowiedź Bonifacego, ale cokolwiek by ten powiedział, zgodził się albo nie, Nauczyciel i tak nie wysłuchałby go do końca.
Po tym, gdy w piątek rano, tuż przed świtem, wykopał spod szubienicy wielką mandragorę i schował ją pod kloszem, zrobił wszystko, co jest potrzebne, by organizm homunkulusa mógł funkcjonować. Proces stwarzania już od samego początku jest bardzo skomplikowany. Należy bardzo ostrożnie oddzielić korzeń mandragory od ziemi. W tym celu trzeba użyć wyjątkowo grubych, dwuwarstwowych rękawic ze świńskiej skóry, gdyż podczas wykopywania mandragora może zareagować bardzo gwałtownie, wypuszczając trujące oleiste krople. Niektórzy używają do tego celu psów, które zębami wyciągają z ziemi korzeń, zdarza się, że pies zdycha w potwornych męczarniach. Nauczyciel, choć już wcześniej miał dobrze opanowaną i wypróbowaną metodę zbierania i wstępnej pielęgnacji mandragory, postępował jak zawsze bardzo ostrożnie i ze skrupulatnością. Karmił i poił roślinę miodem, mlekiem oraz krwią młodego, świeżo zarżniętego koguta. Z grudy ziemi spod wisielca, która wchłonęła ostatnie krople jego spermy, zrobił pożywną podściółkę, wzbogacając ją czterdziestodniowymi odchodami konia. Była to sprawdzona już wcześniej przez Alcybiadesa metoda, dzięki której ożywił kilka niemych homunkulusów, a następnie wykorzystywał ich jako miniaturowych służących albo, dla rozrywki, jako akrobatów. Ich krótki żywot – najwyżej cztery miesiące – nie umniejszał ich niezwykłości, o czym wiedziało kilku zaufanych przyjaciół Nauczyciela, którym dana była możliwość obecności na prezentacji małych ludzików. W przeciwieństwie do mechanicznych figur w postaci rajskich ptaków, pszczół albo lutniarzy, które trochę by poćwierkały, pobrzęczały albo próbowały zagrać na podwójnych strunach (daleko im było do umiejętności Francesca da Milano) i po tych kilku krótkich występach oklapnęłyby jak porzucone marionetki, homunkulusy, choć niezgrabne, brzydkie, z nie do końca uformowanymi kończynami (zwykle jedna ręka albo noga była krótsza od drugiej), „żyły” od początku do końca swojego istnienia. Nie można powiedzieć, że ich narodziny i śmierć wyglądały jak ludzkie albo jak jakiegoś innego żywego stworzenia. Zaistniałe z mandragory, „wykiełkowane” ze spermy brutalnie ginącego – tutaj Tanatos przyjmuje na siebie rolę Erosa – były zaiste dziećmi śmierci. Ich odejście z tego świata również było inne niż ludzkie. Gdy odczuwały, że zbliża się ich ostatnia godzina, stworzenia te, zazwyczaj bardzo posłuszne, stawały się coraz bardziej niespokojne i podenerwowane, nie mogły usiedzieć w jednym miejscu, miały potrzebę ciągłego biegania po całym domu z wyraźnym niezadowoleniem na ich nie do końca uformowanych twarzach. Ponieważ nie umiały mówić, wydobywały z siebie jakieś żałosne, a jednocześnie pełne wściekłości dźwięki, coś pomiędzy piszczeniem i warczeniem. A kiedy zapadał wczesny zmierzch, zaczynały drapać i uderzać w szyby, jak kot albo pies, który chce wyjść się załatwić. Dla Bonifacego najbardziej tajemnicze i przeraźliwe było to, że małe ludziki wychodziły z domu i znikały wyłącznie w godzinach nocnych. Podczas dnia było widać, że skrajnie wyczerpane, pozostawały w domu. Cały dzień schowane w jakimś ciemnym kącie, popiskiwały cicho, wyczekując nocy. Alcybiades zauważył, że czekają na zachód słońca i wtedy to, chwiejąc się i kulejąc, odchodziły na zawsze w noc, bez pożegnania, nie odwracając się…
– Gdzie znikają? Lub w czym? Jest to coś niewytłumaczalnego po tej stronie życia, myślę, mój miły Bonifacy, że w stosunku do nich zagadka czasu musi być rozwiązywana inaczej niż u ludzi. Ale i to stworzenie nie urodziłoby się bez ludzkiego nasienia, nawet gdy było ono wyrzucone w agonii. Nasienie umierającego, które łączy się z łonem ziemi. To znaczy, że już w akcie narodzin ten omino przeczy złudzeniu, że życie jest odcinkiem, który od swojego początku nieubłaganie biegnie do swego kresu. Rodząc się dosłownie od końca, zupełnie na odwrót, homunkulus gardzi okrutnym żartem, który został nam narzucony, aby uwierzyć, że czas ciągle zdąża w jednym kierunku, że starzenie się jest bezpowrotne. Ten omino pokaże nam coś przeciwnego!
Najbardziej bezpośrednim, zdumionym świadkiem poczynań Nauczyciela był Bonifacy. On po prostu nie mógł oderwać się od rośliny spod klosza, dokarmiał ją aronią, ikrą suma i olejkiem z dziurawca.
Minął już siódmy rok, odkąd Alcybiades przyjął Bonifacego na nauki. Wciąż pamiętał moment przyjęcia – wcale nie było łatwo, mimo że ręczył za niego wuj, jeden z najbogatszych szlachciców w mieście. Nauczyciel wezwał go do swojego domu, który jednocześnie był jego laboratorium. Bonifacy miał już osiemnaście lat i choć dopiero co przeczytał De hominis dignitate, to jednak nie czuł się pewnym siebie i własnej godności. Egzamin trwał trzy dni. Na pytania, które zadawał mu na początku, np. dotyczące chronometrii, podstaw posługiwania się magicznym kwadratem, kolorowania atramentu na czerwono i rozcieńczania go w wodzie, dwoistej natury salmiaku, interpretacji kalendarza według dni, dekad i cykli księżycowych, odpowiadał od razu i precyzyjnie, bez wahania. Kiedy jednak Nauczyciel pytał, jak uwzględniać astromatematykę w lecznictwie, np. w funkcjonowaniu grasicy i serca w zależności od oddziaływania słońca, płuc od Merkurego, oczu i woreczka żółciowego od Marsa, Bonifacy zastanawiał się, a potem próbował dać jak najbardziej zwięzłą odpowiedź, jednocześnie uważnie słuchając uzupełnień Alcybiadesa. Ale w ostatnim dniu egzaminu, kiedy pytania dotyczyły tajemnic ukrytych sfer, jak na przykład astralnych zjaw zasiedlających ciała niebieskie i rządzących nimi, a z ich pomocą kierujących również ludzkimi duszami – duchów budowniczych, które stwarzają łańcuchy energetyczne, i duchów skrybów, które zostawiają przekaz, jak z tej energii korzystać, zapisują porady, proroctwa i sposoby leczenia – Bonifacy zawstydzony, z płonącymi policzkami, jakby dopiero uczył się podstaw alfabetu, podenerwowany i wystraszony milczał, wyczekując, co powie mu Nauczyciel. Ten oczywiście był zadowolony z jego zachowania. Na koniec egzaminu powiedział:
– Wiedza jest dwuznaczna. Czasami jesteś pewien, że się znasz, wtedy wyrażasz to nadmierną liczbą słów. Czasami, bojąc się, że nie wiesz, stajesz się oszczędny w słowach albo milczysz. Ale to podobnie jak w muzyce: jednym razem melodia przeładowana jest dźwiękami, drugim razem tych kilka nutek, dzięki przerwom między nimi, oddaje jej głębię. Od jutra drzwi mojego domu są dla ciebie otwarte. Będziemy pracować razem. Na początku będzie dużo pracy, a przyjemności mało, ale z czasem, kiedy zbudujesz fundamenty swojego niebiańskiego zamku, nie będziesz już w stanie mieszkać poza nim.
Alcybiades w zasadzie mówił o „kompozycji” własnego życia (skorzystajmy z porównania do muzyki, do której on sam często się odwoływał), ale w gruncie rzeczy miał rację. Mimo różnicy charakterów Bonifacy w ciągu tych siedmiu lat z oddaniem i stałym zainteresowaniem „wypełniał swoją Świątynię posągami i harmonią…”, jak mawiał Nauczyciel, „żeby potem sam mógł się oddać misterium Mądrości”.
Mimo rzetelnie zdobywanej wiedzy o rzeczach w ciągu ich wspólnie spędzanego czasu i upodabniania się do Nauczyciela nie stracił ani odrobiny ze swej dziecinnej ciekawości. Bezpośredniość, z jaką Nauczyciel wprowadzał go w swoje eksperymenty, potrafiła przepełniać go dreszczem albo niekontrolowaną radością, w zależności od tego, czy jego hipotezy były obalane, czy też się potwierdzały.
– Jak myślisz, czy on nas widzi? Jak jego oczy odbierają nasz wizerunek? Czy zadaje sobie pytanie: „Czy oni są prawdziwi? Czy oni istnieją? Czy ja istnieję?”?
Stojąc jak sparaliżowany obok podekscytowanego, pochylonego nad szklanym kloszem Nauczyciela, Bonifacy nie mógł wyzbyć się przeczucia, że tym razem sprawy idą w złym kierunku, że zbliża się niebezpieczeństwo zderzenia z czymś przerażającym i mrocznym. Przypomniał sobie, co Nauczyciel powiedział mu pewnego późnego wieczoru, kiedy pod jego nadzorem przygotowywał buteleczki balsamu z anyżu, cebuli, oleju z oliwek oraz bazylii przeciw zapaleniu i bólowi uszu.
– I ten lek nauczyłeś się przygotowywać. Jak uczeń, który żegluje po morzu wiedzy, mam nadzieję, że będziesz mógł, przy mojej małej pomocy, dotrzeć na jego drugi brzeg. Ale nikt inny ci nie pomoże, miły Bonifacy, tylko ty sam, dzięki własnym staraniom, oddaniu i odwadze, musisz osiągnąć przeciwległy brzeg morza, który nazywa się Czasem.
Teraz gdy patrzył i słuchał Alcybiadesa, który niemal w ekstazie śledził rozwój homunkulusa, Bonifacy pomyślał, że nigdy, w przeciwieństwie do Nauczyciela, nie będzie mógł dotrzeć do brzegu Czasu.
– Dla mnie, miły Bonifacy, istnieje tylko jedno wyzwanie: stworzyć małego człowieka, doskonalszego niż ten poprzedni. Dla prawdy. Aby stworzyć ciało – rękawicę, ale także umysł – rękę, która całkowicie wpasuje się do tej rękawicy. Wiadomo, że kiedy wyzwolimy się z cielesności, jeśli właściwie postępowaliśmy naprzód naszą ziemską drogą, moglibyśmy zobaczyć astralne części wszystkich zjaw, moglibyśmy przez sen na przykład oddziaływać nawet na czyjeś myśli, ale trudno byłoby komunikować się na płaszczyźnie fizycznej, jak ciało z ciałem. Ale tak, przez homunkulusa…
– Pan ma na myśli: przez jego drugie „ja”?
– Dokładnie. Ponieważ on, niewinnie powieszony, znowu stanie się świadom wibracji i oddziaływania fizycznej materii.
– A le czy to nie będzie odwrotny proces? Homunkulus, to znaczy wisielec, będzie wibrował i oddziaływał na świat i na nas?
– Właśnie tego chcę! – wykrzyknął Alcybiades, prostując się, a jego oczy jarzyły się jakimś piekielnym światłem.
– Wtedy prawda wyjdzie na jaw!
– Więc dlatego wkłada pan tyle wysiłku, by mały człowiek przemówił…
– Przemówi. Jego głosem – głosem hrabiego Maurizia Benedettiego. Aby powiedzieć, co się stało.
– A le przecież wiadomo, że powiesili go za zabójstwo – burknął niepewnie Bonifacy.
– A ja cię pytam, kto wydał rozkaz powieszenia? Kto stracił hrabiego Benedettiego?… Jestem naukowcem, mój miły Bonifacy, nie politykiem. Interesuje mnie władza nad procesami chemicznymi, a nie władza nad ludźmi. Ale nawet gdybym był politykiem, nie postępowałbym ze swoimi przeciwnikami z takim okrucieństwem i brutalnością jak ludzie dworu.
– Nasi panowie? – wyrwało się Bonifacemu i zaraz zrozumiał, jak nieszczera jest jego uległość.
– Właśnie oni, nasi panowie. Ciężki los dla tego, który ośmieli się powiedzieć coś przeciwko nim. Sowicie go „wynagrodzą”. Noc go pochłonie i wszelki słuch po nim zaginie. Bezboleśnie. – Alcybiades nie ukrywał kpiny. – A narodowi tylko tyle wystarczy: z jednej strony strach w kościach, a z drugiej – łatwowierność i głupota…
– A le oni wybudowali… wybudowano uniwersytet. W pałacu gościli uczonych… z Florencji… Poliziana, Ficina, Mirandolę…
– Wiem, byłem wtedy i słuchałem ich z zachwytem, ale też wystarczająco krytycznie. Jednak, mój drogi Bonifacy, to uczucie wyjątkowości podczas wykładów, te uczty, które nasi tzw. panowie niewątpliwie wystawili, nie mają w ogóle nic wspólnego z biednymi, uległymi mieszkańcami tego miasta, nie wspominając już o ich głupocie. Hrabia Benedetti był jednym z niewielu, którzy ośmielili się głośno zwrócić rządowi uwagę na jego nieszczere popisy przy lekceważeniu zwykłych śmiertelników. Zgodzisz się, że ceremonie nie mogą zastępować rzeczywistości, chociaż mogą być wykorzystane do jej skutecznego uśmierzania. Proces hrabiego w związku z zabójstwem jego brata oraz Alessandry di Pranna był właśnie tak ustawiony i nikt mnie nie przekona, że nie był to przebiegły sposób na pozbycie się przez rząd swego przeciwnika.
Nauczyciel białym piórkiem zapisywał na ciele małego człowieka ciemnoczerwone jak krew litery, wśród których Bonifacy rozpoznał łacińskie, hebrajskie i greckie, ale reszta była mu nieznana.
Zanim zdążył zadać pytanie, Nauczyciel odpowiedział:
– Jest jak ljudi. To są litery kanciastej głagolicy, młodszej siostry okrągłej, którą przed wiekami, razem z relikwiami świętego Klemensa Rzymskiego, sprowadził do Rzymu Konstantyn Filozof, a jako pierwsi zaczęli ją rozpowszechniać Anastazy Bibliotekarz i Gauderich z Velletri. Litery te wciąż żyją na adriatyckiej wyspie Veglia, którą to Słowianie nazywają Krk, również w mieście Zara i dalej na północ, wzdłuż wybrzeża adriatyckiego…
Bonifacy potakiwał głową, mimo że do końca nie był mu jasny ten szybko wypowiadany ciąg informacji. Zdążył się nauczyć słuchać Nauczyciela do końca, tak aby zapamiętać z tego, co mówi, jak najwięcej, a później w bibliotece wyjaśniać to sobie z pomocą glosariuszy.
– Głagolicę wpisałem obok łaciny, greckiego alfabetu i hebrajskich liter, aby osadzić w nim logos, który spaja czyste idee z rzeczywistością. Rysuję mu drzewo genealogiczne słowa. Karmię go literami. Gałęzie wydłużają się i splatają z innymi drzewami słów dzięki literom i uzupełniają się między sobą… dlatego piszę je w różnych alfabetach… aby się ich nauczył, zapamiętał kształt, kolejność i zastosowanie… Aby mógł przemówić… Dlatego pióro, którym zapisuję litery, pochodzi z łabędziego skrzydła. Łabędź… Istnieją zaklęcia, które potrafią zmienić go w człowieka, i na odwrót. Zeus uwiódł Ledę właśnie pod postacią łabędzia… Czerwony kolor to sok z buraków. Zagęszczony, gotowany dziewięć razy, aby był trwały i niezmienny…
Delikatnie nanoszone czerwone litery powoli wsiąkały w skórę homunkulusa. Ich zarysy były jeszcze widoczne nawet po dziesięciu dniach. A mały człowiek nie wydał ani dźwięku.
– Nauczycielu, on jeszcze nie przemówił.
– Bądź cierpliwy, Bonifacy. Kiedy lustrzane odbicie rogów księżyca będzie takie samo jak wtedy, gdy zapisywałem litery, przyjdzie czas, by usłyszeć jego głos.
– Proszę zrozumieć moje wątpliwości. Ta… sprawa… jest jakoś dla mnie nieoczekiwana…
– Cicho! – przerwał mu Alcybiades. – Zobacz, jak oddycha!
Świecznik oświetlający klosz stał na samym brzegu stołu (Bonifacy musiał go trochę przesunąć na środek), światło padało wprost na homunkulusa, wydawało się, że jest on umieszczony na jakimś wielkim, ciemnym prostokącie, dużo większym od stołu. Brzydkie, potworkowate niemowlę szybko rosło. Światło świec podkreślało bladożółtawy kolor oblicza małego człowieka. Twarz omino była nienaturalnie spuchnięta, wyglądał, jakby pochodził z innego świata, nie tylko z powodu tego woskowatego koloru, ale przede wszystkim przez te nienormalne rysy twarzy – lewe oko było umieszczone wyżej od prawego, czerwone kosmyki włosów wyglądały jak szczeć, a jego wargi były nieproporcjonalnie duże i mięsiste. Gdy Bonifacy patrzył na jego twarz, powietrze wokół niego gęstniało, robiło się duszno jak w długo niewietrzonym pomieszczeniu.
Spojrzał na nagą, bezwłosą klatkę piersiową stworzenia, rozszerzała się i kurczyła w szybkim tempie, jak w czasie biegu albo dźwigania wielkich ciężarów – szybkie i krótkie oddechy ścigały się wzajemnie, jeden po drugim.
– Zdejmijmy klosz… potrzebuje więcej przestrzeni do oddychania… – ponaglał niecierpliwie Alcybiades i mimo że w kloszu było wystarczająco dużo otworów umożliwiających obieg powietrza, podniósł go, o mało nie upuszczając. Bonifacy pomyślał, że dawno nie widział Nauczyciela tak podekscytowanego. – …tak… on jest tutaj… z nami…
Oddech homunkulusa stawał się głośniejszy i dało się słyszeć jakieś dźwięki „agrr… agrr… akrr…” wychodzące spomiędzy jego opuchniętych warg, „agrr… agrr… akrr…”. Można było nawet rozpoznać kiełkujące, przeciągłe łączenie się samogłosek: „aoo…”, jakby przeciskały się między charkotaniem.
– Rozpoznaję go, Bonifacy! Wiem, że w jego głowie pojawiają się już strzępy myśli, które należały do hrabiego Maurizia, rozpoznaję jego niepokój… Nie powstrzymuj się, pytaj mnie o to, co cię dręczy – czy on naprawdę przemówi? Więc, mój szanowny Bonifacy… – Czyżby w tym zwrocie była jakaś drwina? – …rozum jest nam dany od Boga i dlatego trzeba mu ufać. Wszystko, co jest na tym świecie, istnieje z jakiegoś powodu. Kompas – żebyśmy wiedzieli, gdzie jesteśmy i dokąd zdążamy. Proch strzelniczy – by można było zabijać na odległość. Psiogłowi ludzie i Amazonki – nie po to, żebyśmy wiedzieli, kim oni są, ale kim jesteśmy my.
Bonifacy pełen trwożliwej niepewności słuchał patetycznego przemówienia Nauczyciela.
– Dlatego on tej nocy dostanie imię. Maurizio. – Bonifacy wymówił je razem z nim. – Będziemy go traktować, jakby powtórnie się narodził. Przywracam mu życie, Bonifacy! Wskrzeszam hrabiego Maurizia!
Poprzednim homunkulusom Nauczyciel nadawał imiona będące liczebnikami (które według Bonifacego brzmiały zbyt wesoło, zważywszy na ich smutne losy): Primo, Secondo, Terzo… Ten homunkulus był dziewiąty, więc miał dostać imię Nono (!), co byłoby całkowicie przeciwne intencjom i znaczeniu, które Nauczyciel przypisywał jego istnieniu.
Większość obywateli Republiki postrzegała sprawę hrabiego Maurizia Benedettiego jako politycznie umotywowane morderstwo, ale by to powiedzieć, a nawet by powiedzieć to szeptem, potrzebna była wielka odwaga, ponieważ za każdym rogiem czaili się szpiedzy, a kara przychodziła szybko i cicho. Rodzina Benedettich była jedną z tych, którym przez wiele lat rzadko kto mógł dorównać szlachetnością i bogactwem. Bernardo, ojciec Maurizia i młodszego Jacopo, przez długie lata, aż do swojej śmierci, oddanie służył miastu jako członek Rady Sześciorga, najwyższej rady miejskiej, która faktycznie władała Republiką. Oczekiwano, że jego syn Maurizio zostanie następcą, ale tak się nie stało. Przynajmniej nie od razu. Oficjele wysłali do obywateli jeden z tych komunikatów, w którym obłudnie i chytrze, a nawet podstępem powiadomili, że musi minąć jakiś czas, by sprawdzić publiczne kompetencje hrabiego Maurizia. Jakoby – z powodu kilku incydentów – był osobą o porywczym charakterze, w związku z czym nie ma predyspozycji do zajmowania tak wysokiego i odpowiedzialnego stanowiska. Maurizio faktycznie nie posiadał szlachetności swojego ojca, był skłonny do wywoływania kłótni i bójek. Ale czyż nie jest to typowe zachowanie dla większości młodzieży mieszkającej w tym mieście? Władał nimi gorący, choleryczny temperament, owoc ich burzliwej młodości. Według Nauczyciela główni oponenci Maurizia wykorzystali fakt, że ta „cholera” u niego była zbyt wyraźna, do tego, by go zniszczyć.
Otóż hrabia Maurizio Benedetti już trzeci rok był w związku małżeńskim z najpiękniejszą kobietą w mieście. Bonifacy miał rzadką okazję, by zobaczyć Alessandrę di Pranna, późniejszą hrabinę Benedetti, przechodzącą obok niego ulicą, a wtedy, jak każdy, kto ją zobaczył, był po prostu powalony jej niezwykłym urokiem. Od Bonifacego była dużo starsza, pięć, może sześć lat, on zaś był dorastającym młodzieńcem. Czas zdawał się nie dotykać jej piękna, jak u Heleny Trojańskiej albo Simonetty Vespucci. W pełni zasługiwała na przydomek, pod którym znali ją wszyscy w mieście. La Bella. Piękna. Miała wyraźnie jasną karnację, jeszcze bardziej podkreślały to jej bujne rude włosy ozdobione perłowym diademem. Dziewczyny i kobiety w mieście wydawały krocie, by uzyskać taki kolor skóry jak jej (dla Bonifacego nie było żadną tajemnicą, że duża część przychodów Nauczyciela pochodziła właśnie z zamówień na środki wybielające cerę). U A lessandry di Pranna ten delikatnie jasny kolor twarzy, jak i ciemnoogniste loki jej włosów były darem natury, albo Boga. Trzecie cudo, które ujawniło się przed zachwyconym obserwatorem, zawstydzonym jawnością swojego zachwytu, stanowiły podłużne, migdałowe, jasnobrązowe oczy. Można by nawet powiedzieć, że melancholijne, gdyby nie odwaga i przenikliwość, które z nich biły, co sprawiało, że jej spojrzenie było powalające.
Jeszcze jako dziecko Bonifacy słuchał krążących po mieście opowiastek na temat La Belli – przede wszystkim o jej urodzie, ale i pięknym śpiewie, graniu na violi da gamba i flecie. Mówili, że pisze wiersze o miłości z delikatną elegancją, skrywając je dla siebie i swoich najbliższych. Wielkie było zdziwienie, kiedy ogłoszono jej zamążpójście za zrzędliwego, pozbawionego manier i nieokrzesanego hrabiego Maurizia Benedettiego. Wredne plotki starszych dam donosiły, że być może była przymuszona wyjść za mąż za hrabiego z powodu jego bogactwa. Alessandra di Pranna pochodziła z jednej z najstarszych rodzin, ale bardzo zubożałej i była to dla niej ostatnia szansa, by wejść do bogatego domu. Ale dlaczego w takim razie jej ojciec – plotkowano – nie wybrał dla niej młodszego hrabiego Benedettiego – Jacopo, który w przeciwieństwie do swego brata był wesołą duszą, miłośnikiem sztuki i chyba bardziej odpowiednim mężem dla pięknej Alessandry. Dlatego – padała odpowiedź – że hrabia Maurizio, jako pierworodny syn, posiadł bogactwo Benedettich i sam już od dłuższego czasu planował, by przepiękna szlachcianka została matką jego dzieci. W tym mieście, dumnym ze swojego liberalizmu i filisterstwa, żartobliwe canzonetty i frottole zakazywały kobietom po sześciu latach małżeństwa noszenia kolorowych tunik, wskazując jako właściwe czarne stroje. Mogły nadal mieć wysokie plisowane kołnierzyki i szerokie rękawy, ale po dwunastu latach małżeństwa i to musiało zniknąć z ich ubiorów.
– Bonifacy, nie dopuszczamy się świętokradztwa, jeśli tego się obawiasz. Nie tylko że przywracamy hrabiemu Mauriziowi życie, ale także robimy to po to, by naprawić wielką krzywdę, którą mu wyrządzono. Bóg bardziej docenia tego, który ciężko pracuje, który stara się wypełnić swoją misję lub obowiązek, jeśli tak chcesz to nazwać, niż tego, który nic nie robi, sądząc, że jego jedynym zadaniem jest tylko regularne chodzenie do kościoła. Hrabia Maurizio, jeśli uda się nam przywrócić go do życia, może nie będzie miał tej samej cielesnej formy jak wcześniej, ale będzie w stanie powiedzieć prawdę, której nie pozwolono mu wyznać przed jego fałszywymi sędziami. Jak napisał kiedyś wybitny Pico: „Bóg dał człowiekowi wybór, by sam decydował, w jakiej formie będzie istniał na ziemi. Jeżeli wybierze żyć jak roślina, będzie rośliną, jeżeli wybierze żyć jak pies, będzie psem. Ale jeżeli wybierze bycie człowiekiem, wtedy wybiera też i sposób swego istnienia”. Ciało homunkulusa, tak samo jak ludzkie, jest śmiertelne i ograniczone. Będzie istniał bardzo krótko, ale pomoże nam przywrócić duszę hrabiemu Mauriziowi, aby mógł oznajmić to, o czym jestem mocno przekonany – że jest niewinny!
Wiadomość o morderstwie przyjęto w Republice z przerażeniem, mimo że obywatele przyzwyczajeni byli do ponurych wieści. Najpiękniejsza, najmilsza Alessandra di Pranna oraz szlachetny hrabia Jacopo zostali okrutnie skatowani!
Na miejsce zbrodni natychmiast wezwano Alcybiadesa, bardzo cenionego mistrza medycyny, który posiadł wiedzę Hipokratesa, Galena, Arystotelesa i nauczycieli ze szkoły Salerno-Montpellier i z powodzeniem stosował ją w leczeniu chorych.
– Kobieta była już martwa, ale hrabia Jacopo jeszcze żył, choć dawał bardzo nikłe oznaki życia, z prawie niewyczuwalnym biciem serca i pulsem jak mysi ogon… – Bonifacy szybko przypomniał określenie „mysi ogon”: „jest to wtedy, gdy dotykając czterema palcami tętnicy, pod pierwszym ledwie wyczuwasz puls, pod drugim mocniej, pod trzecim jeszcze mocniej, a pod czwartym nic. Taki puls wskazuje, że koniec będzie fatalny”. – …straszny widok… górna część gardła głęboko rozcięta, tuż pod brodą, podcięte żyły i ścięgna, wszystko wykonane z precyzją profesjonalnego mordercy. Krew jeszcze bryzgała z rany. Hrabia miał szeroko otwarte oczy i próbował coś z trudem powiedzieć, jakby miał zakneblowane usta. Nachyliłem się nad nim i udało mi się zrozumieć: C’è una speranza di salvezza. Jest nadzieja na zbawienie. Tak, mój miły Bonifacy, powiedział właśnie to: Jest nadzieja na zbawienie! To były jego ostatnie słowa, potem był tylko bulgot, aż w końcu poddał się śmierci.
Hrabia Maurizio natychmiast został aresztowany pod zarzutem podwójnego morderstwa motywowanego zazdrością. Następnie odbył się szybki proces i wydanie wyroku: śmierć przez powieszenie. Nie pomogły nawet apele jego przyjaciół, by dać sprawie więcej czasu, żeby zebrać jakieś dowody niewinności.
– A było miejsce na wątpliwości, mój drogi Bonifacy! Dlaczego hrabia Jacopo został zabity w taki sposób, a nie w pojedynku, dźgnięty w pierś? To byłoby bardziej oczywiste dla temperamentu, jaki posiadał jego brat. Dlaczego Alessandra di Pranna została zamordowana? Maurizio nakrzyczałby na nią, może ją obraził, ale nigdy nie zabiłby kobiety z zimną krwią.
Zaledwie kilka dni od morderstwa Alessandry i Jacopo skazany hrabia Maurizio Benedetti podchodził do szubienicy z gniewem w oczach i z przekleństwami na ustach. „Wrócę, kanalie, zemszczę się!”, wołał, zanim go powiesili. Odszedł, krzycząc, pełen goryczy i ognia.
Homunkulus nie potrzebował już ochrony klosza. Wkrótce zaczął się poruszać, chwiejnie, podobnie jak poprzednie homunkulusy, tyle że on był większy, jego chód cięższy, a kroki wolniejsze. Niezgrabnie, ale pod troskliwym okiem Alcybiadesa kuśtykał po domu z jedną dłuższą, a drugą krótszą nogą, mamrocząc przy tym i zatrzymując się z zainteresowaniem przed żelaznym łóżkiem, biblioteką ze starymi rękopisami, półkami ze szklanymi próbówkami. Homunkulus spróbował nawet chwycić jedną z nich (na szczęście była pusta, pomyślał Bonifacy), ale próbówka wyślizgnęła mu się z rąk, trzasnęła o ziemię i się potłukła. Nauczyciel podbiegł natychmiast, by zebrać kawałki szkła.
– Czy wszystko w porządku, Maurizio? – zapytał go zmartwiony – Nie zraniłeś się?
– Aca.
– Proszę?
– Acqua.
– Acqua! – wykrzyknął Nauczyciel. – Bonifacy, powiedział: „Acqua”! Chce się napić wody. Wszystko rozumie! – Zaczął podskakiwać z radości jak dziecko. – Od teraz, Bonifacy, będzie z nami siadał przy stole. – Kiedy się uspokoił, rzekł uroczyście: – Będziemy razem jeść.
To, co powiedział o stole, wydawało się Bonifacemu trochę śmieszne, ponieważ Nauczyciel często zapominał o posiłkach, pochłonięty pracą, a kiedy już jadł, danie główne składało się z kromek chleba z czosnkiem i lampki lekkiego wina. Ale tym razem z dumą nakrył stół haftowanym obrusem z Flandrii i wyjął odświętne srebrne sztućce. Obiad rozpoczął się od gulaszu z suszonymi warzywami, który mały człowiek spożył ze smakiem.
Gdy przeżuwał ostatni kęs, wymamrotał:
– Jeszcze…
Nauczyciel wyglądał na szczęśliwego: każde nowe półsłówko, które mały człowiek wymawiał nosowo podczas pałaszowania króliczego mięsa w garum, sosie z marynowanej ryby i z kapustą doprawioną czosnkiem, odbierał z podekscytowaniem. Bonifacego, mimo niewyraźnej wymowy, zdumiewała precyzja, z jaką homunkulus odgadywał wypowiadane do niego słowa, jakby je wcześniej znał.
Na koniec Alcybiades rozlał miód pitny, tym napojem o delikatnym działaniu napełnił po brzegi srebrne kielichy, swój i Bonifacego. Dla homunkulusa – Maurizia, do którego zwracał się po imieniu albo z przydomkiem „hrabia”, nalał tylko do połowy. Ale ten po wypiciu miodu jednym haustem od razu poprosił, zadziwiająco dobrze wymawiając nazwę, o czerwonego burgunda. Kolacja trwała do późnej nocy, przy olbrzymim apetycie i mamrotaniu homunkulusa, co wzbudzało nieustanny podziw Nauczyciela. Dla Bonifacego wszystko to działo się bardzo szybko i wydawało się nierzeczywiste. Nauczyciel Alcybiades i mały człowiek Maurizio odprowadzili Bonifacego do wyjścia i wspólnie powiedzieli mu buona notte.
Zmierzając wąską miejską uliczką w kierunku rodzinnego domu, Bonifacy nie mógł się wyzbyć niepokojących myśli, inaczej niż poprzednich nocy, poprzedzonych długimi godzinami pracy, kiedy wracał do domu choć zmęczony, to spokojny. Tej nocy nie powinien był zostawiać Nauczyciela samego. Samego z niebezpiecznym i nieprzewidywalnym stworzeniem, które z każdą chwilą coraz bardziej przypominało prawdziwego hrabiego Maurizia Benedettiego, bezwzględnie okrutnego w atakach niekontrolowanej furii. Cały ten rytuał dotyczący homunkulusa i pośmiertne tajemnice kłębiły się w głowie Bonifacego niczym ponure chmury wokół samotnego Nauczyciela.
– Na co czekasz? Wracaj od razu! – rozkazał sobie.
Biegiem, zadyszany i wystraszony, dotarł z powrotem pod dom Nauczyciela. Wejściowa brama była na wpół otwarta, z jadalni dochodziły jęki. Wśród porozrzucanych naczyń, kielichów i resztek jedzenia na podłodze leżał skulony nauczyciel Alcybiades, z jednym z noży, którymi kroili pieczonego królika, utkwionym w piersi.
– Maurizio był… pomyłką… nie był normalny… operacja… zły pomysł…
Bonifacy wyobraził sobie, jak hrabia X wychodzi w noc, kulejąc na jedną nogę, idzie ciemnymi uliczkami, aż do bramy na końcu miasta, a potem poza miasto, nie wiadomo dokąd – złe stworzenie zdolne do wszelkiej zbrodni.
– Ta wielka rzecz… o której marzyłem… by wrócić… sprawdzić Czas… wypuściłem go… w nocy…
– Wszystko będzie w porządku, Nauczycielu. Powoli. Niech pan się nie wysila. Wszystko będzie w porządku.
– …by wrócić do Boga… tam gdzie był… dla człowieka jest nieosiągalne… Czas…
Kładąc ostrożnie jedwabną poduszkę pod głowę rannego, Bonifacy nie wiedział ani nie mógł nawet przewidzieć, że wieki później pewien alchemik wiersza o androgenicznym imieniu Rainer Maria pod niewidzialnym dla śmiertelnego oka łańcuchem zbieżności wyśpiewa (tymi samymi słowami) wiadomość Nauczyciela, która dla Bonifacego brzmiała jak bełkot:

To wielkie, o którym marzyłeś,
wyzwoliłeś z siebie tej nocy.
Wrócił z powrotem do Boga i tam, gdzie wcześniej był.
A on, bełkocząc jak pijany, leżał…

 
Wesprzyj nas