Trzy lata po obaleniu szacha Rezy Pahlawiego i przejęciu władzy przez islamskich fundamentalistów do teherańskiego więzienia trafia ciężarna Azar. Jaki los czeka jej córkę w kraju rządzonym przez fanatyków i wstrząsanym wojną?



Mniej więcej w tym samym czasie trzyletni Omid jest świadkiem aresztowania rodziców. Zszokowane dziecko trafia pod opiekę dziadków, którzy wraz z jedyną pozostającą na wolności córką, Lejlą, muszą zająć się trójką wnucząt.

Lejla poświęca się dla dzieci rodzeństwa, rezygnując z miłości swojego życia – Ahmada – i szansy na szczęście poza granicami ogarniętego wojną Iranu. Maryam nigdy nie otrząśnie się po stracie męża zabitego w trakcie politycznych czystek. Mimo bólu zrobi wszystko, żeby ukryć przed córką prawdziwe okoliczności śmierci jej ojca.

Bohaterowie próbują się odnaleźć w trudnej rzeczywistości, podejmować właściwe decyzje, chronić bliskich i kochać. Ich losy, przedstawione na przestrzeni prawie trzydziestu lat, krzyżują się ze sobą i rozchodzą. Jest jednak pewne miejsce, w którym mogą się znowu spotkać – teherańskie podwórko ocienione przez kwitnące drzewo jakarandy.

Sarah Delijani urodziła się w 1983 r. w teherańskim więzieniu, do którego trafili jej rodzice za aktywny sprzeciw wobec reżimu islamskiego. W 1996 r. wyemigrowała z rodziną do północnej Kalifornii. Po ukończeniu szkoły średniej studiowała literaturę porównawczą na uniwersytecie Berkeley. W 2006 r. osiedliła się wraz z przyszłym mężem w Turynie. Delijani pisze od ponad sześciu lat. Zanim ukazała się jej, w dużej mierze autobiograficzna, debiutancka powieść Dzieci drzewa jakarandy, przetłumaczona na 27 języków, publikowała w prasie. W 2010 i 2011 r. była nominowana do Pushcart Prize.

Sarah Delijani
Dzieci drzewa jakarandy
Przełożyła Anna Esden-Tempska
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz sc
Premiera: lipca 2014

Więzienie Ewin, Teheran

Azar kuliła się pod ścianą na nierównej blaszanej podłodze furgonetki. Auto podskakiwało na wybojach, rzucało nią na boki. Wolną rękę zaciskała na czymś w rodzaju poręczy. Drugą podtrzymywała swój twardy, wydęty brzuch. Czuła w nim skurcze, od których oddech stawał się urywany, nieregularny. Przeszyła ją gorąca fala bólu biorącego początek gdzieś w okolicy krzyża. Azar zabrakło tchu, chwyciła spowijający ją czador, wpijając w niego kurczowo palce. Na każdym zakręcie obijała się o ściany wozu. Na każdej dziurze leciała do sufitu, a dziecko w jej brzuchu sztywniało. Opaska na oczach była mokra od potu.
Uniosła dłoń i otarła oczy. Nie śmiała zsunąć opaski, choć w tyle auta oprócz niej nie było nikogo. Wiedziała jednak, że za nią jest okienko. Wyczuła szybę, kiedy wsiadała. Siostra mogła się obejrzeć i zobaczyć. Mogli się też nagle zatrzymać i nie zdążyłaby podciągnąć opaski.
Nie wiedziała, co by się stało, gdyby złapali ją z odkrytymi oczami, i nie chciała tego wiedzieć. Czasami starała się przekonać samą siebie, że czający się w niej przejmujący lęk jest nieuzasadniony. Nikt nigdy nie podniósł na nią ręki, nie popychał jej, nie groził. Nie miała powodu tak strasznie się ich bać, tych sióstr i braci. Nie mogłaby podać żadnej konkretnej przyczyny. Ale były te potworne krzyki, od których trzęsły się mury więzienia, rozlegające się w pustych korytarzach, budzące więźniarki ze snu w środku nocy, wdzierające się w rozmowy, gdy rozdzielały sobie obiad.
Potem przez resztę dnia aż do późnego wieczora chodziły spięte, milczące. Nikt nie wiedział, co to za krzyki. Nikt nie ośmielił się pytać. To było wycie z bólu, tyle wiedziały.
Bo nikt nie pomyli jęków bólu z innym krzykiem. To były wołania ciała bez tożsamości — opuszczonego, zmasakrowanego, sprowadzonego do mokrej plamy —które mogło już tylko zaznaczyć swoje istnienie tą siłą, z jaką rozdzierało ciszę więziennych murów. I nikt nie wiedział, kiedy przyjdzie jego kolej. Kiedy sam zniknie w korytarzu i nie pozostanie z niego nic, tylko ten skowyt. Wszyscy żyli więc i czekali, i wykonywali polecenia, zdając sobie sprawę, że wisi nad nimi wyrok, którego nie da się odwlekać w nieskończoność.
Z małej szczeliny gdzieś nad jej głową do wnętrza furgonetki napływało echo odgłosów budzącego się miasta. Podciąganie rolet, klaksony, śmiech dzieci, targowanie się ulicznych sprzedawców. Z przodu auta, zza szyby, docierały do niej skrawki rozmowy, choć nie umiała rozróżnić poszczególnych słów. Słyszała tylko, jak siostra rechoce z czegoś, co opowiada jeden z braci. Azar starała się ignorować te głosy, skupiając się na zewnętrznym poszumie miasta — jej ukochanego Teheranu, którego nie widziała ani nie słyszała od wielu miesięcy. Zastanawiała się, jak bardzo mogło się tu wszystko zmienić w związku z wojną z Irakiem, która ciągnęła się już trzeci rok. Czy miasto ogarnęła wojenna pożoga? Czy ludzie z niego uciekali? Dźwięki z zewnątrz wskazywały, że wszystko jest po staremu: ten sam chaos, harmider codziennych zmagań, zwykłego życia.
Zastanawiała się, co w tej chwili robią jej rodzice. Matka pewnie stoi w kolejce do piekarni, ojciec wsiada na motocykl i rusza do pracy. Na myśl o nich ścisnęło ją w gardle. Uniosła głowę, otworzyła szeroko usta i starała się nabrać w płuca powietrza sączącego się przez szczelinę.
Odchylając się do tyłu, oddychała głęboko, tak głęboko, że zaczęło palić ją w gardle i się rozkaszlała. Rozluźniła ciasny węzeł chusty pod brodą i pozwoliła, by czador zsunął się jej z głowy. Trzymała się poręczy, usztywniona, starając się nie poddawać podskokom furgonetki, gdy przeszył ją kolejny dojmujący ból. Próbowała usiąść. Przerażała ją myśl, że urodzi na blaszanej podłodze furgonetki, na tych wyboistych ulicach, z przeraźliwym śmiechem siostry dudniącym jej w uszach. Zaciskając mocniej dłoń na poręczy, nabrała powietrza i usiłowała zahamować parcie. Za wszelką cenę chciała utrzymać dziecko w sobie, nim dotrą do szpitala.
I wtedy właśnie poczuła, że coś wylewa się jej między nogami. Wstrzymała oddech, kiedy to coś w sposób niekontrolowany pociekło po jej udzie. Odsunęła połę czadora. Zmartwiała z przerażenia, ostrożnie dotknęła majtek czubkami palców. Wiedziała, że w pewnym momencie odchodzą wody płodowe, ale co potem? Czy to oznacza, że lada chwila urodzi? Czy to niebezpieczne? Dopiero zaczynała czytać książki o ciąży, gdy po nią przyszli.
Nie dotarła do rozdziału o odchodzeniu wód, bólach porodowych i o tym, co spakować do szpitala, bo zaczęli łomotać do drzwi tak mocno, jakby je chcieli wyłamać. Kiedy ją wywlekali, jej brzuch robił się już widoczny. Zacisnęła zęby, serce waliło jej jak oszalałe. Żałowała, że nie ma z nią matki, która wytłumaczyłaby jej, co się dzieje.
Matka ze swoim niskim głosem i łagodną twarzą. Tak bardzo była jej teraz potrzebna, że Azar o mało serce nie pękło. Chciałaby przynajmniej mieć przy sobie coś należącego do matki, żeby się do tego przytulić. Coś z ubrania, chustę. Byłoby jej łatwiej.
Chciałaby, żeby Ismael był przy niej. Żeby trzymał ją za rękę i mówił, że wszystko będzie dobrze. Na pewno przestraszyłby się, widząc ją w tych warunkach, potwornie by się zmartwił. Patrzyłby na nią tymi swoimi jasnobrązowymi oczami, tak jakby chciał przejąć jej ból, wziąć go na siebie. Nie mógł znieść, gdy Azar działa się krzywda. Kiedy pewnego razu spadła z krzesła, na którym stanęła, żeby zrywać winogrona, był tak przerażony, że prawie płakał, podnosząc ją z ziemi.
— Myślałem, że złamałaś kręgosłup — powiedział potem. — Umarłbym, gdyby coś ci się stało.
Jego miłość sprawiała, że czuła się silna jak góra, niezniszczalna, nieśmiertelna. Potrzebowała tej bezmiernej miłości, zatroskanego spojrzenia, tego, że starając się go uspokoić, zawsze udawało się jej uspokoić też samą siebie. Tak bardzo chciała, żeby był tu jej ojciec i zaniósł ją do swojego auta, a potem ruszył z nią jak szalony do szpitala. Furgonetka się zatrzymała, a Azara wyrwana ze swoich myśli, obejrzała się gwałtownie, jakby mogła cokolwiek zobaczyć. Choć warkot silnika ustał, żadne drzwi się nie otworzyły. Jej dłonie powędrowały do chusty. Zawiązała ją mocniej, nasuwając czador na głowę. Znów dobiegł ją śmiech siostry. Wkrótce uświadomiła sobie, że nie wysiadają, bo brat kończy swoją opowieść. Azar czekała, drżącymi rękami ściskając oślizgły rąbek czadora.
Po jakimś czasie usłyszała, że drzwi się otwierają i zatrzaskują. Ktoś majstrował przy zamku z tyłu furgonetki. Przytrzymując się poręczy, dźwignęła się i podsunęła bliżej. Drzwi się otworzyły.
— Wysiadaj — zakomenderowała siostra, zakładając jej kajdanki.
Azar odkryła, że ledwie jest w stanie ustać na nogach. Z trudem dotrzymywała kroku siostrze, tonąc w ciemnościach spowijających jej oczy. Mokre majtki lepiły się jej do ud. Wkrótce poczuła czyjeś ręce na tyle głowy, ktoś rozwiązywał opaskę. Zobaczyła, że stoi w słabo oświetlonym korytarzu. Z obu stron ciągnęły się szeregi zamkniętych drzwi. Kilka plastikowych krzeseł stało pod ścianą, na której wisiały plakaty z buziami zadowolonych dzieci i zdjęcie pielęgniarki trzymającej palec na ustach, żeby nakazać ciszę. Azar poczuła się dużo pewniej, kiedy zdała sobie sprawę, że w końcu dotarli do więziennego szpitala.
Grupa młodych pielęgniarek przeszła pospiesznie obok. Azar patrzyła, jak znikają w głębi korytarza. Było coś pięknego w tym, że jej oczy nie są już zakryte. Szybko i zachłannie przenosiła wzrok z zielonych ścian na drzwi, ze świetlówek na suficie na ubrane w białe fartuchy i białe buty pielęgniarki, które krzątały się, otwierając i zamykając drzwi, z twarzami zaróżowionymi od emocji, gdy się tak uwijały. Czuła się bezpieczniej, kiedy mogła widzieć jak inni. Z opaską na oczach była niekompletna, okaleczona, tonęła w nieokreślonym świecie fizycznego zagrożenia, gdzie może stać się wszystko i gdzie nie mogłaby się bronić. Teraz miała wrażenie, że jednym spojrzeniem jest w stanie odegnać ten stały lęk, który ją osacza i sprawia, że nie czuje się w pełni sobą. Z otwartymi oczami, w tym mrocznym korytarzu, wśród odgłosów życia i narodzin poczuła, że odzyskuje swoje człowieczeństwo.
Zza niektórych drzwi dobiegało stłumione kwilenie noworodków. Azar słuchała uważnie, jakby niekończący się głodny płacz niósł jej wiadomość, wiadomość z innego wymiaru czasu, z wnętrza jej ciała.
Zatrzymała się przy nich jakaś pielęgniarka. Korpulentna osoba o bystrych orzechowych oczach. Zmierzyła Azar wzrokiem od stóp do głów i zwróciła się do siostry.
— Mamy ciężki dzień. Straszny ruch z powodu Święta Ofiarowania, Eid-e Ghorban. Nie wiem, czy znajdzie się miejsce. Ale chodźcie. Lekarz przynajmniej ją obejrzy.
Pielęgniarka podprowadziła je do schodów. Azar wchodziła z trudem. Co parę stopni musiała przystawać, żeby złapać oddech. Pielęgniarka szła przodem, jakby starała się trzymać z daleka od tej więźniarki i jej męki, od potu świecącego na wymizerowanej twarzy.
Szły z piętra na piętro, coraz wyżej. Azar brnęła z wysiłkiem z korytarza w korytarz, od jednych zamkniętych drzwi do drugich. Wreszcie lekarka w jednej z sal skinęła, żeby weszły. Azar szybko położyła się i oddała w jej wprawne, bezosobowe ręce. Dziecko w niej wydawało się ściśnięte jak supełek.
— Jak mówiłam, nie możemy jej przyjąć — usłyszała głos pielęgniarki, kiedy lekarka wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi. — Nie jest z tego zakładu karnego. Musicie ją zawieźć gdzie indziej.
Siostra dała znak, żeby Azar wstała. Schodząc ze schodów, kondygnacja za kondygnacją, piętro po piętrze, Azar z całych sił opierała się na poręczy, z trudem łapała powietrze. Ból wrzucił wyższy bieg. Chwytał za plecy, potem za brzuch. Próbowała oddychać, czuła się tak, jakby jakieś olbrzymie dłonie wyrywały z niej dziecko. Omal się nie rozpłakała. I tak jej było tego wstyd. Zacisnęła zęby, starała się opanować. To nie miejsce na łzy. Nie na tych schodach, nie w tych długich korytarzach. Zanim opuściły szpital, siostra upewniła się, czy opaska dokładnie przykrywa nabiegłe krwią oczy więźniarki.

Azar ponownie znalazła się na nierównej blaszanej podłodze furgonetki, drzwi się zatrzasnęły. W wozie pachniało upałem i brutalnym cierpieniem. Kiedy tylko silnik znów został uruchomiony, na przodzie podjęto przerwaną rozmowę. W głosie siostry słychać było podniecenie. Jej ton i wysoki śmiech brzmiały zalotnie. Azar skuliła się, umęczona. Furgonetka przebijała się zygzakiem przez chaotyczny ruch na ulicy, a Azar przypomniało się, jak pierwszy raz przyprowadziła Ismaela do siebie do domu. Było gorąco, bardzo podobnie jak dziś. Pachniał słodko, mydłem i szczęściem, gdy szedł obok niej wąską ulicą. Powiedziała, że chce mu pokazać, skąd pochodzi, dom, w którym mieszka, jego niskie ceglane mury, niebieską fontannę i jakarandę, która górowała nad wszystkim. Wahał się. A jeśli wrócą jej rodzice i go zastaną? Ale dał się przekonać.
— Tylko szybko cię oprowadzę — obiecała Azar ze śmiechem, ciągnąc go za rękę.
Przebiegli po pokojach, ciesząc się tą chwilą, sobą nawzajem, zapachem kwiatów, który ich otoczył.
Zastanawiała się, gdzie jest teraz Ismael. I czy nic mu się nie stało. Od wielu miesięcy nie miała od niego wiadomości, nawet nie wiedziała, czy żyje. Nie, nie, nie. Pokręciła głową. Nie wolno jej tak myśleć. Nie teraz. Od którejś z nowych więźniarek słyszała, że mężczyzn też przeniesiono do Ewin. Większość z nich. Jeśli dotarli do Ewin, to znaczy, że przetrwali przesłuchania i wszystko to, o czym nie śmiała myśleć w areszcie Komite-je Mosztarak. Była pewna, że Ismael jest wśród tych mężczyzn. Była pewna, że jest z nią w Ewin. Powinien być.
Jeszcze raz furgonetka się zatrzymała, a drzwi się otworzyły. Teraz jednak nie zdjęto jej opaski. Tylko ślad słonecznego światła przebijał zza niej, kiedy Azar wysiadła i chwiejnym krokiem podążyła z siostrą i braćmi do kolejnego budynku, a potem korytarzem. Musieli wejść na oddział położniczy innego szpitala, bo wkrótce do uszu Azar dotarły jęki i krzyki kobiet. Znów wstąpiła w nią nadzieja. Może teraz oddadzą ją w bezpieczne ręce lekarzy. Może to koniec męki. Opaska przesunęła się lekko, a ona z radością patrzyła na podłogę długiego korytarza wyłożoną szarymi kaflami i na metalowe nogi krzeseł stojących przy ścianach.
Czuła, że ktoś ją szybko mija. Może pielęgniarki. Słyszała kroki stóp w butach na miękkich podeszwach. Lekki powiew muskał jej twarz.
Wkrótce zmienili kierunek. Znów wchodzili na schody. Jęki kobiet cichły w oddali. Azar nastawiła uszu i zrozumiała, że prowadzą ją z oddziału położniczego gdzieś dalej. Kąciki jej oczu zadrgały. Kiedy wreszcie się zatrzymali i jakieś drzwi się otworzyły, wprowadzili ją do środka i kazali usiąść. Wyczerpana, pomału przycupnęła na drewnianym krześle. Pot spływał jej z czoła do oczu, gdy znów zawładnął nią ból. Niedługo przyjdzie lekarka, pomyślała, starając się pocieszyć.
Jednak szybko zdała sobie sprawę, że to nie na lekarza czekają, kiedy zza zamkniętych drzwi usłyszała zbliżające się kroki kogoś w plastikowych klapkach. Brzmiały coraz głośniej i głośniej. Wiedziała, co oznacza ten odgłos, i gdy go usłyszała, zrozumiała, że musi się przygotować. Wpiła palce w ciepłe, mokre od potu metalowe kajdanki i mocno zacisnęła powieki w nadziei, że to klip-klap przejdzie obok drzwi, minie je i zostawi ją w spokoju. Ale kiedy ucichło przy drzwiach, serce podeszło jej do gardła. To do niej.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Spod opaski dostrzegła czarne nogawki i męskie stopy o chudych palcach i spiczastych paznokciach. Słyszała, jak mężczyzna tłucze się po pokoju, przyciąga ze zgrzytem krzesło i siada. Azar cała się spięła przeciwko tej postaci, której nie mogła zobaczyć, ale której obecność wyczuwała każdą komórką swojego ciała. Dziecko w niej napierało i skręcało się. Wzdrygnęła się, ciasno owinięta czadorem.
— Imię i nazwisko?
Drżącym głosem Azar podała dane. Potem nazwę partii politycznej, do której należała, oraz imię i nazwisko męża. Kolejny przeszywający ból. Skuliła się. Z jej ust wyrwał się jęk. Ale mężczyzna zachowywał się tak, jakby nic nie widział, nie słyszał. Nadal mechanicznie sypał pytaniami, odczytywał ich listę tonem, który sugerował, że nie ma pojęcia, o co chodzi. Agresja w jego głosie brała początek z głębokiej i niebezpiecznej nudy przesłuchującego, który ma już dość zadawanych przez siebie pytań.
W pokoju było bardzo gorąco. Pod grubymi warstwami palta i czadora ciało Azar spływało potem. Mężczyzna spytał o datę aresztowania męża. Powiedziała mu. I kogo zna, a kogo nie zna. Głos jej się łamał, kiedy przypływały kolejne fale bólu. Muszę zachować spokój, mówiła sobie, nie mogę narazić na cierpienie dziecka. Próbowała odegnać od siebie natrętną wizję — obraz dziecka, jej dziecka, zdeformowanego, wykrzywionego, udręczonego. Jak dzieci Biafry. Wydała chrapliwy jęk. Pot ściekał jej po plecach.
— Gdzie odbywały się spotkania? — zapytał mężczyzna. — Ile osób w nich uczestniczyło?
Ściskając krzesło w napadzie wszechogarniającego bólu, Azar starała się przypomnieć sobie wszystkie właściwe odpowiedzi. Wszystkie odpowiedzi, jakie dawała podczas kolejnych przesłuchań. Żadna data, żadne nazwisko, żadna informacja lub jej brak nie mogą się różnić. Wiedziała, czemu tu jest, dlaczego uznali, że to najlepsza pora, żeby ją przesłuchać, dobrać się do niej. Tylko spokój, powtarzała sobie, odpowiadając. Kiedy pomijała nazwiska, daty, miejsca, starała się uspokoić, wyobrażając sobie swoje dziecko, jego stópki, rączki, kolana, kształt oczu, ich kolor. Kolejna eksplozja bólu. Skrzywiła się zszokowana jego siłą. Nie myślała nigdy, że taki ból jest możliwy. Zatracała się w nim. Paluszki, kostki, nosek, uszka, szyja.
Gdzie drukowała ulotki? Usłyszała powtórzone przez mężczyznę pytanie. Próbowała odpowiedzieć, ale ból całkiem nią zawładnął. Nie była w stanie mówić. Rzuciła się naprzód i przytrzymała stolika przed nią. Słyszała swoje jęki. Pępek, czarne włosy, bródka, starała się powtarzać w myślach. Wzięła głęboki oddech. Czuła, że mdleje. Przygryzła język. Gryzła wargi. Czuła smak krwi mieszającej się ze śliną. Gryzła zbielałe kostki rąk.
W miarę jak bóle się nasilały, świat zewnętrzny szybko się zacierał. Już nic nie słyszała, traciła świadomość tego, co dzieje się wokół niej. Fale bólu porwały ją tam, gdzie nic innego nie istnieje, nic poza męką tak dotkliwą i niewiarygodną, jakby nie była już cząstką niej, ale warunkiem życia, całej egzystencji. Azar utraciła ciało, a stała się przestrzenią, gdzie wszystko skręca się i wije, gdzie niepodzielnie włada ból, czysty i nieskończony.
Nie wiedziała, jak długo mężczyzna czekał na odpowiedź na temat ulotek, odpowiedź nie padła. Półprzytomna zorientowała się, że tamten coś zamyka, może notes. Wiedziała, że przesłuchanie skończone. Oszałamiająca ulga. Nie słyszała, kiedy wstał, rozpoznała jednak klip-klap milknące w oddali. Wkrótce głos siostry nakazał jej wstać.
Zataczając się, wyszła z pokoju i ruszyła korytarzem, mając z jednej strony siostrę, z drugiej pewnie pielęgniarkę. Z trudem dotrzymywała im kroku. Brnęła naprzód zgięta niemal we dwoje, ledwie łapiąc oddech. Kajdanki na jej nadgarstkach wydawały się nieznośnie ciężkie. Poprowadzono ją w dół po schodach. Jęki kobiet znów wypełniły jej uszy.
— No, to jesteśmy — powiedziała pielęgniarka, kiedy się zatrzymały.
Siostra rozpięła jej kajdanki i zdjęła opaskę z oczu. Azar wdrapała się na wąską kozetkę. W pokoju było pełno personelu i lekarka. Na ścianę po jej prawej stronie padały promienie popołudniowego słońca. W przerwach między bólami Azar zapadała w półsen z wyczerpania. Z rękami leżącymi bezwładnie na łóżku, patrzyła na miękkie światło, poddając się badającym ją dłoniom.
Siostra stała przy lekarce i obserwowała wszystko w milczeniu. Azar nie chciała na nią patrzeć. Nie chciała uznać jej obecności, pragnęła całkiem o niej zapomnieć. Nie tylko o niej, ale też o wszystkim, co oznaczała jej obecność — o więzieniu, samotności, strachu, rodzeniu w niewoli. Była teraz obca, otoczona ludźmi widzącymi w niej wroga, którego należy ujarzmić i pokonać. Samo jej istnienie wydawało im się zagrożeniem dla ich władzy, dla ich rozumienia, co dobre, a co złe, moralne i niemoralne. Ci ludzie pogardzali nią, bo nie chciała uznać ich racji za własne, te, o które walczyła. Była dla nich nieprzyjacielem, bo nie wierzyła, że ich Bóg ma odpowiedzi na wszystkie pytania.
Azar wolała zamknąć oczy i udawać, że jest gdzie indziej, w innym czasie, innym miejscu, innym szpitalu. Że stoi przy niej Ismael, gładzi jej twarz, patrzy na nią z troską, trzyma ją mocno za rękę, a jej rodzice są obok, czekają, tata chodzi tam i z powrotem korytarzem, mama zaciska dłonie na spakowanej dla niej do szpitala torbie, siedząc na brzegu krzesła, gotowa w każdej chwili pobiec do córki, gdyby tylko mogła w czymś pomóc.
Tu może wyciągać ręce na próżno. Otacza ją pustka. Jest kompletnie sama.
— Dziecko się odwróciło — słyszy głos lekarki i patrzy na swój brzuch.
Wydęcie, które było gdzieś w okolicy pępka, teraz przesunęło się wyżej, aż pod piersi. Lekarka zwraca się do dwóch stojących za nią kobiet:
— Musimy je zepchnąć niżej.
Azar zaschło w ustach. Zepchnąć niżej? Jak? Kobiety, które pewnie były akuszerkami, podeszły. Ich poorane twarze i dłonie kojarzyły się z prowincją, dalekimi wioskami na skraju wąskich, błotnistych dróg. Trzymały w rękach jakieś podarte szmaty. Azar aż jęknęła z przerażenia. Po co to? Co zamierzają zrobić? Zakneblują ją, żeby z zewnątrz nikt nie słyszał jej krzyków? Kobiety spojrzały na siostrę, która złapała jeden kawałek materiału i pokazała, jak skrępować więźniarkę. Azar wzdrygnęła się na dotyk wilgotnych palców o zgrubiałej skórze przywiązujących jej nogę do ramy łóżka. Kobiety wahały się, ale w końcu zrobiły, co trzeba. Jedna z nich złapała Azar za nogi, druga za ręce. Azar szarpnęła się, czując kolejny skurcz. Chwila wytchnienia minęła, ból wrócił. Lekarka narzuciła prześcieradło na kolana Azar i pochyliła się nad nią.
— Zaczynamy.
Po związaniu Azar akuszerki splotły palce i położyły ręce blisko jej piersi. Patrzyła na nie bezradnie, targana bólem, serce waliło jej jak szalone. Bała się ich, tego, co jej zrobią, co zrobią dziecku. Czy to w ogóle jest szpital? Kim one są? Skąd się wzięły? Czy wiedzą, co robią? Usłyszała własny jęk. Kobiety wzięły głęboki wdech, żeby się przygotować, jak bokserzy zbierający siły przed walką.
Potem z wytrzeszczonymi oczami, surowo zaciskając usta, naparły na miejsce, gdzie kryło się dziecko, i popchnęły je mocno w dół dłońmi, które zapewne naciskały na brzuchy rodzących krów albo ciągnęły za drżące nogi owieczek. Przez chwilę Azar zmartwiała od koszmarnej, brutalnej siły tego pchnięcia. Potem z jej gardła wyrwał się krzyk, dziki wrzask, jakiego jeszcze nie znała. Jego echo wstrząsnęło całym jej ciałem. Rzuciła się naprzód, starając się odegnać kobiety od swojego brzucha, od swojego dziecka. Czy je zgniotą na śmierć? Czy je zaduszą? Azar nie mogła ruszać rękami, ale starała się wyciągnąć szyję i ugryźć je, gdy kolejny przypływ bólu rzucił ją z powrotem na łóżko.
— Przyj! — nakazała lekarka.

 
Wesprzyj nas