Pewnego dnia w domu Witkowskich pojawia się bocian ze złamanym skrzydłem, który odmieni życie Inki i całej jej rodziny…



Rodzina Inki niedawno się przeprowadziła. Dziewczyna nie potrafi się odnaleźć w nowym środowisku, a w szkole ze wszystkimi ma na pieńku. Na domiar złego tata nie zdążył wyremontować jej pokoju, więc Inka musi mieszkać z młodszą siostrą. Mama z kolei wciąż zwleka ze spełnieniem jej największego marzenia… Jednym słowem – katastrofa.

Jednak pewnego dnia w domu Witkowskich pojawia się bocian ze złamanym skrzydłem, który odmieni życie Inki i całej jej rodziny.

Dorota Suwalska – pisarka, animatorka kultury, ilustratorka, dziennikarka, autorka scenariuszy. Nominowana do Astrid Lindgren Memorial Award 2013 i 2014.
Współpracowała z TVP, realizując krótkie filmy plastyczne i felietony autorskie dla dzieci. W swoim dorobku ma trzy tomiki poetyckie oraz powieści dla dzieci i młodzieży: „Znowu kręcisz, Zuźka!”, „Zuźka w necie i w realu”, „Bruno i siostry” (wyróżnienie literackie w konkursie Polskiej Sekcji IBBY Książka Roku, nominacja do nagrody Kornela Makuszyńskiego, powieść na liście książek proponowanych przez Polski Instytut Książki), „Marionetki Baby-Jagi”, „Ratunku, marzenia!”, „Pan Fortepianek”.

Dorota Suwalska
Piegowate niebo
Seria: Seria w kratkę
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 9 lipca 2014

część pierwsza
M A J

Rozdział 1
Serce na śmietnisku

Ciekawa jestem, na co patrzycie podczas rodzinnych posiłków. Ja widzę wysypisko śmieci. I nie mam na myśli tego, że okno naszej kuchni wychodzi na śmietnik. Prawdę mówiąc, widać przez nie betoniarkę. Nawet nie chodzi o to, że w domu panuje bałagan. No owszem, da się zauważyć pewien nieład, ale bez przesady. Na pewno nie większy niż u Anki.
Rzecz w tym, że siedzę przy stole dokładnie naprzeciw lodówki.
„Co z tego?” – spytacie.
Otóż bardzo dużo! Bo drzwi naszej lodówki zdobi kolekcja zdjęć przedstawiających śmietniska: sterta odpadków na leśnej polance, wysypisko w wąwozie, śmieci w sosnowym zagajniku itp., itd. A wszystko to przymocowane kolorowymi magnesikami w kształcie serduszek.
Prawdę mówiąc, obok zdjęć wysypisk na lodówce wisi również kilka bohomazów autorstwa mojej młodszej siostry, zwanej pieszczotliwie Nisią. Jeden z nich przedstawia naszą rodzinę. Biała kartka, a na niej parę dziwacznych postaci o wielkich głowach. Najwięcej miejsca zajmuje mama. Wypełnia prawie całą kartkę. Trochę to dziwne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że jest chyba najniższą, a w każdym razie najchudszą ze wszystkich znanych mi mam. Nieopodal, trochę jakby nad ziemią (moja siostrunia pięknie wymalowała łączkę, na której stoimy, aż dziw, że nie umieściła nas na wysypisku), lewituje mój tata, dużo mniejszy od mamy, ale za to nadzwyczaj kolorowy. Obok taty, bliziutko, roześmiana Nisia. Ja już się na rysunku nie zmieściłam, w każdym razie nie w całości. Kawałek ręki wystaje mi poza kartkę. To znaczy wystawałby, gdyby ktoś dorysował tę rękę na lodówce, ale oczywiście nikt się o taki drobiazg nie zatroszczył.
Można powiedzieć, że ta osobliwa nalodówkowa galeria – zwłaszcza zdjęcia wysypisk – stanowi doskonałą metaforę mojego ze wszech miar niedoskonałego losu. Bo całe moje życie jest śmietniskiem. Śmietniskiem marzeń, planów, aspiracji…
Tamtego pamiętnego wieczoru jak zwykle siedziałam naprzeciwko wysypiska, to znaczy vis-a-vis lodówki, i nie przeczuwając niczego złego, próbowałam ocalić z życiowego śmietnika choć jedno marzenie.
– Kupmy wreszcie psa – zagaiłam. – Może być owczarek belgijski. Marta ma owczarka i chodzi z nim na szkolenie.
– Jutro zaczynamy nowy program. – odpowiedział na to tata, ale nikt się tym nie przejął. Nawet Nisia. A tym bardziej ja. Skąd mogłam wiedzieć, że tych kilka słów stanowi zapowiedź mojej kolejnej życiowej katastrofy?
– Psa? – mruknęła mama, smażąc jajecznicę. – Najpierw trzeba zrobić testy, a nuż macie alergię.
– To niech będą kurczaczki, jak u sąsiada! – zawołała Nisia.
– Wykluczone! Żadnego drobiu! – zaprotestowałam. Jeszcze tego brakowało, żeby jakieś kury plątały się po podwórku. Wtedy to już na pewno mama nie zgodzi się na psa – oczywiście w trosce o zdrowie i życie „biednych ptaszków”.
– Skoro chcecie zwierzątko, czemu nie założycie akwarium, jak ja? – spytała mama.
– O fuj! Nie mogę patrzeć na twoją Ślicznotę. – Nisia skrzywiła się z niechęcią.
O Ślicznocie napiszę innym razem, żeby nie mieszać wątków. Wyjątkowo muszę się zgodzić z siostrą – faktycznie jest paskudna. Ale mama ją uwielbia.
– Można przecież hodować rybki – rzuciła mama, sięgając po sztućce.
– Jutro zaczynamy nowy program… – wtrącił tata.
– Rybek nie nauczysz sztuczek, nie pogłaszczesz – powiedziałam. To święta prawda. Widział kto rybę aportującą kijek? Nawet Ślicznota się do tego nie nadaje.
– Znowu! – zdenerwowała się mama i podniosła z podłogi kawałek sucharka. – Jeszcze raz znajdę jedzenie na podłodze, to. to. Nic dziwnego, że potem pełno tu myszy.
– Wcale nie pełno. Tylko jedna – odezwała się niepewnie Nisia.
– Ale mysich bobków tyle, jakby mieszkało tu ich całe stado. Jeszcze będzie z tego jakieś choróbsko!
Mama starannie umyła ręce i usiadła z nami do stołu.
– A ty co tam robisz?! – Spojrzała na mnie groźnie. – No nie! Zostaw tego netbooka. Jemy kolację!
Z westchnieniem odłożyłam swój elektroniczny pamiętnik i zaczęłam rozgrzebywać widelcem jajecznicę.
– Jutro zaczynamy nowy program. – nie dawał za wygraną tata.
– Kochanie, nie mów przy jedzeniu o pracy, bo się nabawisz wrzodów dwunastnicy – zatroskała się mama.
– Znów będziesz kamerował śmieci, tatusiu? – spytała uprzejmie Nisia.
– Akcja „Dokumentacja nielegalnych wysypisk” zakończona – pochwalił się tata.
Teraz już chyba rozumiecie, skąd wzięły się wątpliwe ozdoby na naszej lodówce. To owoc kilkumiesięcznych wysiłków mojego ojczulka. Tata jest biologiem. W dodatku biologiem zatrudnionym w Wydziale Ochrony Środowiska miejscowego Urzędu Gminy. A do tego wszystkiego – zapalonym fotografem.
– Od jutra zaczynamy spis gniazd bocianich – dodał z dumą.
– Będziesz robił zdjęcia ptaszkom? – ucieszyła się Nisia.
– Tatuś jest zdolny! – Mama pogłaskała go po głowie.
– Hurra!!! – Nisia zeskoczyła z krzesła i zaczęła krążyć po kuchni, rozkładając ręce niczym skrzydła.
– Do gazety? – upewniłam się ostrożnie. Nie żeby mnie to jakoś okropnie interesowało, ale dobrze wiedzieć takie rzeczy.
– Tu chodzi o badania naukowe, ale… Niewykluczone, że najlepsze zdjęcia ukażą się w „Wiadomościach z Regionu” – pochwalił się tata.
– Jak te ze śmiećmi? – dopytywała się Nisia, „fruwając” wokół stołu.
– Śmieciami – poprawiła ją mama.
– Ojciec Marty pisze w ogólnopolskim dzienniku. – Wzruszyłam ramionami, bo publikacja w „Wiadomościach z Regionu” nie jest według mnie jakimś nadzwyczajnym osiągnięciem.
Potem mama dość długo przekonywała Nisię, żeby „wylądowała” przy stole, a mnie – żebym zjadła jajecznicę. Czyli wszystko toczyło się zwykłym trybem i nie sposób było przebić się z psim tematem. Zwłaszcza że po odbyciu obowiązkowego rytuału pod nazwą „rodzinna kolacja” jak zwykle wszyscy rozeszli się do swoich zajęć. Ojczulek zamknął się w Tatowym Azylu. Nisia… W sumie nie wiem, co robiła, i mało mnie to obchodziło. A mama, która ma obsesję na punkcie zdrowego trybu życia, wybrała się na przechadzkę. Dogoniłam ją tuż za furtką.
– Mamo! Zaczekaj!
– Tak?
– No widzisz, gdybyśmy miały psa, mogłabym wychodzić z nim na spacer. – Znowu spróbowałam wrócić do tematu. Nie myślcie sobie, że tak łatwo rezygnuję z marzeń.
– Przecież spacerujesz.
– Przy mojej tuszy…
– No, nie przesadzaj, bardzo cię proszę! – odpowiedziała mama z irytacją.
– Poza tym. Te głupki z mojej klasy. Prawie wszyscy mają psy, więc. Nie żeby mi zależało, ale. – Zamilkłam, szukając argumentów. – Mamo, co mam zrobić, żebyś się zgodziła?
– Jeśli będziesz chodzić na psie spacery z tymi, jak ich nazywasz, głupkami z klasy, to może się zastanowię. – Mama uśmiechnęła się łobuzersko.
– To szantaż!
– Inka, przecież wiem, jak jest. Obserwuję cię w szkole. Spróbuj się jakoś zintegrować.
– O rany! Nie ma to jak mama belfrzyca. I przede wszystkim nie mów do mnie jak do dziecka!
– To jak mam mówić?
– Normalnie. Po imieniu.
– Alina?
– Tylko nie to!
– Przecież tak masz na imię.
– A to już nie moja wina. – zaczęłam i ugryzłam się w język (oczywiście w przenośni). Nie chciałam, żeby głupi (i toczący się od lat) spór na temat tego, jak właściwie należy się do mnie zwracać, zepsuł dobrze zapowiadającą się rozmowę.

Rozdział 2
Słowniczek trudniejszych terminów

Niestety musiałam przerwać pisanie w najmniej odpowiednim momencie, bo do pokoju wtargnęła mama i oznajmiła, że pora spać. A z nią nie warto dyskutować o tych sprawach. Dziś miałam zamiar dokończyć porzucony wątek, ale po przeczytaniu wczorajszych wypocin doszłam do wniosku, że najpierw muszę wyjaśnić parę kwestii. A to na wypadek gdyby kiedyś w przyszłości, gdy już będę sławną pisarką, Potomni odkryli ten plik, i żeby mogli załapać, kto jest kim, co jest czym i ogólnie biorąc, o co w tym wszystkim chodzi.
Zacznę od tego, kim jest Anka. No wiecie, ta, która ma w domu większy bałagan. A to bardzo ważne, bo to moja najlepsza przyjaciółka. Od pierwszej klasy siedziałyśmy w jednej ławce, ale teraz to już niestety nieaktualne, bo moi rodzice wpadli na genialny pomysł, żeby się przeprowadzić. I teraz mieszkam w domu na wsi i chodzę do zupełnie innej szkoły. Co prawda ta wieś jest niby o rzut beretem od miasta. Tak przynajmniej twierdzi tata. Ale rzucać tym beretem musiałby chyba jakiś supermistrz świata w tej dyscyplinie, a i to niewiele by pomogło. Nie będę się jednak w tej chwili rozpisywać na ten temat, bo naprodukuję kolejnych wątków i całkiem namieszam.
Co dalej? Marta. O Marcie nie będę pisać, bo to kretynka.
Przejdę od razu do tematu Tatowego Azylu. Na pewno nikt z Potomnych nie ma czegoś takiego w swoim domu. Ja owszem. Otóż Tatowy Azyl to piwniczka przerobiona na… czy ja wiem… taką jakby pracownię fotograficzno-komputerową. Pełno tam szufladek, szafek i półek z segregatorami na (zeskanowane lub nie) slajdy i negatywy. Jest również biblioteczka z książkami o ptakach. I oczywiście komputer, drukarka, no i oczko w głowie taty, czyli superspecjalistyczny skaner.
Ojczulek chowa się w Tatowym Azylu przed „chaosem świata” (tak mówi o tym mama) i „realizuje swoją pasję”. Polega ona na skanowaniu, dygitalizowaniu, porządkowaniu, katalogowaniu, szufladkowaniu, segregowaniu, ewidencjonowaniu, klasyfikowaniu i opisywaniu rozmaitych fotek robionych przez niego w czasach, w których nie było jeszcze aparatów cyfrowych. Strasznie dużo z tym roboty. Większość z poddawanych tym skomplikowanym zabiegom zdjęć przedstawia ptaki, niektóre (dla odmiany) ptasie jaja albo (cóż za urozmaicenie!) ptasie gniazda. Jest również parę portretów ojczulka na tle jakiegoś niezwykle wartościowego pod względem przyrodniczo-krajobrazowym ekosystemu. Na wszystkich tata występuje w superspecjalistycznym maskującym ubraniu, uzbrojony w lornetkę lub aparat fotograficzny zakończony gigantycznym teleobiektywem. Minę ma taką, jakby wybierał się polować co najmniej na lwy.
W pracowni panuje idealny wręcz porządek, co mocno kontrastuje z innymi częściami domu. To mama nazwała kiedyś piwniczkę Tatowym Azylem i tak już zostało. Nisia, która właśnie uczy się pisać, przyczepiła na drzwiach tekturową tabliczkę z napisem „Tatiowy asyl”, ozdobioną wizerunkiem jakiegoś fantastycznego ptaka, przypominającego nieco feniksa, który nie zdążył jeszcze w pełni odrodzić się z popiołów.
Uff… Pozostała już tylko kwestia wyjaśnienia zawiłości związanych z moim imieniem i mogę ruszać z akcją.
Tak naprawdę mam na imię Alina. Niestety! Alina Witkowska. Ale nie cierpię swojego imienia. Alina – Alinka – Inka. Teraz już wiecie, skąd się wzięło zdrobnienie, którego również nienawidzę. Najbardziej lubię, gdy mówi się do mnie Alicja. Podobne do Aliny, a o ile lepiej brzmi. W ostateczności może być Ala.
No niestety, znów muszę przerwać, bo wołają mnie na obiad. Ale chyba z grubsza ogarnęłam niewyjaśnione tematy i będę mogła przejść do głównego wątku opowieści, czyli strasznego życiowego rozczarowania, które wstrząsnęło moją psychiką.
PS. Właściwie to wyszedł mi taki jakby półrozdział, bo strasznie krótki ten wpis, więc może powinnam go nazwać „Rozdział 1 i pół”. No ale trudno. Nie będę komplikować.

 
Wesprzyj nas