Mroczna atmosfera, wyraziste postacie, sugestywna narracja oraz intryga, która nie pozwali Wam oderwać się od czytania.


Sully Carter to dziennikarz „The Washington Post” w ostatnich latach świetności tej gazety. Ma za sobą karierę korespondenta wojennego, która pozostawiła ślady nie tylko na jego ciele, ale i na psychice; zbyt często sięga po whisky, próbując się uporać z bolesną przeszłością i poczuciem straty.

Kiedy nastoletnia córka sędziego federalnego, jednego z najbardziej wpływowych obywateli miasta, pada ofiarą zabójstwa, policja aresztuje i oskarża trzech czarnych chłopców zamieszkałych w pobliżu miejsca zbrodni. Sully uważa jednak, że śmierć dziewczyny może się łączyć z kilkoma wcześniejszymi sprawami, zlekceważonymi przez organy ścigania, między innymi ze zniknięciem atrakcyjnej studentki. Podejmuje więc własne, dziennikarskie śledztwo, podczas którego musi stawić czoło naciskom ze strony miejskich władz i policji, przezwyciężać ludzką nieufność, a także walczyć o swoje racje z przełożonymi.

Nawiązująca do autentycznych zbrodni z lat dziewięćdziesiątych XX w., określanych jako „morderstwa z Princeton Place”, powieść Neely’ego Tuckera łączy w sobie żywy dziennikarski styl i umiejętnie przedstawianą intrygę. Z pewnością zadowoli najbardziej wybrednych amatorów gatunku.

„Podłą dzielnicę” świetnie się czyta. Ma wyrazistych bohaterów, wartkie dialogi i wątek kręty jak droga przez Rock Creek Park na obrzeżach Waszyngtonu, daleko od centrum miasta. Neely Tucker opowiada nam historię osnutą wokół istotnych, budzących emocje zagadnień obecnych czasów: uprzedzeń rasowych, funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości i potęgi mediów. Jeśli tak wygląda pierwszy kryminał Neely’ego Tuckera, to nie mogę się doczekać następnego.
Michael Connely

Od mrocznego wstępu po szokujące zakończenie, „Podła dzielnica” dostarcza smakowitej, pełnej napięcia lektury. Ciekawie narysowane sylwetki bohaterów, cięte dialogi, wreszcie treść obfitująca w nieoczekiwane zwroty akcji składają się na doskonałą powieść.
Lisa Gardner

Mocna, trzymająca w napięciu, inteligentna „Podła dzielnica” opowiada o łamiącym zasady, cynicznym dziennikarzu, byłym reporterze wojennym, który tropi seryjnego zabójcę na zapuszczonych bocznych ulicach Waszyngtonu.
John Sandford

Neely Tucker umieścił akcję swej powieści kryminalnej „Podła dzielnica” na tle plastycznie ukazanego, w pełni wiarygodnego obrazu Waszyngtonu, blisko i zarazem daleko od korytarzy władzy. Stworzył opowieść pełną sekretów i kłamstw, zła… i zamordowanych młodych kobiet.
Otto Penzler

Neely Tucker jest doświadczonym dziennikarzem; trzynaście lat ze swej trwającej ćwierć wieku kariery spędził w „The Washington Post”. Jego pamiętnik „Love in the Driest Season” wydany w 2004 roku został uznany przez „Publishers Weekly” za jedną z 25 najlepszych książek roku.

Neely Tucker
Podła dzielnica
Tłumaczenie: Teresa Komłosz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 czerca 2014

Rozdział 1

Pierwsze długie cienie kładły się w poprzek Georgia Avenue, kiedy Sarah Reese, w obszernej kurtce narzuconej na trykot, po lekcji tańca zbiegła schodami do lobby. Matka wprawdzie zawsze spóźniała się o kilka minut, bo przeciągała spotkania z przyjaciółkami w centrum miasta przy zniżkowych drinkach, to jednak nie znaczyło, że Sarah ma dużo czasu do jej przyjazdu.
Wyszła na chodnik przed studiem i poczuła, jak lekki wiatr mierzwi jej włosy. Rozejrzała się w obie strony po wszystkich czterech nitkach dwupasmowej jezdni, wypatrując w korku zielonego land rovera matki. Przygryzła wewnętrzną stronę dolnej wargi, ścisnęła mocniej niewielki zwitek banknotów w lewej dłoni, po czym ruszyła biegiem na ukos przez ulicę.
Był pierwszy dzień października, trzy miesiące przed końcem dwudziestego wieku. Liście przybierały płomienne barwy żółcieni, bursztynu, czerwieni i przydymionej pomarańczy. Kolory miały typową dla tej pory roku intensywność, a w powietrzu między drzewami, od strony Chesapeake, dało się już wyczuć jesienny chłód. Sarah czuła, że robi jej się coraz zimniej; wysychające resztki potu na plecach i udach przyprawiały ją o gęsią skórkę. Był piątkowy wieczór, niebo, czarne na wschodzie, nad jej głową przybrało barwę indygo, a nad zachodnim horyzontem prezentowało jaskrawe odcienie oranżu i różu.
Później, kiedy rodzice pójdą już spać, miała się spotkać z Michaelem. Na myśl o nim przebiegł ją dreszcz, oczy jej zabłysły – nie mogła tego opanować; przeciąwszy ostatni pas jezdni, weszła na mały parking sklepu Doyle’a, który mieścił się w starym ceglanym budynku z obłażącą niebieską farbą na elewacji i zapadniętym dachem. Zawieszone nad wejściem dzwoneczki brzęknęły, kiedy otwarła szklane drzwi.
W środku panował półmrok; musiała zwolnić, żeby przyzwyczaić wzrok. Skręciła od razu w pierwszą alejkę, ta prowadziła do chłodziarek na tylnej ścianie. Przejścia między stoiskami, nieprzyjemnie wąskie, uniemożliwiały swobodne poruszanie się, cały sklep miał powierzchnię niewielkiego szeregowego domu, którym kiedyś był w istocie. Na półkach tłoczyły się papierowe ręczniki, konserwowane warzywa, parówki w puszkach i różne inne rzeczy, zbyt obrzydliwe, żeby ich dotknąć. Słabe światło, pożółkłe linoleum na podłodze, stęchły zapach papierosowego dymu, brudnych ubrań i rozlanego piwa, jaki przebijał się spod odoru środka dezynfekującego, wszystko to przywodziło jej na myśl dom z filmowego horroru. Dowiedziała się o sklepie Doyle’a od starszych dziewczyn; któregoś dnia po lekcji, na wiosnę, kiedy zaczęła uczęszczać na zajęcia w studiu Reginy, powiedziały jej, że mała staruszka z bujną fryzurą stojąca za ladą sprzedaje papierosy i piwo każdemu, nie zadaje żadnych „pieprzonych pytań”, jak to ujęła Letitia. Wyprawa do Doyle’a dała Sarah poczucie, że ma więcej niż piętnaście lat. Dała też odwagę, by zrobić coś, o czym nie wiedzą rodzice.
Wzięła butelkę witaminizowanej wody, odwróciła się i skierowała środkową alejką po gumę do żucia. Papierosy Virginia Slims i prezerwatywy znajdowały się przy kasie. Starsze dziewczyny miały rację. Babcia zza lady sprzedałaby ci nawet fiuta, gdyby nimi handlowano.
Sarah pochylona szukała gumy – miętowej, bez cukru – kiedy usłyszała odgłos otwieranych drzwi i brzęk dzwoneczków. Głośne męskie głosy, śmiech, wulgarne słowa wypowiadane z akcentem, który zdradzał pochodzenie z niebezpiecznych rejonów czarnego getta. Podniosła głowę.
Alejką szło w jej stronę trzech chłopców, w podkoszulkach niedbale wypuszczonych na spodnie. Jeden z nich odbijał piłkę do koszykówki – bach, bach, bach. Ten z przodu, o szerokiej, wyrazistej twarzy, z włosami ostrzyżonymi tuż przy skórze, stanął.
– Zobaczcie. Miss amerykańskich tancerek. – Patrząc Sarah w oczy, cofnął się dwa kroki, chłopcy z tyłu zerkali zza jego ramienia. Dżinsy wisiały mu nisko na szczupłych biodrach, znad paska wystawała góra bokserek. Sarah zamarła bez ruchu, a potem spuściła wzrok i szybko ich wyminęła. Końcem nosa wyczuwała pot, piwo, skumulowaną energię.
Po dojściu do lady uświadomiła sobie, że nie wzięła gumy. Chłopcy szli za nią, głośni, cały czas odbijali piłkę, na linoleum spadały obrzydliwe, grube krople testosteronu. Miała wrażenie, że ten zapach także czuje. Nie odwracała się.
Pal licho gumę i papierosy, a o kondoma Michael sam mógł zadbać. Wyciągnęła portfel, wyjęła z niego dwa jednodolarowe banknoty, przesunęła je po ladzie jako należność za wodę i schowała portfel z powrotem do kurtki.
Staruszka zza lady wydała jej resztę. Kiedy Sarah sięgała po pieniądze, jeden z chłopców potrącił ją, obijając się o jej pośladki. Zaskoczona wypuściła z ręki monety, które odbiły się od lady i rozsypały po podłodze. Znowu śmiech. Ćwierćdolarówka kręciła się jak dziecięcy bączek.
– Hej, ludzie, blondynka rzuca kasą.
– Warto by sprawdzić tę dupkę – inny głos, szeptem.
– Biała dziewczyna coś tam ma.
– Zaraz się schyli.
– To ją klepnę. – Chichot.
– Wyklepiesz ten tyłeczek?
– Aż się o to prosi.
Przybijali sobie piątki, dziko rozbawieni.
Sarah rozważała ucieczkę ze sklepu, ale się powstrzymała. Miała przed sobą trzech odpychających chłopaków. Chłopaków. Nie mogła się zachować jak przestraszony królik. Wypuściła powietrze, starała się uspokoić. Odchylona lekko do tyłu jednym ruchem opuściła ciało tak, że opierała się o linoleum palcami i kolanem prawej nogi. Ramiona trzymała blisko tułowia. Lewą ręką podniosła ćwierćdolarówkę, prawą wyciągnęła dziesięć centów spod stojaka. Drugą monetę dziesięciocentową znalazła parę centymetrów dalej w alejce. Obie leżały awersem do góry. Zauważała wszystko. Naciskając ciężarem ciała na prawą stopę, a potem na lewą stanęła sztywno wyprostowana. Nie zorientowała się, że portfel wystawał jej z kieszeni kurtki tak znacznie, że chłopak za nią, ten który robił wulgarne uwagi, wyciągnął go jednym zwinnym ruchem ręki.
– Masz całą resztę, złotko?
Sarah uniosła wzrok na sprzedawczynię, której głos zza lady brzmiał jak gwizd pociągu w ciemności. Twarz miała umazaną tuszem do rzęs i szminką. Za okularami do czytania pojawił się strach. Sarah dostrzegła go w nienaturalnie błyszczących, podobnych do koralików źrenicach. Przyszło jej do głowy, że staruszka mogłaby zadzwonić na policję.
– Wyzbierałaś wszystko? – spytała ponownie sprzedawczyni takim głosem, jakby nawoływała z zamkniętego pomieszczenia na zewnątrz. Na podobnej do kartofla twarzy malowało się coś w rodzaju uśmiechu i Sarah nie była już pewna, czy wcześniej rzeczywiście widziała tam lęk.
Przytaknęła szybko, tak, tak, kucyk podskoczył, a kiedy się odwracała w lewo do wyjścia, zakołysał się na boki. Usłyszała, jak chłopak za nią mamrocze:
– Na zewnątrz przy wyjściu. Zatrzymajcie tę sukę, kiedy wyjdzie.
Jeden z chłopców przepchnął się przed nią, zapanował hałas, drugi coś krzyknął, ale za bardzo się bała, żeby usłyszeć wyraźnie, o co chodzi. Zrobiła niepewny krok ku szklanym drzwiom, milcząc, coraz bardziej odrętwiała, a potem obejrzała się w stronę zaplecza sklepu.
Znajdowały się tam podwójne metalowe drzwi z napisem „Wyjście”.
Rzuciła się do nich niemal biegiem, otworzyła je pchnięciem, gotowa pędzić przed siebie, ale znajdowała się w magazynie, gdzie były jeszcze jedne tak samo oznaczone drzwi. Oprócz napisu „Wyjście” miały sfatygowaną tabliczkę, która głosiła, że „rozlegnie się alarm”. Sarah stanęła jak wryta. Niech to szlag. Zamrugała.
Magazyn był ciemny i wąski, po obu stronach rzędy pudeł sięgały niemal do sufitu. Odwróciła się i spojrzała w stronę frontowej części sklepu, widocznej przez rozkołysane drzwi, w które dopiero co wpadła.
Przyszło jej do głowy ładne słowo: „możliwości”. Mogła otworzyć drzwi, które miała za sobą, sprawdzić, dokąd prowadzą, ale wówczas rozległby się alarm i przyjechałaby policja, a tego nie chciała. Mogła zawrócić, przez sklep pomaszerować do wyjścia, mijając chłopaka, który ocierał się o jej pośladki, i przekonać się, co zamierzali zrobić na ulicy przed sklepem.
To także nie wchodziło w rachubę.
Nie, postanowiła po prostu zadzwonić do mamy z miejsca, gdzie stała. Wiedziała, że mama się wścieknie i urządzi scenę, ale przynajmniej będzie wiedziała, co robić. Sięgnęła po swoją nokię, ale… kieszeń była pusta. Popatrzyła na kurtkę szeroko otwartymi oczami, sprawdziła jeszcze raz w obu kieszeniach, próbowała wywrócić je podszewką na zewnątrz… bez skutku, nie było ani telefonu, ani portfela. Poklepała się po udach, gdzie zwykle znajdowały się kieszenie spodni, ale miała na sobie trykot bez kieszeni. Dotarło do niej, w okropnym przebłysku pamięci, że zostawiła komórkę w plecaku w studiu. Klepnęła się po udach, dwukrotnie, a potem jeszcze trzy razy, jakby od tego miały się pojawić kieszenie i telefon.
Poczuła, że ramiona zaczynają jej drżeć, a w nosie zbiera się śluz.
Metalowe drzwi za jej plecami nagle się otwarły, ale żaden alarm nie został włączony. Sarah Reese odwróciła się w zgęstniałym mroku i po raz drugi wypuściła trzymane w dłoni monety.

Rozdział 2

Sully Carter siedział nad trzecią szklaneczką whisky Basil Hayden’s (z lodem, woda osobno) i delektował się także rześkim październikowym powietrzem, wpadającym przez otwarte okno obok jego boksu. Chłodne muśnięcia były jak pocałunek z domu, tak przyjemne, że aż na chwilę zamknął oczy.
Biała koszula, świeżo wyprasowana na początku dnia, teraz pomięta, zwisała mu luźno nad paskiem dżinsów. Rękawy podwinął, nie zadał też sobie trudu, by się ogolić; w piątek nie musiał. Siedział w tylnym narożniku u Stoneya, skórzaną motocyklową kurtkę przerzucił przez oparcie siedzenia. Miał tak dobre samopoczucie, że aż korciło go, by komuś przyłożyć.
Zagrzechotał lodem w szklance, pociągnął łyk i poczuł lekkie, cudowne ukłucie whisky na końcu języka. Po raz kolejny zerknął ukradkiem w stronę baru i udało mu się dostrzec Dusty; pracowała, przyjmowała zamówienia razem z Dmitrim, drugim barmanem, Ukraińcem. Tym razem nie popatrzyła na Sully’ego, ale wcześniej przyłapała jego spojrzenie – mogło uchodzić za próbę flirtu, gry wstępnej czy czegoś w tym rodzaju.
Chudy jak tyczka Sully mówił z lekką chrypką i śladem akcentu z Luizjany, który był wprawdzie bliższy irlandzko-niemieckim dzielnicom Nowego Orleanu, ale wpadał w ucho. Sully przewyższał wzrostem większość ludzi, jednakże miał tendencję do odchylania się na lewej nodze, więc nie zawsze było to widoczne. Jako korespondent wojenny w Bośni ucierpiał od wybuchu pocisku odłamkowego, ostre kawałki metalu zniszczyły mu prawe kolano, złamały trzy żebra i rozorały policzek, można powiedzieć, że wytatuowały mu swój podpis na twarzy i torsie.
Na policzku zostały poziome blizny i maleńkie, ledwie widoczne bruzdy pod oczami. W poprzek czoła, u góry, ciągnęła się długa szrama, zazwyczaj ukryta pod opadającymi kosmykami czarnych włosów. Dwie identyczne pionowe blizny na prawym boku przypominały krótki odcinek torów kolejowych, a skóra na prawym kolanie wyglądała, jakby ją pozszywał Dali na ciężkim kacu. Dziwny chód, pokiereszowane ciało, postawa, szczególna powściągliwość, wszystko to tworzyło dość odpychający wizerunek człowieka, dla którego przyszłość nie jest zbyt ważna, w każdym razie mniej, niż dla wielu ludzi.
Knajpa Stoneya, jego ulubiona, znajdowała się cztery przecznice od sądu, trzy od miejskiej komendy policji i pięć od biura prokuratora generalnego. Obsługiwała policjantów, adwokatów i rozmaitych typów reprezentujących proletariat z centrum miasta. Lokal miał zniszczone drewniane podłogi, prawie całkiem zmatowiałe lustro za barem, natomiast atmosfera w nim dawała poczucie, że ci lepsi piją gdzie indziej.
Sully z powrotem skierował wzrok na siedzącą naprzeciwko Evę Harris, od ośmiu lat w wydziale zabójstw, od piętnastu w agencji.
– Dlaczego więc nie skazali go… mam na myśli ławę przysięgłych, czemu go nie skazali za zabicie Grubego Chucka? – spytał.
– Obrona konieczna – odpowiedziała zwięźle.
– Obrona konieczna przed czym?
– Obrona konieczna przed Grubym Chuckiem. Artykuły sześć jeden i trzy dwadzieścia. Pan Hastings zeznał, że Chuck chciał go „zmusić do czynności seksualnych”.
– O dziesiątej rano? Na głównym dziedzińcu aresztu stanowego?
– Tak brzmiało zeznanie.
– Jak pan Hastings się bronił?
– Używając pięciokilogramowej sztangi do podnoszenia ciężarów.
– Zatłukł Chucka na śmierć?
– Zatłukł go na śmierć.
– Pan Hastings najwidoczniej nie lubi być zmuszany do czynności seksualnych – powiedział Sully.
– Tak, jasne. Chuck był winien pieniądze. Sly Hastings rozwalił mu czaszkę w obecności stu dwudziestu pięciu świadków i mu się upiekło, bo wszyscy wiedzą, że lepiej nie zeznawać przeciwko niemu.
– A jak to się stało, że Sly Hastings wylądował w areszcie stanowym?
– Użycie nielegalnie posiadanej broni. To było jakieś pięć… może sześć lat temu. Czekał na proces.
– I…?
– Też się wywinął.
– Dostrzegam tu pewną powtarzalność, pani mecenas.
– Słusznie. Pan Hastings robi ludziom brzydkie rzeczy i uchodzi mu to na sucho – mówiła Eva, wyraźnie ożywiona. – Wygląda jak mól książkowy. Nosi takie małe okrągłe okularki nazywane lenonkami, wiedziałeś o tym? Podczas ostatniego procesu czytał powieść Jeana Toomera. I sukinsyn robił notatki na marginesie.
– Odmawiasz temu człowiekowi prawa do zainteresowania renesansem Harlemu?
– Twój lokalny mafioso zwykle zadowala się lekturą świerszczyków.
– Jesteś pewna, że naprawdę nim jest? Bo o czym tu mówimy… O trzech procesach: dwie ławy przysięgłych nie zdołały wydać jednomyślnego werdyktu, jedna orzekła uniewinnienie? Nie chcę tracić czasu na pisanie o kolejnym „teflonowym oskarżonym”, jeśli ten człowiek jest… że tak powiem, postacią drugorzędną.
– No więc nie trać.
– Ale ty myślisz, że on jest draniem.
– Nic nie myślę. Ja ci to mówię. Sly Hastings rozdaje karty. Pozbywa się ludzi, którzy mu w kartach mieszają i nie spada mu za to włos z głowy.
– Wkurzyła cię ta sprawa z Grubym Chuckiem – stwierdził Sully.
Eva odruchowo dotknęła dredów ściągniętych w koński ogon, potem swojego kieliszka z winem, wreszcie położyła dłoń z powrotem na stole. Miała zwyczaj przyglądać się swemu rozmówcy w milczeniu przez jakieś pięć sekund, po czym zaczynała wyrzucać z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego.
Rat-a-ta-a-ta. Dorastała w Wirginii Zachodniej, studiowała prawo w Georgetown i mówiła bez żadnego akcentu, chyba że sama chciała. A kiedy tak się zdarzało, uchodziła raczej za dziewczynę ze stolicy, nie z prowincji, zdaniem Sully’ego, ponieważ używała charakterystycznych słów i zwrotów.
Sully zjadł frytkę. Lubił Evę. Należała do nielicznych osób w sądzie, do których pozwalał sobie mówić po imieniu. Było tak od czasu, gdy wykończony i wściekły wrócił z Bośni.
Przyjrzał jej się teraz: siedziała naprzeciw niego, z wyraźnie widocznymi piegami na nosie. Spoglądała w stronę drzwi baru, jakby rozpoznała jakiegoś wchodzącego gliniarza. Na talerzu przed nią leżała porcja grillowanego sera, którego nawet nie tknęła od piętnastu minut.
Sully sięgnął nad stolikiem, wziął ser, odgryzł kawałek i w tym samym momencie rozległo się brzęczenie. Eva opuściła wzrok na swoje prawe biodro, uniosła pager, po czym stwierdziła:
– To nie ja.
Wzniósł oczy ku niebu i z ustami pełnymi sera otworzył plecak. Wyjął masywną komórkę. Ekran się świecił, cały aparat wibrował. Przeczytał wyświetlone cyfry i ściągnął brwi.
– Dali mi aparat tego lata – wyjaśnił. – Miał być użyteczny. A jaki jest? Przypomina jeden z tych elektronicznych gadżetów, przyczepianych do kostek więźniów na zwolnieniu warunkowym. Narzędzie dla szefów, żeby mogli w każdej chwili cię znaleźć.
Wcisnął guzik z symbolem zielonej słuchawki i przyłożył telefon do ucha.
– R.J., bracie. Jest piątek wieczór. Co?
Niski baryton ryknął mu do ucha tak głośno, że odruchowo uchylił głowę.
– Zaraz, zaraz, zaraz. Chwilunia. Czy… Chris jest pewien? Daj spokój, wiesz, o co mi chodzi. To nawet nie… – Sully spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. – Skoro chcesz, żeby Chris się tym zajął, to czemu rozmawiamy? – Machnięciem lewej dłoni poprosił Evę o coś do pisania. Wyjęła długopis z torebki i Sully zanotował adres na serwetce. Kilka razy przytaknął, a potem zaklął i się rozłączył.
Położył telefon na stoliku, oddał Evie długopis i popijał whisky. Przyłożył zwiniętą pięść do ust, żeby stłumić kaszel.
Następnie wyciągnął z portfela trzy banknoty dwudziestodolarowe i rzucił na blat stolika.
– Ktoś właśnie zabił córkę Davida Reese’a – oznajmił, kaszląc. – Ciało zostało wrzucone do śmietnika na Georgia Avenue. – Spojrzał na serwetkę. – Numer 3700? Tuż za skrzyżowaniem, chyba z New Jersey?
Eva zamrugała, ale poza tym nie wykonała żadnego ruchu, zachowała ten sam nieprzenikniony wyraz twarzy, jaki widywał u niej w sądzie; sędzia podtrzymywał sprzeciw, a ona z taką miną, ściągniętymi surowo ustami, mówiła w przestrzeń, do Boga, do świadka: „Więc nie widział pan nic po tym, kiedy pistolet wypalił…”
– Myślałam, że Reese mieszka w McLean – odezwała się po chwili.
– Bo mieszka. Może ta dziewczyna… – Opuścił wzrok na serwetkę. – Sarah, ma na imię Sarah, może tylko ją tam porzucono. Jeśli to się nie zgadza i Chris… z przejęcia pewnie sika po nogach i nakręca R.J… rozumiesz, jeśli człowiek podpadnie szefowi…
Komórka znowu zabrzęczała, więc spojrzał na wyświetlacz.
– Cholera. On już czeka na zewnątrz. Chris. R.J. przysłał go, żeby mnie zgarnął. Powiedział, że według niego mam za dużo alkoholu we krwi, żeby prowadzić motocykl, ale nie żeby zbierać materiał.
– R.J. nie jest przypadkiem twoim redaktorem prowadzącym?
– Tak ostatnio słyszałem.
– I nie przeszkadza mu, że jesteś wstawiony?
– Jeżeli ktoś nie umie zbierać materiałów po pijaku – Sully dopił resztkę whisky – to powinien rzucić robotę w gazecie.
Chwycił swoją kurtkę i wyszedł z boksu, Eva zrobiła to samo. Utorował sobie drogę przez niewielki tłum ludzi przy barze i skierował się do drzwi; Eva podążała krok za nim.
Światło wydawało mu się jakieś nierówne, głosy zbyt donośne, energia, którą czuł jeszcze przed chwilą, ulatniała się, tracił napęd. Nie dostrzegł za barem Dusty, tylko Dmitriego, a zaraz potem byli już na zewnątrz, w ostatnich promieniach dziennego światła. Czuł na sobie chłód wieczornego powietrza, niemal namacalnie, jakby motyl usiadł mu na przedramieniu i machał skrzydłami.
– Jak wielką trzeba odczuwać żądzę śmierci – zwrócił się do Evy – żeby zabić córkę prezesa sądu federalnego u stóp Kapitolu? – Cmoknął ją przelotnie w policzek, a potem skierował się do samochodu Chrisa Huntera czekającego przy krawężniku.

 
Wesprzyj nas