Każdy ma swój wymarzony czas. To czas na miłość, na szczęście. Czas radości, ale i zmian.


Magda ma już swój wymarzony dom i cieszy się na myśl o tym, że już wkrótce stworzy prawdziwą rodzinę dla Marcysi i Ani. Wie jednak, ile przeszkód musi jeszcze pokonać, zanim nadejdzie ich wymarzony czas.

Przed Michałem też niełatwe zadanie: czy jego miłość do Magdy wystarczy, by ją przekonać?
Czy tych dwoje odważy się myśleć o wspólnej przyszłości?

Kacper, ojciec Julki, za wszelką cenę chce ją odzyskać i pokazać pewnej kobiecie, jak bardzo się kiedyś pomyliła, odrzucając jego uczucie…

Malownicze. Wymarzony czas to piękna opowieść o tym, że choć przeszłości nie można już zmienić, to przyszłość jest w naszych rękach. Każdy ma szansę przeżyć swój wymarzony czas.

Zajrzyj do Malowniczego. Tu zawsze jest czas, by się uśmiechnąć i porozmawiać.

Magdalena Kordel – jest autorką m.in. bestsellerowych powieści Uroczysko i Sezon na cuda. Pisać zaczęła, by poradzić sobie z trudną przeszłością, ale szybko okazało się, że jej książki stały się balsamem dla dusz tysięcy czytelników. Uwielbia podróżować, czytać i gotować. Razem z mężem i dwójką dzieci mieszka w Otwocku i kiedy tylko może, ucieka w Sudety, bo marzy się jej dom gdzieś wysoko w górach. Wie, jak ważne są marzenia, dlatego pomaga spełniać je innym. Dzięki jej blogowi „Za górami, za lasami” początkujący pisarze mają szansę wydać książkę…

Magdalena Kordel
Malownicze. Wymarzony czas
Wydawnictwo Znak
Premiera: 19 czerwca 2014

Rozdział I

Marta z niedowierzaniem patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę. Czuła się tak, jakby zobaczyła ducha.
– Wróciłem – powiedział, wnikliwie się jej przyglądając. Nie potrafił ukryć rozczarowania. Chyba spodziewał się przerażenia, histerii…
– Widzę – odparła sucho. – Czego chcesz?
– O, jak obcesowo i niegrzecznie. Nie zapytasz, co u mnie? Jakim cudem się tu znalazłem? – W jego oczach zapaliły się niebezpieczne błyski. – Bo przecież się mnie nie spodziewałaś.
Z trudem przełknęła ślinę. Wiedziała, że cokolwiek się stanie, za nic na świecie nie może mu pokazać, że znów zaczyna się bać. Tak naprawdę to pierwsze obezwładniające zdumienie było błogosławieństwem. Dało jej czas na ukrycie ogarniającego ją powoli przerażenia.
Z tego właśnie czerpał siłę. Przypomniała sobie słowa lekarki, do której chodziły z Zosią na terapię: „Im bardziej się bałaś, tym bardziej on czuł się wszechwładny. Miał nad tobą władzę”.
– Nie będę z tobą rozmawiać. Nie wiem, jak sobie to załatwiłeś… Ale jedno jest pewne, nakaz sądowy nadal obowiązuje i jeżeli nie chcesz wrócić, skąd przyszedłeś, to się stąd wynoś – celowo podniosła głos i usłyszała dobiegające z głębi mieszkania stuknięcie. Oby to było to, na co czekała. Oby Zosia się nie obudziła… W tej samej chwili na nogach poczuła ciepłe muśnięcie sierści i przedpokój wypełniło głuche warczenie. Z satysfakcją spostrzegła, że mężczyzna cofnął się aż pod drzwi.
– Sprawiłaś sobie ochroniarza. A wiesz, że mi to nawet pochlebia… Widać nieźle trzęsiesz się ze strachu, skoro zdecydowałaś się na posiadanie tego zlepku kłaków. Ale to i tak ci nie pomoże. Dzisiaj przyszedłem tylko po to, by ci powiedzieć, że wróciłem. I tym razem już zostanę. I zabiorę ci Zośkę. A potem zniszczę ciebie. Nigdy się mnie nie pozbędziesz. Do końca życia będę twoim najgorszym koszmarem, rozumiesz? – wycedził.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo w tej samej chwili pies z głuchym warkotem skoczył i powalił go na ziemię. Marta przez moment przyglądała się osłaniającemu twarz mężczyźnie i wyobrażała sobie, jak by to było cudownie zobaczyć jego rozszarpane gardło.
– Teraz masz dwa wyjścia. Pierwsze: zawołam Nikifora, a ty w ciągu sekundy znikniesz. Drugie: każę mu cię pilnować i zadzwonię po policję. Co wolisz? To pytanie czysto retoryczne, więc nie musisz odpowiadać, tym bardziej że chyba trochę się obawiasz mówić – powiedziała, patrząc na wyszczerzone zęby Nikifora i jego wielką łapę położoną na gardle leżącego. – Nikifor zostaw – poleciła. Pies z niechęcią porzucił zdobycz i usiadł pomiędzy gramolącym się na kolana mężczyzną, a swoją panią.
– To nie koniec – wychrypiał.
– Wynoś się – odparowała, kładąc uspokajająco dłoń na głowie owczarka.
Bez słowa patrzyła na zamykające się za mężczyzną drzwi. Przez moment stała bez ruchu i nasłuchiwała odgłosów z klatki schodowej. Celowo nie ruszyła się z miejsca. Znała go. Pójdzie dopiero, kiedy przekona się, że naprawdę ją przeraził. Będzie czekał, aż podbiegnie do drzwi i zamknie je na wszystkie zamki. I choć każda cząsteczka jej ciała chciała właśnie tak zrobić, trwała bez ruchu. Dopiero po chwili, gdy usłyszała, jak zbiega po schodach, podeszła spokojnie do drzwi i przekręciła zasuwę. Potem podbiegła do okna i przez szparę w zasłonie patrzyła za nim tak długo, aż zniknął za rogiem sąsiedniego bloku. Gdy upewniła się, że pochłonęła go noc, zrozpaczonym spojrzeniem ogarnęła pokój. Wszystko w nim zmieniła. Wszystko po to, by nawet najdrobniejszy szczegół nie przypominał jej o koszmarze, który przeżyły razem z córką. W tej chwili dotarło do niej, że tak naprawdę nic to nie dało. Nowy wystrój, kolor ścian, bibeloty – nic nie miało znaczenia. Równie dobrze i one mogły zostać milczącymi świadkami kolejnego horroru. To, co innym kojarzyło się z bezpieczeństwem i ostoją, dla niej oznaczało ból, cierpienie i strach. Ściany domu, ten azyl, do którego się tęskni, dla niej były miejscem kaźni. Wszystko, o czym starała się nie myśleć i zapomnieć, teraz wróciło. Zaczęła drżeć i odruchowo ciaśniej otuliła się szlafrokiem.
– Boże, nie przeżyję tego wszystkiego jeszcze raz – szepnęła do siebie. – Nie dam rady…
W głowie miała pustkę. Czuła, jak ogarnia ją paraliżujące przerażenie. Osunęła się na podłogę i schowała twarz w dłoniach. Zdezorientowany jej zachowaniem pies usiadł przed nią i trącił jej ręce wilgotnym nosem. Gdy to zawiodło, pobiegł do przedpokoju i przyniósł w zębach obrożę i smycz. Zwykle propozycja spaceru działała. I, jak się okazało, tym razem również. Marta zapatrzyła się na złożoną na swoich kolanach smycz.
– Mówisz, że to nam pomoże? – zapytała, patrząc w wierne psie oczy. – Może to nie jest taki zły pomysł… Szykuj się, Nikifor, bo to będzie naprawdę długa wędrówka – dodała podnosząc się z podłogi i sięgając po leżące na szafie walizki.

Rozdział II

Dopiero nastał koniec sierpnia, a już nieubłagalnie czuć było pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni. Wprawdzie popołudniami żar wciąż lał się z nieba, ale poranki przynosiły ze sobą chłód i mgły, które znikając odsłaniały zbocza gór otulone ciemną zielenią. Jej odcień też był dowodem na to, że lato się kończy. Jeszcze niedawno ta sama zieleń była soczysta i świeża. Teraz jakby spoważniała, nadając górom statecznego wyrazu. Słoneczniki, które wysiały się same tuż przy werandzie, zrzuciły żółty pióropusz płatków i schylały w zadumie ciężkie od ziaren głowy. Madeleine pomyślała, że na wiosnę koniecznie musi rozsiać ich więcej. I dodatkowo posadzić małe, które potem zetnie i porozstawia w wazonach po całym domu.
Dużych, ciężkich wazonach, których nie da rady przewrócić rozbrykany kocur – mruknęła pod nosem, patrząc na rozciągnięte na poręczy werandy czarne lśniące kocisko z rudą pręgą pośrodku grzbietu.
Swoją drogą zadziwiające, że tak niewinnie wyglądający zwierzak jest w stanie narobić tyle szkód. Teraz, gdy spał, wyglądał na uosobienie niewinności. Ale wystarczyło, by otworzył oczy, a wszystko wokół niego było w niebezpieczeństwie. Magda już nawet zdążyła przywyknąć do budzącego ją łoskotu, kiedy Katastrofa przechadzająca się właśnie po regale zrzucała z niego z wielkim hukiem książki, albo wyglądała przez okno, zwalając przy okazji z parapetu wszystkie kwiatki. Kotka niewątpliwie miała dar destrukcji i właśnie z tego powodu została przechrzczona ze słodko brzmiącej Kici na Katastrofę. Magda uważała, że to imię pasuje do niej jak ulał, choć Łucja cały czas przekonywała ją, że zwierzęta powinny mieć krótkie imiona. Jej zdaniem najlepszym imieniem dla kotki, a przy tym zwięzłym i sugestywnym było „Won”, tym bardziej że w domu są dzieci i nie można używać brzydszych słów, które dużo bardziej oddawałyby istotę rzeczy. Madeleine z westchnieniem sięgnęła po kubek z parującą kawą i przysiadła na schodkach werandy. Właściwie w tej chwili, miast oddawać się lenistwu, powinna zacząć skrupulatnie realizować długaśną listę rzeczy do natychmiastowego zrobienia. Ale słońce grzało rozleniwiająco, kot mruczał, świerszcze w trawie grały tak kusząco, że postanowiła jeszcze przez moment posiedzieć i skorzystać z tego, że jest zupełnie sama. Ostatnimi czasy takie chwile zdarzały jej się niezmiernie rzadko. Zwykle od rana w domu buszowały Marcysia i Ania, w kuchni tłukł się Jazzman, który odkąd pani Basia wróciła do Warszawy, przejął rolę kuchcika i ku zaskoczeniu Magdy sprawdzał się w niej całkiem nieźle. Wpadali też znajomi Julki i Tymka, wieczorami zaglądała do niej Krysia i prawie codziennie pojawiał się Michał, który czasami zostawał na noc, ale potem uparcie wracał do walącej się i podszytej wiatrem chaty. Jednym słowem w domu panował nieustanny rozgardiasz. I takie ciche poranki jak ten zdarzały się bardzo rzadko. Madeleine lubiła bardzo to swoje całkiem nowe życie i dom pełen ludzi, ale siedząc i wsłuchując się w ciszę, doszła do wniosku, że raz na jakiś czas taka odmiana też jest przyjemna.
W sumie dlaczego mam z tego nie skorzystać, pomyślała rozpierając się na schodkach. Ostatecznie zakupy, sprzątanie i te wszystkie ważne zaplanowane rzeczy nie uciekną. A poza tym, co tam plan! Ostatecznie już Tuwim powiedział, że plan to coś, co potem wygląda zupełnie inaczej. Nie miała pojęcia, że tym razem słowa Tuwima trafiły w sedno i zmiana jej planów nie ograniczy się tylko do drobnej korekty na liście rzeczy do zrobienia, ale rozciągnie się na wiele dni i zaważy na życiu osób, o których siedząc na zalanych słońcem schodkach, zupełnie nie pamiętała.

 
Wesprzyj nas