Piękna, pełna wdzięku, elegancka i eteryczna Audrey Hepburn była jedną z największych gwiazd filmowych swoich czasów.


Niezapomniana, oscarowa rola w „Rzymskich wakacjach” oraz romantyczne kreacje w „Śniadaniu u Tiffany’ego” i obsypanym Oscarami „My Fair Lady” przyniosły jej światową sławę, jednak nie zapewniły szczęścia. W rozszerzonym, ostatecznym wydaniu biografii aktorki Alexander Walker ujawnił nowe, nieznane wcześniej fakty, dotyczące głęboko ukrywanych konfliktów w rodzinie gwiazdy i rodzinnych tajemnic, które nigdy nie miały wyjść na jaw.

„Audrey Hepburn” to wierny, intymny portret niezwykłej kobiety, pięknej, pożądanej, nieustannie spragnionej miłości i niepotrafiącej jej odnaleźć.

Alexander Walker – jeden z najbardziej wpływowych krytyków filmowych. Od lat 60. aż do śmierci w 2003 r. pracował dla londyńskiego „Evening Standard”. Trzykrotny laureat nagrody Critic of The Year. Opublikował ponad dwadzieścia książek poświęconych kinematografii. Wielokrotnie wznawiana i rozszerzana aż do 2003 r. biografia Audrey Hepburn autorstwa Alexandra Walkera uchodzi na najpełniejszą, ostateczną biografię gwiazdy.

Alexander Walker
Audrey Hepburn
Przełożyła Zofia Łomnicka
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 22 lipca 2014

Prolog
Wędrówka do dzieciństwa

Przywoływała w pamięci dotyk dziecka: jakby na wyciągniętej dłoni przysiadł kurczaczek – czuła delikatne muśnięcie jego łapki z małymi pazurkami. Było to coś cienkiego i twardego, ale nie czuła kontaktu ze skórą, która by ocierała się o jej ciało. „Wstrząsnęło to mną – przypominała sobie Audrey – ręka tego dziecka wydawała się pozbawiona jakiegokolwiek ciężaru. Bałam się, że mogę ją złamać. Doznałam szoku. Nie przeżyłam dotąd, ani jako osoba dorosła, ani w dzieciństwie, nic, co mogłoby mnie na to przygotować. Kiedy dziecko upada, po prostu je podnosisz. Ale tutaj, w tym koszmarnym miejscu, obawiałam się wziąć dziecko w ramiona, by je pocieszyć. Miałam wrażenie, że nie trzymam… nic”.

Mały konwój samochodów UNICEF-u, dwa range rovery i ambulans, zatrzymał się na odpoczynek koło grupy rozłożystych drzew kolczastych. W tej części Etiopii za sprawą wiatrów tworzyły się z pyłu kręte arterie, przypominały ślady pełzania jakichś ogromnych węży. Łatwo było uznać te trakty za prawdziwą drogę i jechać nimi do nieznanej dziczy. Nawet przedstawiciele miejscowych władz musieli często sprawdzać drogę na mapach. Ziemia, na którą patrzyła Audrey, wyglądała, jakby zachorowała na żółtaczkę: zżółkła z powodu suszy. Podobnie jak jej mieszkańcy odcięci od świata zdawała się zapomniana i porzucona przez wszystkich, pozostały przy niej tylko wszelkie śmiertelne niebezpieczeństwa, jakie można sobie wyobrazić. Audrey już od jakiegoś czasu podróżowała i wciąż nie mogła się nadziwić, jak kilka godzin lotu może zmienić jej pogląd na warunki życia i los ludzi.

Był marzec 1988 roku. Poprzedniego dnia zapakowała dwie walizki – tyle mogła zabrać – pocałowała na pożegnanie teriery i szepnęła: „Do widzenia, mały pokoiku, do zobaczenia wkrótce”, zamykając drzwi swojej posiadłości w szwajcarskiej wiosce Tolochenaz-sur-Morges. Wyszła na zaśnieżony podjazd i po godzinie czekała już na genewskim lotnisku, na samolot do Addis Abeby. A teraz…

Pięciu milionom ludzi – połowa to dzieci – groziła śmierć z głodu i z powodu suszy. Konwój jechał do obozu uchodźców, gdzie znajdowało się sto pięćdziesiąt jeden tysięcy osób. Nawet nie mogłaby sobie wyobrazić tego, co zobaczy. Z ulgą wysiadła z range rovera. Przydał się trening, jaki odbyła w młodości, kiedy pragnęła zostać baletnicą; miała silne kończyny, nie odczuwała skurczów, dokuczało jedynie odwodnienie. Chciała schronić się w cieniu kolczastych drzew. Tam zobaczyła mnóstwo dzieci – siedziały w kucki wśród zwojów odsłoniętych korzeni, otaczających ich skulone małe ciałka. „Najdziwniejsze było ich milczenie”, wspominała. „Pojawiliśmy się znikąd, nie wywołując u nich najmniejszej reakcji”.

Zbliżała się do nich powoli, przekonana, że uciekną jak nietoperze, którym zakłócono odpoczynek. „One jednak nie miały na to dość energii”. Większość dzieciaków mogła mieć niewiele powyżej dziesięciu lat, jeśli jakimś cudem udało się im dożyć tego wieku, ale z powodu niedożywienia wyglądały na połowę młodsze. Brązowoczarna skóra zwisała z ich kości niczym podarta bibułka; nogi były jak dwa palce u rąk Audrey, a stopy jak długie, wąskie strączki. Koce w strzępach okrywały ich żebra. Tylko oczy dzieci się poruszały, śledziły ją przyćmionym z wyczerpania spojrzeniem.
Audrey mówiła później, że nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo wysoka musiała się im wydawać. Instynktownie kucnęła, by ich oczy były na jednym poziomie.

Co wtedy zobaczyły, w milczeniu odwzajemniając jej spojrzenie? Kobietę około sześćdziesiątki, lecz nadal w pełnej formie, z twarzą, która wspaniale odzwierciedlała uczucia. Teraz pojawiły się na niej zmarszczki, lecz w każdej chwili mógł rozświetlić ją uśmiech. Jej włosy, obcięte kiedyś „na chłopczycę”, co stało się światową modą, pozostały kasztanowe, choć przeplatane siwizną i związane w kucyk pod czapką z daszkiem. Dłonie, poznaczone plamami wątrobianymi, nadal świadczyły o jej temperamencie, jakby stale musiały wykonywać jakieś czynności.
Oczy, które w tak naturalny sposób przymilały się do kamery, już inaczej oglądały świat, przez duże okulary, jakby ich właścicielka z uważną troską przyglądała się wszystkiemu wokół. Twarz była tak samo pozbawiona wyrazu próżności, jak i makijażu. Jedyne, na co Audrey pozwalała sobie w etiopskim upale, to krem nawilżający, nakładany co godzinę.
Przesunęła palcem przed oczami dziecka, na które właśnie patrzyła, by się upewnić, że nie jest ślepe. Źrenice chłopca podążały za ruchem, lecz jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.

„Przeżyłam szok”. Później porównywała to uczucie do scenicznej tremy. Jednak tym razem jej niepokoju nie powodował strach, że zapomni swoich kwestii, lecz bezsilność, a wynikała z tego, iż nie miała nic do powiedzenia, nic, co mogłoby przerwać upiorną ciszę. „Myślałam o latach, jakie spędziłam w domu w Szwajcarii i we Włoszech, gdy opiekowałam się własnymi dziećmi. Teraz wyjechałam z domu i otaczały mnie te wszystkie dzieci… a ja tak mało mogłam zrobić”.

Nie mogąc znaleźć słów na wyrażenie swoich uczuć, Audrey wyciągnęła dłoń do dziecka. Ten gest wywołał wybuch emocji. „Rozpłakałam się”. Wówczas dziecko położyło rączkę na jej dłoni. Kiedy wszyscy wrócili do samochodów, by podjąć dalszą podróż, Audrey jeszcze nie ochłonęła z emocji. Miejscowy funkcjonariusz UNICEF-u przypomina sobie, że pomyślał, iż jeśli jedno dziecko zrobiło na aktorce tak wielkie wrażenie, ta podróż oraz następne będą dla niej wielkim obciążeniem emocjonalnym. Były tu przecież tysiące dzieci, z którymi będzie musiała się spotkać w różnych miejscach, na terenach, gdzie wybuchły walki, panują choroby, susza, toczą się wojny domowe, tam, gdzie nawet lokalni przywódcy wahają się wkroczyć. Jako wyznaczoną przez UNICEF ambasadorkę dobrej woli Audrey mógł chronić jedynie jej status celebrytki, który wykorzystała dla celów dobroczynnych, chcąc poświęcić swój talent i sławę dla dobra dzieci na całym świecie. Pierwszy wyjazd w teren uświadomił jej przerażający zakres tego zadania. Po powrocie wyznała: „Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy starczy mi na to sił”.

Podczas dalszej podróży pocieszała się pewną myślą, ale trochę jej się wstydziła. W przeciwieństwie do lekarzy, z którymi miała się spotkać, nie przyjechała do Etiopii, żeby uzdrawiać ludzi. Tego nie mogła zrobić. Miała tylko jeden dar do ofiarowania, tak często w dawnych latach przez nią nielubiany i lekceważony: swoje gwiazdorstwo. Jej zadaniem było przyciągnąć uwagę ludzi do funduszu UNICEF-u na rzecz dzieci, zbierać pieniądze na ten cel, czyli wykorzystać swoją twarz, by poprawić wizerunek międzynarodowej dobroczynności i wzbudzić współczucie potencjalnych darczyńców. Okazało się, że niezwykła magia, jaką przed laty wniosła na ekran filmowy, mogła służyć teraz szlachetniejszym celom niż promocja własnej osoby. Przedefiniowała ideał kobiecości, stała się kobietą, która podjęła się nieporównywalnie trudniejszej roli niż kiedykolwiek: dawała nadzieję życia wielu milionom ludzi, o wiele większej liczbie osób niż te, które oglądały jej filmy, znały jej twarz czy choćby nazwisko.

„W pewnym sensie dzieci mają szczęście”, tłumaczyła sobie, by znaleźć coś pozytywnego, dodającego otuchy wśród koszmaru, którego okropności nie potrafiłaby nawet sobie wyobrazić, gdyby nie zobaczyła tego na własne oczy. „Dzieci mają tylko przyjaciół”, mówiła. „Dzieci nie mają wrogów”.

 
Wesprzyj nas