Powieść o sile ducha, jaką dają zasady i odpowiedzialność, nie tylko za siebie.



Iga, poprzez kolejne zamążpójście, wchodzi w posiadanie olbrzymiego majątku. Nie musi pracować, firmą zarządza mąż, a nad maleńkim synkiem czuwa sztab opiekunek i rodzina. Kobieta może zająć się poszukiwaniem substytutów szczęścia w postaci zabiegów w SPA, spotkań z koleżankami w drogich knajpkach oraz nabywaniem ekskluzywnych ubrań. Kilka razy w roku wyjeżdża na wakacje do dalekich miejsc.

Ale nie zawsze tak było… I nie zawsze tak będzie. Nad firmą wisi widmo bankructwa. Iga musi podjąć walkę o zachowanie części majątku i uratowanie kilkudziesięciu hektarów rodzinnej ziemi, w tym pełnego wspomnień z dzieciństwa domu złudzeń.

Ratując rodzinną schedę, Iga pobiera lekcję skromności. Nie jest już zapatrzona w siebie, a bolesne doświadczenia są dla niej etapem na drodze do budowania szczęścia.

Iwona J. Walczak
Dom złudzeń. Iga
Wydawnictwo Replika
Premiera: 16 lipca 2014

Wiosna 2007

Mam wielki dom, konie, auta z tak zwanej górnej półki i setki hektarów ziemi uprawnej dobrej klasy. Są też łąki oraz kawał lasu. I co z tego? Byłam rozgoryczona. Mógł się postarać. Dwa tysiące euro na tydzień? To za mało!
Wyszłam z hotelu, kierując się na wybrzeże. Miałam czas. Stąpałam powoli, zrywając wychylający się zza skał rumianek. Różnił się od naszego, mniej pachniał, a drobne koszyczki kwiatów wciąż nie były do końca rozwinięte.
Na klifie było pusto i cicho, w zatoce kręciło się kilkoro turystów, a przy brzegu kołysała się samotna żaglówka. Doskonałość linii horyzontu zakłócały małe wycieczkowe statki wracające na noc do zatok. Wiało. Nie przeszkadzał mi chłodny wiatr – przylatując na wyspę, nie nastawiłam się ani na opalanie, ani na kąpiel w morzu. Wystarczyć mi miało spa, basen na tarasie hotelu i sklepy.
Przedwieczorna cisza zachęcała do wędrówki. Dzień kończył się leniwie, rosa zaczynała kłaść na skałach, zaś z oddali, przez coraz bardziej wyraźne świsty wiatru, usłyszałam graną jakby na ustnej harmonijce melodię Hallelujah. Nuciłam cicho, schodząc w dół urwiska, by zejść kilka metrów niżej, musiałam przytrzymać się parcianych sznurów. Niewielka plaża między skałami była znakomitym ustroniem. Ze dwa metry na dwa, osłonięte od wiatru, w tym miejscu było ciepło, cicho, bezwietrznie.
Siadłam na gładkiej szarej skale i stopami zagarniałam piasek. Patrzyłam w dal.
Morze ciemniało wraz z czającym się zmierzchem. Nie słychać było już harmonijki, tylko szum fal, wiatru i odgłosy ptactwa. Oparłam się o skały. To był ten rodzaj odosobnienia, jakiego potrzebowałam.
– Ta plaża jest nienormalna, raz wieje, raz nie! – Usłyszałam za plecami męski głos o matowej, nieczystej barwie.
Odwróciłam się. Łysy, opalony na mulata facet w zielonej podkoszulce i krótkich białych spodniach z lnu wyglądał tak, jakby na wyspie pędził leniwe życie birbanta. Siedział na wysoko położonej półce skalnej po przeciwnej stronie zejścia i mierzył mnie wzrokiem podobnie, jak orzeł spogląda na małego wróbelka. W ręce trzymał ustną harmonijkę. W pomarańczowym świetle umykającego za horyzontem słońca łysina intruza zdawała się błyszczeć, jakby niedawno powierzył ją pucybutowi.
Nie miał niemiłej powierzchowności. Generalnie.
– Czy my się znamy? – zapytałam.
Obrzucił wzrokiem całą moją postać. Z długimi, rudymi włosami, pozakręcanymi w kędziory, w białym spodnium od Cacharel i w jasnozielonym blezerze od Donny Karan wypadłam dobrze, widać. Po twarzy mężczyzny przemknął uśmieszek.
– Cóż za hollywoodzkie pytanie! Jasne, że się nie znamy! – rzekł, po czym zeskoczył po skałach na plażę i podał mi rękę. Uścisk miał mocny, zdecydowany.
– Ludwik Sommer.
– Iga.
– Iga, a co dalej?
– Po prostu Iga.
– Przed kim tutaj uciekliśmy?
– Uciekliśmy? – prychnęłam. – Cóż za banał!
Górna warga bezczelnego typa miała ładny wykrój, a gdy nabierał powietrza, by mówić, układała się w kształt różowego żelowego serduszka. Poprzez ten kształt ust niejaki Sommer (załóżmy, że to jego prawdziwe nazwisko) wyglądał, jakby się ciągle uśmiechał. Oczy łyska, osadzone pod szczeciniastymi, nastroszonymi jak pędzel ławkowiec brwiami, były niewielkie, zmrużone, nieco świdrujące i miały kolor burbonu.
– No cóż, ja akurat umknąłem tutaj przed tłumami półnagich próżniaków, którzy są przekleństwem każdej plaży – mruknął.
Zauważyłam, że coś jeszcze chętnie by dodał, ale się powstrzymał.
– Plaże raczej świecą pustką, uściślijmy – zaprotestowałam.
Spojrzał na mnie spod ławkowców.
– Ech… – westchnął. – Wygląda, że zaczyna się tramontana… Na pewno przez dwa dni będzie wiać jak diabli. Pech. Przejdziemy się drogą konną? – zaproponował nagle.
Droga konna to rodzaj ścieżki dookoła wyspy, nad brzegiem morza, po skałach. To już wiedziałam od recepcjonistki z hotelu. Przejść się? Chętnie.
Minorka, niewielka wyspa, najmniej znana spośród Balearów, skusiła mnie ciszą, której potrzebowałam. Wszystko, co mówiono w biurze turystycznym, okazywało się prawdą. Lotnisko w Mahón było niewiele większe od poznańskiej Ławicy, a droga przez wyspę z jednego brzegu na drugi zajmowała mniej niż godzinę jazdy autem.
– Albo nie, innego dnia, gdy nie będzie wiać. To znikam!
Jak to: „znikam”?! Nie zdążyłam zaprotestować, z pretensją na końcu języka patrzyłam, jak niejaki Ludwik skacze z półki na półkę niczym górska kozica. Nie był wysoki, raczej krępy, ale przy tym umięśniony, zwinny. Rzeczywiście znikł. Za chwilę usłyszałam oddalającą się melodię Whisky Dżemu, która to współgrała ze skalistym brzegiem, szarym piaskiem w zatoce, wakacjami i morzem. A nawet z wiejącą z coraz większą mocą tramontaną. Trzeba przyznać, w grze tego faceta czuć było emocje o sile huraganu.
Spotkanie Sommera mnie ożywiło, było zapowiedzią czegoś nowego. Nie wiem, dlaczego miałam takie wyobrażenie. Opuściłam zatokę, wspięłam się po skałach i znów znalazłam się na kamienistej drodze konnej, jednak mojego rozmówcy nie było już nigdzie widać.
Na Minorce nie sposób się zgubić. Główna droga wiedzie z Ciutadelli do Mahón. Już następnego dnia po przyjeździe wiedziałam, że chcąc gdziekolwiek dojechać, zawsze trzeba minąć trzy targowe miasteczka. Znałam ich nazwy na pamięć. Obudzona nocą mogłabym wyrecytować: Alaior, Es Mercadal i Ferrieries.
Ludwik Sommer niekiedy mignął mi z okna autokaru, w końcu spotkaliśmy się w Mahón, gdzie obydwoje przymierzaliśmy sandały abarcas, oczywiście nie tę samą parę. On oglądał wielkie z naturalnej rudej skóry, ja haftowane zieloną nicią na seledynowym tle. Po rumiankowy rum udaliśmy się już razem. Podobnie było kolejnego dnia, spotkaliśmy się na targu w Ciutadelli, po czym razem wybieraliśmy prezenty, czyli damskie skórzane ozdoby.
– Może zwiedzajmy wyspę jednym autem, będzie taniej… – Zaśmiałam się. To miał być dowcip. Odkąd zostałam żoną Leszka, nie znałam, co to oszczędność.
– Dobrze – przystał od razu i o nic więcej nie zapytał.
– Spotkajmy się wieczorem, by ustalić plan. OK? – brnęłam dalej, w zasadzie nie wiedząc po co.
– Jak chcesz! – Ludwik ożywił się, by za chwilę znów spoważnieć. – Żebyś jednak potem nie żałowała – mruknął, patrząc gdzieś poza mną.
Wieczorem nie mieliśmy okazji, tramontana nie ustawała, mnie rozbolała głowa, a i on się wymówił, podając jako powód, że przy sztormowej pogodzie dobrze jest zniknąć pod wodą, bo tam nie wieje. Zabawne. Pod wodą?!
Tymczasem zarezerwowałam sobie terminy na większość upiększających zabiegów w spa. Przeholowałam. Potrzebne mi były pieniądze, a Leszek nie odbierał moich telefonów. Oddzwonił około jedenastej w nocy i po wysłuchaniu tego, co mam mu do powiedzenia, skwitował krótko, że nie przyśle mi ani jednego euro, bo nie ma.
– Chociaż z pięćset… – poprosiłam, mizdrząc się do słuchawki.
– Nie – odpowiedział i przerwał połączenie.
To nie było normalne zachowanie mojego męża. Zawsze otrzymywałam tyle pieniędzy, ile chciałam, nie potrzebowałam używać żadnych sztuczek. Próbowałam jeszcze raz poprosić Leszka, wytłumaczyć się, ale nie odebrał telefonu ani nie oddzwonił. Następnego dnia przestałam myśleć o upiększających zabiegach. Po prostu z tych najbardziej kosztownych zrezygnowałam.
Wypożyczenie auta zajęło Ludwikowi i mi kwadrans. Dobrze się prowadziło małego opla. Ludwik okazał się wytrawnym kierowcą, zatem było mi obojętne, które miejsce w aucie zajmuję. Raczej bywałam pasażerem.
Monte Toro, najwyższe wzniesienie Minorki, na którym znajduje się słynny klasztor, było pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem. Potem w knajpce Es Pla w Fornells sprawdziliśmy cenę najlepszego na wyspie homara, ale finalnie nawet go nie skosztowaliśmy. Był cholernie drogi. Poza tym tego dnia w restauracji nie pojawił się król Juan Carlos, który czasem podobno tutaj wpadał… właśnie na homarka. Za to spałaszowane pieczone szparagi z szynką serrano, sałatka z melonów i chorizo z karczochami przyjemnie podrażniły nam kubki smakowe. Podobnie jak wołowe szaszłyki z pomarańczą i czosnkiem czy marynowane bakłażany. Mniam…
Zamiast zabiegów w spa, leżałam sobie z Ludwikiem na plaży. A co! Rozmawialiśmy o życiu i jego meandrach oraz nieco optymistyczniej o… słońcu. W konsekwencji po kilku dniach wyglądałam, jakby przez miesiąc wystawiano mnie na pustynię i pilnowano, bym stamtąd nie uciekła. Złaziła mi skóra.
Na Minorce ze zdumieniem odkryłam, że wcale nie trzeba pieniędzy, by się dobrze bawić. Ludwik okazał się dobrym kompanem i znał się na żartach. No i dysponował gotówką, dzięki czemu czułam się bezpiecznie, ale też starałam się nie nadużywać jego hojności. Ostatniego dnia po kolacji, siedząc na tarasie, piliśmy pomadę. Nie była godna zapamiętania. Rozwodniona, przesłodzona lemoniada ze śladem jakichś procentów. Oblecha. Wieczór był ciepły, wiatr ustał, śmialiśmy się. Zrobiło się sentymentalnie. Już dawno zapomniałam o tej stronie swojej osobowości.
– Mam tu wszystko, co lubię. Wodę, słońce, skały… Gdybym mógł, opłynąłbym świat wzdłuż, wszerz i w głąb, bardzo rzadko zawijając do portów – powiedział Ludwik.
I ja chętnie bym się przyłączyła. Nie chciało mi się wracać do kraju, do wsi, do domu. W ogóle.
– Nie możemy rezygnować z marzeń, inaczej nasza dusza nakarmi się złudzeniami. Co stoi na przeszkodzie? – Zajrzałam w oczy Ludwikowi.
– Jak to co? Życie. Trzeba po prostu wieść życie. – Nie patrzył na mnie podczas rozmowy. Twarzą był zwrócony w stronę morza. Zupełnie tak, jakby miał na mnie olew. Trzymał w ręce szklankę z pomadą.
– Życie… Bywa, że po jakimś czasie masz jednak dość monotonii. I co dalej? – Ściskałam pustą szklankę w dłoni.
– Nudzisz się?
– Czasem.
Nie miałam zamiaru popaść w słowotok, chociaż, nie powiem, korciło mnie, by się zwierzyć, zwłaszcza po pomadzie i rumiankowym rumie. Z czego? Dużo by tego było.
Znów zaliczyliśmy chwilę milczenia. Muszę przyznać, dobrze mi się z nim „nie rozmawiało”, w ogóle nie czułam potrzeby, by zagłuszyć ciszę myśli słowami. Tak było dobrze.
– Zagraj coś – poprosiłam i oparłam się wygodnie na fotelu.
Tym razem improwizował. Dźwięki popłynęły w dal, miałam je na wyciągnięcie ręki, w powietrzu, nuty fruwały nad moją głową, nad nami, wszędzie. W tej muzyce odnalazłam smutek, nostalgię. Dokładnie to samo, co czułam i ja. Dobrze grał.
– Pięknie, pięknie – powtarzałam.
Po paru minutach Ludwik skończył grać i włożył harmonijkę do kieszeni spodni.
– Też jesteś na łańcuchu? – zapytał jakby od niechcenia.
– Skąd wiesz?
– Bo się właśnie do tego przyznałaś.
To musiało mi wystarczyć. Rodzaj mało rozwiniętej konwersacji, jaką uprawialiśmy, dawał mi duże pole do wyobrażeń.
Zaczęła mnie kręcić ta znajomość.

***

Samolot kołował nad Warszawą już ze dwadzieścia minut. Byłam zmartwiona. Ludwik z kolei przeżywał coś na kształt paniki połączonej z histerią. Gdy wreszcie wielki blaszany ptak siadł na pasie, mój towarzysz odsapnął i zaczął marudzić, że tak długo jeszcze nigdy nie lądował i to na pewno jest dla nas zły znak. W ten sposób dowiedziałam się, że chce kontynuować znajomość ze mną.
– Gdzie mieszkasz? – zapytałam, gdy przy taśmie czekaliśmy na bagaż.
– Trochę tu, trochę tam, w Poznaniu czasem też – rzekł, siłując się z moją walizką, która zjechała na taśmie.
Wydarłam z notesu kartkę, napisałam swój numer telefonu i adres mailowy, zwinęłam i wcisnęłam mu w rękę.
– Czy to inicjacja? – Przeszył mnie świdrującymi oczkami i schował kartkę do kieszeni spodni. Jeszcze krótką chwilę temu ze strachu omal nie zszedł, nie wypuszczał mojej ręki i ja musiałam w tym widowisku uczestniczyć, a teraz? Jakbym miała myśli wypisane na czole…
– Cały tydzień czekałem, aż wreszcie mnie dotkniesz.
Dobre. Nic nie odpowiedziałam. W ten sposób się rozstaliśmy.
Jadąc pociągiem z Warszawy do Poznania, zastanawiałam się, czy to niemoralne, żeby w czasie siewu zbóż żona właściciela firmy rolnej wracała do domu opalona.

Unosząca się nad Jeziorem Jerzyńskim i łąkami mgła zwiastowała, że dzień będzie słoneczny i ciepły. Przebyłam kilka tysięcy kilometrów samolotem, a potem kilkaset pociągiem, ale nie cieszyło mnie, że wracam. Nie lubiłam ani okolicy, ani tego, co niesie wiejskie życie. Nuda, po prostu nuda. Na dworcu w Pobiedziskach czekał na mnie firmowy kierowca, choć spodziewałam się, że przywita mnie Leszek. Wracałam do domu w Złotniczkach, wypatrując zmian. Nowych kwiatów, większych liści na drzewach, bujniejszej zieleni na polach i łąkach, jakiegoś postępu.
Było tak samo jak przed wyjazdem.
Nasz Akacjowy Dom (tak nazwaliśmy posiadłość) stał na zboczu schodzącym łagodnie w stronę jeziora i niewielkiego cypla, który, porosły akacjami, z daleka wyglądał, jakby chronił nas, mieszkańców, przed wiatrem i oczami wścibskich. Bryła budynku była wielkomiejska, ale w okolicy wszystkie nowo pobudowane takie były. Zielony dach z najlepszej dachówki, miedziane rynny, wejście szerokie na trzy metry, osłonięte gałęziami wielkiej akacji, którą udało się podczas budowy oszczędzić. A od strony jeziora kolejne drzwi, dla służby.
Olbrzymi majątek, w którego posiadanie weszłam, wcale nie sprawiał mi radości. Nie ja zajmowałam się jego pomnażaniem, nie interesowałam się też finansami. Miałam męża, a on był rzutki i szczodry. Generalnie towarzyszyło mi jednak poczucie, że coś nam się nie udało. Absolutnie irracjonalne wrażenie. To wiedziałam.
– Igo, czy wiesz, gdzie są nasze akty notarialne? – zapytał Leszek, podchodząc do auta, z którego wysiadałam.
– Nie przywitasz mnie? Nie tęskniłeś? – Nadstawiłam usta do pocałunku.
Musnął mnie policzkiem.
– Poszukam – odpowiedziałam.
– Chodzi o naszą rozdzielność majątkową.
– To chyba jeszcze czasy sprzed ślubu. Nie porozmawiamy? – zapytałam, widząc, że Leszek wsiada do jeepa.
– Będę wieczorem.
Dziwne, zawsze, by mnie powitać, rzucał wszystko i wracał do domu albo czekał na mnie na lotnisku. Od lat tak było. Poczułam się rozczarowana. Chciałam zdać relację z podróży, obdarować prezentami i ustalić na przyszłość pewne finansowe pryncypia. Niewątpliwie na Minorce miałam za mało pieniędzy, tak dalej być nie może. Szczęśliwie Ludwik finansował moje zachcianki, ale przecież będę musiała mu zwrócić pożyczoną kwotę. W ubraniach z podróży przysiadłam w fotelu, owinęłam się kocem. – Pani Igo, gdzie pani jest? – Wzdrygnęłam się, gdy usłyszałam głos Jagny Staszewskiej, opiekunki Stasia i ogólnie zawiadującej naszym domem.
Jagna miała ponad sześćdziesiąt lat, trzech mężów, przy czym ostatni postanowił położyć się w grobie, uprzednio zostawiwszy swojej połowicy ładne nazwisko, starego opla i niewielki dom w Jerzynie, co ją ucieszyło. Nadal była w towarzyskim pogotowiu, a mogła przebierać. Ewentualnych absztyfikantów kusiła proporcjonalną figurą, wcięciem w talii większym niż u rówieśniczek i dobrze umoszczonym dużym biustem, który nosiła jak relikwię. Typowa klepsydra. Na imię tak naprawdę było jej Maria, ale miała gruby, jasnozłoty warkocz, długi na metr, stąd w pobiedziskim kole emerytów została okrzyknięta Jagną.
Spodobało się nam to imię.
– Tutaj. – Wyjrzałam oknem.
Jagna ze Stasiem czyścili z zimowego kurzu trzykołowy rowerek.
– Bobasku, gdzie byłeś?! Przyjdź szybko dać mamusi buzi!
Staś był prześmieszny. Szczuplutki, drobnokościsty, ale na głowie miał pudla francuza. Po kim ta szopa? Nie miałam pojęcia, ja miałam włosy rude, gęste, owszem, kręcone, ale mniej niż u Stasia. Leszek był nieco siwiejącym brunetem, włosy miał proste, ale nie gęste. Możliwe, że Staś odziedziczył swoje loki po dziadku ze strony mojego taty. Nie miałam pewności, bo go nie poznałam osobiście, tylko z wyblakłych zdjęć.
Synek przybiegł i powiesił się na mojej szyi, mocno mnie przytulając. Usteczkami poślinił mi policzek.
– Mamo! A co to jest porno klub? – zaszeptał mi do ucha.
– Chryste! Skąd znasz takie słowa? – krzyknęłam i natychmiast postawiłam dziecko na ziemi. Patrzył na mnie, zadowolony z efektu, jakiego był sprawcą. Bałam się o Stasia, ciągle się o niego bałam, wydawało mi się, że stanie mu się krzywda, że źle go wychowujemy.
– Normalnie. Babcia Basia spotkała się z taką jeszcze inną babcią, co ma kłopot ze swoim facetem i słuchały piosenek. Nie znasz?
– Wiesz co? Chociaż nie zmyślaj! Który dzieciak ciebie uczy takich słów?
– To nie dzieciaki! To piosenka o naszej klasie. Było tak: „Wojtek w Szwecji w porno klubie”, babcia Basia się śmiała, a tamta obca babcia powiedziała, że mamuni kolega z klasy mieszka w Szwecji i na pewno pracuje w porno klubie. Mamo, rozwalę tę Polskę i nową dla ciebie zbuduję! I porno kluby.
Dobre sobie. Cieszyliśmy się wszyscy z paplaniny Stasia, cokolwiek powiedział, było śmieszne i takie… zaskakujące, niedziecięce. Śmiechy, chichy nie były wychowawcze, niestety, ale po prostu nie potrafiłam się powstrzymać. Po chwili obie z Jagną śmiałyśmy się na głos.
– Przejdę się ze Stasiem do Adeli Renz, dawno się nie odzywała – powiedziała Jagna, kiedy przestała chichotać. – Staś ją lubi i ona Stasia. Renzowa to najinteligentniejsza starsza pani, jaką kiedykolwiek znałam. Słyszałam, że bardzo lubili się z pani dziadkiem.
– No, niekoniecznie. Raczej darli koty.
– Pani Adela i jej Nina zawsze panią za przykład stawiają – trajkotała Jagna. – Wszędzie komplementy na pani temat głoszą. Nie pieką panią uszy?
– Jakoś nie. – Uśmiechnęłam się.
– Eleganckie, w jasnych ubraniach, uśmiechnięte, są zaprzeczeniem wiejskości. Nie pasują tutaj, są takie… miastowe.
– Pani Adela jest przede wszystkim zaprzeczeniem głupot, jakie wygadują na temat kobiet. Że tylko mężczyzna ma głowę do interesów, a kobieta niech odziewa kuchenny fartuch – westchnęłam.
– Czasy się zmieniły, wzięłyśmy sprawy w swoje ręce, a mężczyźni starają się dorosnąć nam wyżej pięt i mało co im z tego wychodzi. Toteż niektórzy spasowali i już zawsze będą się chować pod damską spódnicą. Ale nie dotyczy to oczywiście pana Leszka. Ładnie dzisiaj się zrobiło, Staś nie mógł się doczekać, kiedy wyjedzie na rowerze, może spróbuję nauczyć go jazdy bez dodatkowych kółek?
– Nie, Jagno, on jest jeszcze za malutki.
Przypomniałam sobie, jak będąc dzieckiem, zjeżdżałam na rowerze z górki w stronę krzyża, bez trzymania. Złamałam palec wskazujący i miałam kolana zdarte do kości, a łokieć wymagał założenia szwów. Bałam się, że wszędobylskiemu Stasiowi może przytrafić się krzywda.
– Proszę się nie martwić – uspokoiła mnie Jagna.
Stałam na ganku i patrzyłam, jak Stasiek, ubrany w spodenki przed kolana, próbuje ściągnąć nogawki niżej. Jagna znów zbyt lekko go ubrała! Nie było jeszcze ciepło, wiał chłodny wiatr, a słońce przebijało przez chmury nieśmiało i z niska.
Weszłam do domu i przez okno wyglądałam na Stasia i Jagnę, aż zniknęli za zakrętem. Gdy zamknęłam okno, od razu zrobiło się cieplej.
Włączyłam płytę Burta Bacharacha i zajęłam się szukaniem dokumentu, o który pytał mąż. Mój ulubiony pokój, obok salonu na parterze, choć spory, ze względu na mnogość przedmiotów, sprawiał wrażenie małego. W wielkim domu pomieszczeń było wiele, ale ja upodobałam sobie ten jeden pokój, w którym miałam wszystko, czego potrzebowałam.
Aktu notarialnego nie znalazłam. Szuflady w kredensie pełne były papierzysk. Postanowiłam, że będę musiała koniecznie dokładnie je przejrzeć i powpinać w segregatory. Odłożyłam to na później i zajęłam się wypakowaniem walizki z podróży. Prezenty poukładałam na stole, rumiankowy rum i pomadę umieściłam w kredensie, rzeczy z podróży wrzuciłam do łazienki. Przebrałam się w dres.
Wszystkie moje ubrania były markowe. Do chodzenia po domu, wyjściowe, bielizna, obuwie, skarpetki, a nawet kalosze i peleryna na deszcz – wszystko to miało najprzedniejsze metki. Botki kowbojskie specjalnie dla mnie sprowadzono ze Stanów. Podobnie skórzany kapelusz. Miałam kilkanaście torebek i kilkadziesiąt par butów. I co? Nie ja jedna. Nałogowo gromadziłam ubrania i obuwie, jakbym planowała zaopatrzyć salon odzieżowy. Także dla Stasia sprowadzałam ze światowych katalogów, ale wstydziłam się go potem w te drogie ubranka wystroić, tyle co gdy jechaliśmy do Poznania bądź do Warszawy. Albo gdy miałam pewność, że chłopczyk na pewno nie wyjdzie poza ogrodzenie.
Podobnie było ze mną. We wsi moje ubrania rzucały się w oczy, ale to nic. Nie przestałam kupować. Len i dzianina na lato? Angora, kaszmir i skóra na zimę? Proszę bardzo. Moja szafa pomieściła każdy nabytek, po czym zapał mi prędko mijał i bywało, że niektórych sukien czy tunik nigdy nie miałam na sobie. Mało co szanowałam. To rzeczy do nabycia! Bywało, że wrzuciłam do pralki białe z kolorowymi, a nawet brązowe lniane letnie kozaki wyprałam razem z białymi sukienkami i odwirowałam. Wszystko to znalazło się w koszu na śmieci, głęboko schowane, a jakże. Po czym zamawiałam kolejną parę takich samych botków.
Moje konta zawsze były puste, wcale nie zabiegałam, by było inaczej, bo i po co? Gdy potrzebowałam, Leszek wyciągał z kieszeni paczuszki o kształcie rulonów i pytał, czy dziesięć tysięcy wystarczy. Dodawał, że na cukiereczki.
Siedząc w kuchni, popijałam herbatę. Architekt rozrysował plan kuchni co do szczegółu dokładny, włącznie z opisem marki każdego drobiazgu. Rząd wybielanych szafek, tafla alabastrowych blatów i metal urządzeń, a w rogu biały, na nowo zeszlifowany i pobielony kuchenny kredens z domu dziadka. O ten kredens długo walczyłam z architektem. To mebel z historią, z mojego wiejskiego domu. Mimo że zderzyły się dwie wnętrzarskie konwencje, naprawdę ładnie to wszystko razem wyglądało, ale pomieszczenie nie było zbytnio używane. Leszek stołował się tam, gdzie rzuciły go interesy. Tylko Staś jadał regularnie, jeśli udało się go nakłonić, ja sama nie dbałam o posiłki. Zjadałam je, gdy mi się przypomniało.

***

Basia Koronowska nie wytrzymała do popołudnia. Pojawiła się natychmiast po wyjściu Jagny i Stasia. Gdy otwierałam jej drzwi, na zakręcie obok domu Bednarzy jeszcze nie opadła chmura piasku, jaka się utworzyła po jej jeździe.
– Ładnie wyglądasz! Twoje włosy właśnie do ubrań w kolorze jasny popiel bardzo pasują. W jasnych ciuszkach powinnaś chodzić, a nie tylko te koniska ci w głowie i szmaty koniokrada. Wyglądasz czasem, jakbyś… A, szkoda gadać… Może chcesz pieska, takiego maleńkiego kieszonkowego, jak ma Kora? Komuś się suka oszczeniła.
– Też coś! Kora to establishment, a ja zwyczajny babsztyl ze wsi. Pies by u nas dostał depresji.
– Wiesz co? Bo cię przełożę przez kolano! Grzeszysz! Jesteś właścicielką olbrzymiej firmy, a to bardzo zobowiązuje. Zauważyłam, że Leszek bardzo posiwiał, widzi, że nie jesteś szczęśliwa, wszyscy to widzą. Boi się, że mu uciekniesz! Gdy ktoś raz uciekł…
– Ciągle mi wypominasz. Wtedy musiałam, wszystko mnie przerosło, tyle tragedii… Byłam bardzo młoda!
– Nie myśl, że tylko ciebie złe rzeczy spotkały. Kupiłam niedawno książkę kucharską Nigelli Lawson. Nie dość, że daje świetne przepisy, to generalnie jest bardzo fajną babką, uśmiechniętą, optymistyczną. Zaczęłam się interesować jej historią, skąd jest, bo nie wygląda na Angielkę, jak to się stało, że zawodowo gotuje. Okazało się, że przeżyła dramaty może i większe od twoich. Historia jej rodziny jest studnią żalu i bólu. Wyobraź sobie, jej mama zmarła na raka wątroby w bardzo młodym wieku, a młodsza siostra na raka piersi, gdy Nigella była w dziewiątym miesiącu ciąży. Drugie dziecko urodziła sześć miesięcy po wykryciu u męża raka gardła. To mało? A jednak osiągnęła sukces, nie rozpadła się na kawałki, wręcz przeciwnie, okrzepła.
– To zupełnie inna historia. Ja wtedy chciałam poukładać życie po swojemu, spróbować inaczej, uciec, ale nie stąd, nie od męża i na pewno nie od córeczki. Nie wiedziałam, jak żyć, próbowałam innego sposobu życia metodą prób i błędów.
– Może i tak… Igo, proszę cię, zainteresuj się Leszkiem. On jest bardzo samotny, nie wiem, coś ty mu zadała, że nie pogoni ciebie do pracy. Żebyś tylko nie żałowała…
– Basiu, Leszek naprawdę znakomicie daje sobie radę sam. Ustaliliśmy jeszcze przed ślubem, że nie będziemy ze sobą walczyć ani współzawodniczyć. Niektórzy mężczyźni potrzebują mieć kobietę w domu, wiem, że tak jest, wiem, że Leszek tak woli. Jeśli nie wierzysz, to go po prostu zapytaj. Ja naprawdę nie chcę spieprzyć kolejnego związku, zdaję sobie sprawę, że to by mnie złamało. Ale musisz coś wiedzieć. Ja już nie lubię tej wsi, duszę się tutaj.
– Nie lubisz? Mimo że masz stąd tak wiele wspomnień?
– Nie dodałaś, że w większości złych…
Basia nie miała racji, mówiąc że zrezygnowałam, że patrzę czarno na świat. Owszem, może to tak wyglądało, ale przecież nie zawsze taka byłam. Chcę tylko przez jakiś czas odpocząć. Człowiek nie może całe życie być w gotowości do przyjmowania razów, do pracy, poświęceń, zdobywania. Przecież rozkwitałam jako nastolatka, widząc tylko kres wszystkiego. Cóż miłego z tamtych czasów mogę pamiętać?
Basia kręciła się po domu i nadal przemawiała mi do słuchu.
– Oczywiście, złych wspomnień też masz bez liku. Racja. Nie mam pretensji, że chcesz odpocząć. Możesz, nikt ci tego nie broni, ale nie tak długo. Od przeprowadzki do Złotniczek nie kiwnęłaś palcem przy rozkręcaniu interesów. Tylko Leszek, wszystko on. To naprawdę może się źle skończyć, wspomnisz moje słowa.
– Błagam, teraz już się powtarzasz. Źle skończyć i źle skończyć! To są w końcu nasze sprawy!
– Też może cię zostawić.
Poruszyła mnie. Co znaczy „też”?
– Żeby nie było. Emil mnie nie zostawił, oboje do tego doszliśmy. Ani tamci też tego nie uczynili. To ja odchodzę, nie oni!
– Jakie to ma znaczenie? Nie pomagasz mężowi, a powinnaś. Jest w Poznaniu Polagra, masz blisko. Są inne targi rolne, niekoniecznie w Poznaniu, nie możesz reprezentować firmy? Spotykać się z przedsiębiorcami? Już nie wiem, jak ci przemówić do rozumu!
– Więc nie mów już nic!
Wstałam z krzesła i wyszłam z kuchni. Niestety, dlatego właśnie wolałam swój pokój, a w nim piec, stary kredens..Jagna i Basia myślały o mnie dokładnie to samo. Że kiedyś się w starej szafie po przodkach zamknę przed światem.
Może i tak będzie. Po kilku latach małżeństwa między mną a Leszkiem wiało pustką. Jego ciało było chłodne i obojętne, a po swoim, dla mnie jednak niespodziewanym finiszu nigdy nie zainteresował się, czy i ja osiągnęłam seksualną satysfakcję. Nie osiągnęłam. Byłam nawilżona i gorąca z żądzy, a on… zasypiał. Zaklinałam opatrzność, by w końcu się domyślił. Nie będę żadnemu facetowi mówić, co ma robić i jak. Dlaczego? Przecież poczynione miałam swoje obserwacje już od dziecka.
To mężczyzna musi być silny, kobieta może być słaba i niezdecydowana! Ale czy zawsze?

 
Wesprzyj nas