Druga z serii książek z detektywem Peterem Grantem w roli głównej. Kryminał i urban fantasy – dwa w jednym.


Nazywam się Peter Grant i jestem detektywem posterunkowym w potężnej armii sprawiedliwości znanej jako policja londyńska (tudzież psiarnia). Szkolę się także na czarodzieja, jestem pierwszym takim uczniem od pięćdziesięciu lat. Oficjalnie pracuję w wydziale do zwalczania przestępstw gospodarczych i innych, w jednostce dziewiątej, znanej też jako Szaleństwo i jako jednostka, o której grzeczni, dobrze wychowani gliniarze nie rozmawiają w kulturalnym towarzystwie.

Jako dzieciak zajmowałem się zmienianiem płyt ojca, podczas gdy on wylegiwał się, popijając herbatę – dzięki temu nauczyłem się odróżniać wytwórnie płytowe, choćby Argo od Tempo. I dlatego, kiedy doktor Walid wezwał mnie do kostnicy, żebym posłuchał trupa, rozpoznałem melodię – to było „Body and Soul”. Coś brutalnie nadnaturalnego przydarzyło się ofierze, dostatecznie silnego, żeby zostawić swój odcisk na zwłokach, jakby to był woskowy cylinder fonograficzny. Poprzedni właściciel ciała, Cyrus Wilkinson, grywał jako jazzowy saksofonista, chociaż na pełen etat pracował jako księgowy; padł na atak serca zaraz po koncercie.

Nie był pierwszy, ale nikt nie pozwoliłby mi ekshumować ciał, żebym mógł się przekonać, czy nie usłyszę melodii, więc wróciłem do staromodnej rutynowej policyjnej roboty w terenie, zaczynając od Soho, serca muzycznej sceny, wraz z cudowną Simone – byłą kochanką Cyrusa, zawodowym jazzowym kociakiem, równie kuszącym jak rubensowski portret – w roli przewodniczki. Nie potrzebowałem zbyt wiele czasu, żeby pojąć, że w Soho grasują potwory, stworzenia żerujące na tym nadzwyczajnym talencie, który odróżnia wielkich muzyków od kogoś, kto jest w stanie zagrać przyzwoitą melodię. To, co zabierają, to piękno. A co zostawiają za sobą to choroba, niepowodzenia i złamane życia.

Kiedy je ścigałem, moje dochodzenie splątało się z inną historią – genialnego trębacza, Richarda „Świętego” Granta, mojego ojca, któremu udało się zniszczyć własną karierę. Dwukrotnie. Tak to właśnie jest w pracy policjanta – przez większość czasu dbasz o zachowanie porządku publicznego. Czasem pracujesz dla sprawiedliwości. A niekiedy, może raz w całej karierze, chodzi o zemstę.

Ben Aaronovitch urodził się i wychował w Londynie. Cała jego praca odzwierciedla nieprzemijającą fascynację i miłość do miasta, które lubi nazywać skromnie „stolicą świata”. Pisał dla wielu popularnych seriali telewizyjnych, w tym dla „Na sygnale”, zmarłego i opłakanego serialu „Jupiter Moon” oraz „Doktora Who” – jego scenariusz do odcinka „Remembrance of the Daleks” uważany jest za klasykę gatunku. Opublikował kilka związanych z serialem powieści, a kiedy nie pisze, pracuje jako księgarz.

Ben Aaronovitch
Księżyc nad Soho
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec
Wydawnictwo MAG
Premiera: 11 lipca 2014

1
Ciało i dusza*

* Tytuł tego rozdziału i wielu kolejnych to zarazem tytuły znanych standardów jazzowych lub popularnych piosenek, głównie z lat trzydziestych i czterdziestych (przyp. tłum.).

Oto smutne realia dzisiejszych czasów: jeśli będziesz jechać dostatecznie długo, prędzej czy później zostawisz Londyn za sobą. Jeżeli pojedziesz na północny wschód trasą A12, w końcu trafisz do Colchesteru, pierwszej rzymskiej stolicy Brytanii i pierwszego miasta, które spaliła rudowłosa laska z Norfolk znana jako Boudicca. Wiedziałem to wszystko, ponieważ czytałem „Roczniki” Tacyta w ramach nauki łaciny. Tacyt okazuje zadziwiająco wiele zrozumienia dla buntujących się Brytów i zjadliwie wyraża się o braku przygotowania rzymskich generałów, którzy „myśleli więcej o tym, co przyjemne, niż o tym, co wskazane”. Mięczaki z klasycznym wykształceniem, które dowodzą Armią Brytyjską, najwyraźniej wzięły sobie do serca to napomnienie, bo Colchester jest teraz siedzibą ich najtwardszych żołnierzy, pułku spadochronowego. Ponieważ jako posterunkowy na okresie próbnym spędziłem wiele sobotnich wieczorów, siłując się z rekrutami przy Leicester Square, teraz zadbałem o to, żeby nie zjechać z głównej drogi i ominąć miasto szerokim łukiem.
Za Colchesterem skręciłem na południe, za pomocą GPS-u w telefonie dostałem się na drogę B1029 i pojechałem dalej klinem ze skrawka suchej ziemi, wbitym między rzeką Colne i Flag Creek. Na końcu tej drogi znajduje się Brightlingsea, ciągnące się wzdłuż wybrzeża – jak to zawsze mówiła mi Lesley – niczym kupa śmieci, która osiadła na brzegu w miejscu, gdzie najdalej sięga przypływ. Nie uważałem, żeby w gruncie rzeczy było aż tak źle. W Londynie padało, ale za Colchesterem wjechałem pod błękitne niebo i słońce oświetliło rzędy zadbanych wiktoriańskich szeregowców, które ciągnęły się aż do morza.
Domostwo rodziny May łatwo było wypatrzyć: zbudowany w edwardiańskim stylu ceglany dom z lat siedemdziesiątych, który niemal na śmierć zawalono lampami powozowymi i kamyczkowym tynkiem. Po jednej stronie frontowych drzwi wisiała donica z niebieskimi kwiatami, a po drugiej numer domu na ceramicznej tabliczce w kształcie żaglówki. Przystanąłem i zajrzałem do ogrodu – koło ozdobnego poidełka dla ptaków szwendały się krasnoludki. Odetchnąłem głęboko i zadzwoniłem do drzwi.
Ze środka natychmiast dobiegł zgiełk kobiecych głosów. Przez stylowe witrażowe okienko w drzwiach widziałem niewyraźne postaci biegające w tę i z powrotem na drugim końcu korytarza. Ktoś wrzasnął: „To twój chłopak!”, co zasłużyło sobie na gromkie: „Cicho!” i wypowiedzianą półgłosem przez kogoś innego reprymendę. Biała plama przemaszerowała korytarzem, aż wypełniła całe okienko. Cofnąłem się o krok i drzwi się otworzyły. To był Henry May, ojciec Lesley.
Był dużym mężczyzną; prowadzenie wielkich ciężarówek i transportowanie ciężkiego sprzętu dało mu szerokie ramiona i potężne ręce. Zbyt wiele śniadań w przydrożnych barach i szybkich piwek w pubach zafundowało mu oponkę w pasie. Miał kwadratową twarz i radził sobie z coraz wyższym czołem, goląc włosy tak, że został z nich tylko brązowy meszek. Oczy miał niebieskie i bystre. Lesley miała oczy po ojcu.
Odchowanie czterech córek oznaczało, że osiągnął prawdziwą maestrię w rodzicielskim spojrzeniu z góry i musiałem zwalczyć gwałtowną potrzebę zapytania, czy Lesley może wyjść pobawić się ze mną.
– Cześć, Peter.
– Dzień dobry, panie May – odpowiedziałem.
Nie wykonał żadnego ruchu, żeby przestać blokować drzwi, ani też nie zaprosił mnie do środka.
– Lesley zaraz wyjdzie – powiedział.
– Dobrze się miewa? – zapytałem.
To było głupie pytanie i tata Lesley nie zawstydził nas obu próbą odpowiedzi. Usłyszałem, że ktoś schodzi po schodach, i przygotowałem się na najgorsze.
Doktor Walid powiedział, że doszło do poważnych uszkodzeń kości szczękowej, kolca nosowego i żuchwy. I chociaż większość znajdujących się pod skórą mięśni i ścięgien przetrwała, chirurdzy w szpitalu uniwersyteckim nie zdołali uratować jej zbyt wiele. Wstawili tymczasowe rusztowanie, umożliwiające Lesley oddychanie i przełykanie jedzenia, a poza tym istniała szansa, że będzie mogła skorzystać z częściowego przeszczepu twarzy, o ile znajdą odpowiedniego dawcę. Zważywszy, że to co, zostało z jej szczęki, obecnie trzymało się kupy dzięki filigranowi z hipoalergicznego metalu, rozmowa nie wchodziła w grę. Doktor Walid powiedział, że kiedy kości dostatecznie się spoją, może lekarzom uda się przywrócić funkcje szczęki na tyle, żeby umożliwić mówienie. Dla mnie jednak za dużo w tym wszystkim było gdybania. „Cokolwiek zobaczysz”, powiedział doktor Walid, „przyglądaj się tyle, ile będziesz potrzebował, żeby do tego przywyknąć, zaakceptować to, a potem przejść nad tym do porządku dziennego, jakby nic się nie zmieniło”.
– Oto ona – powiedział tata Lesley i obrócił się bokiem, pozwalając szczupłej latorośli przecisnąć się obok.
Miała na sobie bluzę w niebiesko-białe pasy z naciągniętym na głowę kapturem i tak mocno zawiązanymi troczkami, że materiał zasłaniał jej czoło i podbródek. Dolną część twarzy zakryła dopasowaną do bluzy niebiesko-białą pasiastą apaszką, a oczy przesłoniła wielgachnymi, niemodnymi okularami przeciwsłonecznymi, które – jak podejrzewałem – zwędziła z zapomnianej szuflady z ubraniami matki. Patrzyłem, ale nie było na co patrzeć.
– Powinnaś była mnie uprzedzić, że planujemy napad na bank – powiedziałem. – Wziąłbym kominiarkę.
Posłała mi zdegustowane spojrzenie – rozpoznałem to po przechyleniu głowy i ułożeniu jej ramion. Serce mi się ścisnęło, więc odetchnąłem głębiej.
– Masz ochotę na spacer? – zapytałem.
Skinęła głową do ojca, złapała mnie mocno za rękę i odciągnęła od domu.
Czułem na plecach spojrzenie jej ojca, kiedy odchodziliśmy.
Jeśli nie liczyć szkutnictwa i drobnego przemysłu, Brightlingsea nie jest hałaśliwym miastem, nawet latem. Teraz, na dwa tygodnie przed końcem szkolnych wakacji, było wręcz ciche, czasem tylko było słychać przejeżdżający samochód albo krzyk mew. Milczałem, dopóki nie przeszliśmy przez High Street, gdzie Lesley wyjęła z torebki policyjny notatnik, otworzyła go na ostatniej stronie i pokazała.
Na stronie czarnym długopisem napisano: „Co porabiałeś?”.
– Nie chcesz wiedzieć – odparłem.
Wymachując rękami, jasno dała mi do zrozumienia, że owszem, chce wiedzieć.
Wobec tego opowiedziałem jej o gościu, któremu kobieta z zębami w pochwie odgryzła członek, co najwyraźniej rozbawiło Lesley. Wspomniałem też o plotkach, że Niezależna Komisja ds. Skarg na Policję prowadzi dochodzenie dotyczące postępowania nadinspektora detektywa Seawolla podczas zamieszek w Covent Garden, i to z kolei jej nie rozweseliło. Natomiast nie powiedziałem jej, że Terrence Pottsley – jedyna ofiara (poza nią samą), która także przeżyła atak magią odpowiedzialną za zniszczenie jej twarzy – powiesił się, kiedy tylko rodzina spuściła go na chwilę z oka.
Nie poszliśmy prosto nad morze. Lesley poprowadziła mnie opłotkami, Oyster Tank Road i przez trawiasty parking, gdzie rzędy żaglówek stały zaparkowane na swoich lawetach. Rześki wiatr znad morza zawodził w takielunku i podzwaniał metalowymi elementami jak krowimi dzwonkami. Ręka w rękę przeszliśmy między łódkami na smaganą wiatrem betonową esplanadę. Z jednej strony betonowe stopnie prowadziły na plażę podzieloną gnijącymi falochronami na wąskie pasy. Po drugiej stronie stał szereg kolorowych kabin plażowych. Większość była zamknięta, ale zauważyłem jedną rodzinę, która postanowiła sobie rozciągnąć lato tak bardzo, jak tylko się da; rodzice popijali herbatę, kryjąc się w drzwiach przed wiatrem, a dzieciaki kopały piłkę na plaży.
Między końcem szeregu plażowych domków a odkrytym basenem ciągnął się pas trawy i stała wiata, gdzie wreszcie usiedliśmy. Wzniesiona w latach trzydziestych dwudziestego wieku, kiedy ludzie mieli jeszcze realistyczne oczekiwania odnośnie do brytyjskiego klimatu, wiata była budynkiem z cegieł, dostatecznie solidnym, żeby posłużyć za zaporę przeciwczołgową. Usadowiliśmy się osłonięci przed wiatrem na ławce, która biegła we wnęce. Wnętrze ozdobiono nadmorskim malowidłem ściennym: niebieskie niebo, białe obłoki, czerwone żagle. Jakiś skończony palant namazał na niebie „BMX”, a na bocznej ścianie widniała lista niechlujnie wypisanych imion: Brooke T., Emily B. i Lesley M. Znajdowały się akurat w takim miejscu, żeby nabazgrał je jakiś znudzony nastolatek, który rozwalił się w kącie na ławce. Nie trzeba być gliniarzem, żeby zauważyć, że to miejsce, gdzie młodzież z Brightlingsea przychodzi posiedzieć – młodzież w tym trudnym wieku, kiedy już ponosi się odpowiedzialność karną, ale jeszcze nie ma się prawa spożywać alkoholu.
Lesley wyciągnęła z torebki i włączyła chińską podróbkę iPada. Ktoś w jej rodzinie musiał biegle posługiwać się ­komputerami. Wiem, że nie Lesley, bo na iPadzie zainstalowano syntezator mowy. Lesley napisała coś, korzystając z trybu klawiaturowego, a iPad wypowiedział słowa. To był podstawowy model z amerykańskim akcentem, więc brzmiała jak autystyczny surfer, ale przynajmniej mogliśmy niemalże normalnie porozmawiać.
Nie zawracała sobie głowy pogaduszkami towarzyskimi.
– Magia naprawi? – spytała.
– Myślałem, że doktor Walid rozmawiał z tobą na ten temat.
Obawiałem się tego pytania.
– Ty powiedz.
– Co?
Lesley pochyliła się nad iPadem i powoli, z rozmysłem dźgała ekran palcem.
– Chcę usłyszeć to od ciebie – powiedział iPad.
– Dlaczego?
– Bo ci ufam.
Nabrałem powietrza. Dwoje emerytów śmignęło obok wiaty na wózkach elektrycznych.
– Z tego co się orientuję, magia działa w obrębie tych samych praw fizyki, co wszystko inne – odpowiedziałem.
– Co magia uczyni – powiedział iPad – magia może odczynić.
– Jeśli sparzysz rękę przez ogień albo elektryczność, to nadal jest to oparzenie. Radzisz sobie z nim bandażami, kremem i takimi tam. Nie korzystasz z większej dawki elektryczności albo ognia. A tobie…
…złowrogi duch rozciągnął i zniekształcił skórę i mięśnie twarzy, rozbił ci szczękę w drobny mak i całość trzymała się kupy tylko dzięki magii, a kiedy magia się skończyła, twoja twarz odpadła… Twoja prześliczna twarz. Byłem tam, widziałem, jak to się stało. I nic nie mogłem na to poradzić.
– Nie mogę po prostu wypowiedzieć życzenia, by to naprawić – powiedziałem.
– Wiesz wszystko? – spytał iPad.
– Nie. I wątpię, czy nawet Nightingale wie wszystko.
Siedziała przez dłuższą chwilę w bezruchu, milcząc. Chciałem ją objąć, ale nie wiedziałem, jak zareaguje. Już miałem wyciągnąć rękę, kiedy skinęła głową do własnych myśli i znowu podniosła iPada.
– Pokaż mi – powiedział iPad.
– Lesley…
– Pokaż mi. – Uderzyła kilka razy w guzik powtarzania. – Pokaż mi, pokaż mi, pokaż mi…
– Czekaj. – Sięgnąłem po jej iPada, ale go zabrała.
– Muszę wyjąć z niego akumulator, bo inaczej magia rozwali układy scalone.
Lesley obróciła iPada, otworzyła i wyjęła akumulator. Po tym, jak załatwiłem pięć telefonów z rzędu, wyposażyłem swojego najnowszego samsunga w staromodny, klasyczny wyłącznik. Dzięki temu był bezpieczny, ale to oznaczało, że obudowa trzymała się teraz tylko dzięki gumkom. Lesley zadrżała na jego widok i wydała z siebie coś w rodzaju parsknięcia, co – jak podejrzewałem – było śmiechem.
Stworzyłem w umyślenie kształt odpowiedniej forma, otworzyłem dłoń i przywołałem ognik. Niezbyt duży, ale dostateczny, by rzucił blade światło, które odbiło się w ciemnych okularach Lesley. Przestała się śmiać. Zamknąłem dłoń i światło zgasło.
Lesley przez chwilę gapiła się na moją rękę, a potem wykonała taki sam gest, powtórzyła go dwa razy, powoli i metodycznie. Kiedy nic się nie stało, spojrzała na mnie i wiedziałem, że pod okularami i apaszką marszczy brwi.
– To nie takie proste – powiedziałem. – Przez miesiąc ćwiczyłem każdego ranka po cztery godziny, zanim zdołałem to zrobić, a to dopiera pierwsza rzecz, której się uczysz. Mówiłem ci o łacinie, grece…?
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, a potem szturchnęła mnie w rękę. Westchnąłem i zrobiłem następny ognik. Teraz ­potrafiłem to robić bez mała przez sen. Powtórzyła gest, ale niczego nie uzyskała. Nie żartuję, mówiąc, ile czasu to trwa, zanim człowiek się nauczy.
Emeryci na wózkach elektrycznych znowu śmignęli po esplanadzie jak bolidy. Zgasiłem światełko, ale Lesley dalej powtarzała gest, a jej ruchy z każdą próbą były coraz bardziej niecierpliwe. Znosiłem to tak długo, jak się dało, aż wreszcie złapałem ją za rękę i zmusiłem do przestania.
Wkrótce potem wróciliśmy do jej domu. Kiedy weszliśmy na werandę, poklepała moje ramię, weszła do środka i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Przez witrażowe okienko patrzyłem na jej rozmazany kształt oddalający się szybko korytarzem i już jej nie było.
Miałem się odwrócić, kiedy drzwi się otworzyły i wyszedł przez nie ojciec Lesley.
– Peter – powiedział. Zakłopotanie nie przychodzi łatwo takim mężczyznom jak Henry May, więc nie potrafił go dobrze ukryć. – Pomyślałem, że moglibyśmy wypić filiżankę herbaty. Przy High Street jest kawiarenka…
– Dziękuję, ale muszę wracać do Londynu.
– Och – mruknął i przysunął się trochę. – Ona nie chce, żebyś ją zobaczył bez maski… – Machnął rękami z grubsza w stronę domu. – Wie, że jeśli wejdziesz, będzie musiała ją zdjąć, a nie chce, żebyś ją zobaczył. Rozumiesz to, prawda?
Pokiwałem głową.
– Nie chce, żebyś zobaczył, jak źle to wygląda.
– A jak źle to wygląda?
– Gorzej być nie może – odpowiedział Henry.
– Przykro mi.
Henry wzruszył ramionami.
– Chciałem tylko, żebyś wiedział, że cię nie spławiła. Nie chciała cię ukarać ani nic w tym guście.
Mimo to, zostałem spławiony, więc się pożegnałem, wsiadłem do jaguara i pojechałem z powrotem do Londynu.
Właśnie udało mi się trafić na A12, kiedy zadzwonił doktor Walid i powiedział, że ma ciało, które chciałby, żebym zobaczył. Przycisnąłem gaz do dechy. Wezwanie oznaczało pracę i byłem niezmiernie za nią wdzięczny.

***

W każdym szpitalu, w którym byłem, unosi się ten sam zapach – woń środka odkażającego, wymiocin i śmiertelności. Szpital uniwersytecki był nowiutki, miał mniej niż dziesięć lat, ale ten zapach już zaczynał się do niego wkradać, z wyjątkiem – jak na ironię – podziemi, gdzie trzymano martwych ludzi. Tam, na dole, farba na ścianach nadal była świeża, a bladoniebieskie linoleum nadal skrzypiało pod stopami.
Wejście do kostnicy znajdowało się w połowie długiego korytarza obwieszonego oprawionymi zdjęciami starego szpitala Middlesex z czasów, kiedy mycie rąk przez lekarzy między kolejnymi pacjentami było najświeższą nowinką medyczną. Strzegła go para elektronicznie zamykanych drzwi przeciwpożarowych z napisem „ZAKAZ WSTĘPU OSOBOM NIEUPOWAŻNIONYM. TYLKO PERSONEL KOSTNICY”. Kolejny napis kazał mi nacisnąć guzik domofonu, co uczyniłem. Głośnik zaskrzeczał i, na wypadek gdyby to było pytanie, powiedziałem:
– Tu posterunkowy Peter Grant, mam się zobaczyć z doktorem Walidem.
Głośnik znowu zaskrzeczał, poczekałem i drzwi otworzył mi doktor Abdul Haqq Walid, światowej sławy gastroenterolog, kryptopatolog i praktykujący Szkot.
– Peter – powitał mnie. – Jak się miewa Lesley?
– Chyba dobrze.
Wewnątrz kostnica wyglądała właściwie jak reszta szpitala, tyle że mniej ludzi narzekało tu na stan publicznej służby zdrowia. Doktor Walid przeprowadził mnie obok ochroniarza w recepcji i przedstawił dzisiejszemu nieboszczykowi.
– Kto to? – zapytałem.
– Cyrus Wilkinson. Przedwczoraj zasłabł w pubie przy Cambridge Circus, zabrano go na oddział ratunkowy, gdzie stwierdzono zgon w drodze do szpitala i odesłano tu na rutynową sekcję zwłok.
Biedny stary Cyrus Wilkinson nie wyglądał najgorzej, jeśli nie liczyć, rzecz jasna, rozcięcia w kształcie litery „Y”, którym otwarto go od piersi po krocze. Na szczęście, doktor Walid skończył grzebać w organach i zaszył go przed moim przyjazdem. Cyrus był białym mężczyzną, który wyglądał na nieźle zakonserwowanego czterdziestoparolatka z niedużym brzuszkiem piwnym, ale nadal nie najgorszą rzeźbą na rękach i nogach. Dla mnie wyglądał na biegacza.
– I znalazł się tutaj, ponieważ…?
– Cóż, znalazłem oznaki zapalenia żołądka, zapalenia trzustki i marskości wątroby – powiedział doktor Walid.
To ostatnie z czymś mi się kojarzyło.
– Popijał? – zapytałem.
– Między innymi. Miał poważną anemię, co może się wiązać z problemami z wątrobą, ale wygląda to bardziej na coś, co kojarzę z niedoborem B12.
Znowu obrzuciłem ciało podejrzliwym spojrzeniem.
– Ma niezłą rzeźbę.
– Kiedyś był w formie, ale wygląda na to, że ostatnio sobie odpuścił.
– Narkotyki?
– Wykonałem wszystkie szybkie testy i nic. Minie kilka dni, nim otrzymam wyniki z próbek z włosów.
– Co było przyczyną śmierci?
– Niewydolność serca. Znalazłem oznaki kardiomiopatii rozstrzeniowej. Dochodzi wtedy do powiększenia serca, które nie jest w stanie prawidłowo wykonywać swojej pracy. Myślę jednak, że ostatecznie tamtej nocy załatwiła go martwica mięśnia sercowego.
Kolejny termin, który rozpoznałem z odbytych w Hendon zajęć na temat „co robić, kiedy podejrzany zasłabnie w areszcie”. Innymi słowy: zawał serca.
– Przyczyny naturalne?
– Na pierwszy rzut oka owszem – odpowiedział doktor Walid – ale tak naprawdę nie był aż tak chory, żeby paść trupem. Oczywiście, ludzie co rusz padają trupem, wiadomo.
– To skąd pan wie, że to jeden z naszych?
Doktor Walid poklepał nieboszczyka po ramieniu i mrugnął do mnie.
– Będziesz musiał podejść, żeby się zorientować.
Nie lubię podchodzić do trupów, nawet tak bezpretensjonalnych jak Cyrus Wilkinson, więc poprosiłem doktora Walida o maseczkę i okulary ochronne. Kiedy już nie było zagrożenia, że przypadkiem dotknę ciała, ostrożnie pochyliłem się, aż moja twarz znalazła się tuż obok jego twarzy.
Vestigium to ślad, jaki magia zostawia na przedmiotach. Bardzo przypomina mgliste odczucie, jak wspomnienie zapachu albo dźwięku, który kiedyś się słyszało. Człowiek czuje to setki razy dziennie, ale miesza mu się to ze wspomnieniami, marzeniami na jawie i nawet zapachami, które rzeczywiście czuje, i dźwiękami, które naprawdę słyszy. Niektóre rzeczy, na przykład kamienie, nasiąkają wszystkim, co dzieje się wokół, nawet jeśli prawie nie ma w tym magii – to właśnie nadaje starym domom charakter. Inne rzeczy, takie jak ludzkie ciało, bardzo słabo przechowują jakiekolwiek vestigia – potrzebny jest magiczny odpowiednik granatu, żeby cokolwiek zostawiło ślad na ciele.
To dlatego odrobinę się zdziwiłem, kiedy usłyszałem, że ciało Cyrusa Wilkinsona gra solówkę na saksofonie. Melodia ­szybowała z czasów, kiedy wszystkie radia były z bakelitu i dmuchanego szkła, a wraz z nią napłynęła woń placu budowy: ciętego drewna i cementowego pyłu. Pochylałem się tak długo, aż z całą pewnością rozpoznałem melodię. Dopiero wtedy się odsunąłem.
– Jak pan to zauważył? – spytałem.
– Sprawdzam wszystkie przypadki nagłej śmierci. Na wszelki wypadek. Wydało mi się, że to brzmi jak jazz.
– Rozpoznał pan melodię?
– Nie. Słucham tylko rocka progresywnego i dziewiętnastowiecznych romantyków. A ty?
– To „Body and Soul” – odpowiedziałem. – Z lat trzydziestych.
– Kto to grał?
– Bez mała wszyscy. To jeden z wielkich jazzowych standardów.
– Tyle że nie można umrzeć od jazzu – powiedział doktor Walid. – Prawda?
Pomyślałem wtedy o Fatsie Navarro, Billie Holiday i Charliem Parkerze, którego po śmierci koroner omyłkowo wziął za dwa razy starszego człowieka.
– Wie pan, myślę, że jeszcze się pan przekona, że można.
Jazz z pewnością zrobił wszystko co w jego mocy, żeby załatwić mojego ojca.

***

Takie vestigium nie pojawia się na ciele bez udziału poważnej magii, co oznaczało, że albo ktoś posłużył się magią wobec Cyrusa Wilkinsona, albo on sam z niej korzystał. Nightingale nazywał cywilów, którzy posługują się magią, „adeptami”. Według niego, adept, nawet amator, często zostawia ślady praktyk magicznych w swoim domu, więc pojechałem za rzekę pod adres podany na prawie jazdy pana Wilkinsona, żeby sprawdzić, czy istnieje ktoś, kto kochał go na tyle, żeby go zabić.
Jego dom był piętrowym edwardiańskim szeregowcem po prawej stronie Tooting Bec Road. To była kraina volkswagenów golfów, w której nieliczne audi i beemki lekko poprawiały ogólny ton. Zaparkowałem na żółtej linii i podszedłem kawałek w górę ulicą. Mój wzrok przyciągnęła jaskrawopomarańczowa honda civic – nie dość, że miała żałosny mały silniczek 1,4 typu VTEC, to jeszcze za kierownicą siedziała kobieta obserwująca interesujący mnie dom. Zapamiętałem sobie numer rejestracyjny samochodu, zanim otworzyłem furtkę z kutego żelaza, podszedłem krótką ścieżką i zadzwoniłem do drzwi. Przez chwilę czułem woń połamanego drewna i pyłu cementowego, ale wtedy otworzyły się drzwi i straciłem zainteresowanie wszystkim wokół.
Kobieta była – wbrew obowiązującej modzie – krągła, puszysta i seksowna w workowatym, chabrowym pulowerze z szetlandzkiej wełny. Miała bladą, ładną twarz i kłębowisko ciemnych włosów, które sięgałyby jej do połowy pleców, gdyby nie zostały związane w zgrubny węzeł na karku. Jej oczy były w odcieniu czekolady, a usta – duże i pełne – miały opuszczone kąciki. Zapytała mnie, kim jestem, więc się przedstawiłem.
– W czym mogę panu pomóc, panie posterunkowy? – zapytała.
Akcent miała tak wytworny, że brzmiało to niemal jak parodia. Kiedy mówiła, spodziewałem się, że nad naszymi głowami zakołuje zaraz spitfire.
– Czy to jest dom Cyrusa Wilkinsona? – zapytałem.
– Obawiam się, że raczej był, panie posterunkowy.
Zapytałem, kim jest. Uprzejmie.
– Simone Fitzwilliam – powiedziała i wyciągnęła rękę.
Uścisnąłem ją odruchowo. Dłoń miała miękką i ciepłą. Poczułem zapach kapryfolium. Zapytałem, czy mogę wejść, i kobieta odsunęła się na bok, żeby mnie przepuścić.
Dom wybudowano dla mającej aspiracje niezamożnej klasy średniej, więc przedpokój był wąski, ale miał ładne proporcje. Nadal leżały w nim oryginalne czarno-białe kafelki i stała ­zaniedbana, choć zabytkowa dębowa szafa. Simone zaprowadziła mnie do salonu. Zauważyłem, że ma solidne, ale ładnie ukształtowane nogi pod czarnymi legginsami. Dom poddano typowym przeróbkom podnoszącym standard nieruchomości: przebito ścianę, żeby połączyć frontowy pokój z jadalnią, oryginalny dębowy parkiet przeszlifowano, polakierowano i przykryto dywanami. Meble wyglądały na rzeczy z sieci sklepów John Lewis – drogie, wygodne i pozbawione wyobraźni. Telewizor plazmowy był tradycyjnie duży i podłączony do telewizji Sky oraz odtwarzacza Blu-ray. Na najbliższych półkach stały płyty DVD, nie książki. Reprodukcja Moneta wisiała w miejscu, w którym znajdowałby się kominek, gdyby nie został zniszczony w którymś momencie w ciągu ostatnich stu lat.
– Co panią łączyło z panem Wilkinsonem?
– Był moim kochankiem.

 
Wesprzyj nas