Opowieść o kobiecych marzeniach, podarunku, który potrafi odmienić życie, i szansach na szczęście… czekających tuż za progiem.


Kiedy niespodziewanie odziedziczyła wspaniałą posiadłość z lat 20., Sarah była kompletnie zaskoczona i przestraszona, że nie poradzi sobie z jej utrzymaniem. Jednak dom i jego sekrety szybko zafascynowały ją bez reszty. Z pomocą architekta Jeffa zaczęła walczyć o przywrócenie budynku do dawnej świetności.

A kiedy odnalazła tam fotografię, którą rozpoznała jako zdjęcie swojej prababki, okazało się, że dom może być kluczem do tajemniczej historii jej rodziny…

Danielle Steel
Dom
Wydawnictwo Znak Między Słowami
Premiera: 18 czerwca 2014

Rozdział 1

Sarah Anderson wyszła z biura o dziewiątej trzydzieści w czerwcowy wtorkowy poranek, by zdążyć na umówione na dziesiątą spotkanie ze Stanleyem Perlmanem. Wybiegła z budynku przy One Market Plaza, zeszła z krawężnika i wezwała taksówkę. Przyszło jej do głowy, jak zwykle, że być może już wkrótce spotka się z nim ostatni raz. On zawsze powtarzał, że ten raz jest ostatni. Zaczęła już podejrzewać, iż będzie żył wiecznie pomimo swoich protestów i upływu czasu. Jej kancelaria prawnicza zajmowała się jego sprawami od ponad pół wieku. Sarah była jego doradcą majątkowym i podatkowym od trzech lat. Miała trzydzieści osiem lat, była partnerem w firmie od dwóch, a Stanleya odziedziczyła po śmierci jego poprzedniego prawnika.
Stanley przeżył ich wszystkich. Miał dziewięćdziesiąt osiem lat. Czasami trudno jej było w to uwierzyć. Miał umysł ostry jak brzytwa, pożerał książki, był świadom każdego niuansu i zmiany w obowiązującym prawie podatkowym. Był klientem stawiającym wysokie wymagania i bardzo zajmującym. Stanley Perlman przez całe życie był biznesowym geniuszem. Jedyne, co się zmieniło przez te wszystkie lata, to fakt, iż zdradziło go jego ciało, lecz nie umysł. Od niemal siedmiu lat był przykuty do łóżka. Zajmowało się nim pięć pielęgniarek, trzy przychodziły na regularne ośmiogodzinne zmiany, dwie stanowiły zastępstwo. Przez większość czasu żył wygodnie, choć od lat nie opuszczał swego domu. Sarah zawsze go lubiła i podziwiała, choć niektórzy uważali go za wybuchowego i kłótliwego. Ona uważała, że to wyjątkowy człowiek. Podała taksówkarzowi adres Stanleya na Scott Street. Przedarli się przez ruch w centrum finansowej dzielnicy San Francisco i skierowali się na zachód, ku Pacific Heights, gdzie Stanley mieszkał od siedemdziesięciu sześciu lat w tym samym domu.
Padały na nich jasne promienie słońca, gdy samochód piął się na Nob Hill wzdłuż California Street; Sarah wiedziała, że będzie zupełnie inaczej, gdy wyjadą z centrum. Mgła często osiadała na dzielnicach mieszkalnych, nawet gdy w centrum było ciepło i słonecznie. Turyści wychylali się z wagoników kolejki linowej i rozglądali z uśmiechem. Sarah wiozła Stanleyowi dokumenty do podpisu, nic wyjątkowego. Wciąż wprowadzał drobne zmiany i poprawki do swego testamentu. Przygotowywał się do odejścia przez te wszystkie lata ich znajomości, a nawet wcześniej. Pomimo to, ilekroć jego stan się pogarszał lub zapadał na krótką chorobę, szybko dochodził do siebie, ku swemu wielkiemu rozgoryczeniu. Tego ranka, gdy zadzwoniła, by potwierdzić spotkanie, powiedział jej, że od kilku tygodni nie czuje się dobrze i że to już długo nie potrwa.
– Nie strasz mnie, Stanley – odparła, wkładając do aktówki ostatnie papiery dla niego. – Przeżyjesz nas wszystkich.
Czasami czuła smutek na myśl o Stanleyu, choć nie było w nim niczego przygnębiającego, a i on sam rzadko się nad sobą użalał. Wciąż warczał na pielęgniarki, codziennie czytywał „The New York Times” i „The Wall Street Journal” oraz prasę lokalną, uwielbiał kanapki z pastrami i hamburgery i z fascynującą precyzją i wiernością historycznym szczegółom opowiadał o dorastaniu w Lower East Side w Nowym Jorku. Do San Francisco przyjechał, gdy miał szesnaście lat, w 1924 roku. Wykazał wyjątkowy spryt w szukaniu posad, dobijaniu targów, pracowaniu dla odpowiednich ludzi, poszukiwaniu okazji i oszczędzaniu. Kupował nieruchomości, zawsze w wyjątkowych okolicznościach, czasami żerując na nieszczęściu innych, do czego z chęcią się przyznawał, i handlował nimi, korzystając z wszystkich dostępnych mu środków. Zarabiał pieniądze, gdy inni je tracili podczas wielkiego kryzysu. Był uosobieniem amerykańskiego snu.
Lubił mawiać, że dom, w którym mieszkał, kupił za „grosze” w 1930 roku. Niedługo później zaczął jako jeden z pierwszych budować centra handlowe w południowej Kalifornii. Większość jego pierwszych pieniędzy pochodziła z rynku nieruchomości: handlował budynkami, czasami kupował ziemię, której nie chciał nikt inny, i, nie spiesząc się, odsprzedawał ją później bądź budował na niej biurowce i centra handlowe. Taką samą intuicją wykazał się, gdy zainwestował w wydobycie ropy. Fortuna, którą zgromadził, dosłownie oszałamiała. Stanley był geniuszem w biznesie, lecz niewiele więcej w życiu zrobił. Nie miał dzieci, nigdy się nie ożenił, utrzymywał kontakty tylko z prawnikami i pielęgniarkami. Nikomu nie zależało na Stanleyu Perlmanie poza jego młodą prawniczką Sarah Anderson, nikt nie tęskniłby za nim po jego śmierci poza pielęgniarkami, które zatrudniał. Dziewiętnaścioro spadkobierców wymienionych w testamencie, który Sarah po raz kolejny dla niego uaktualniła (tym razem dopisał do niego szereg szybów naftowych, które właśnie zakupił w Orange County po sprzedaży kilku innych, jak zwykle we właściwym czasie), stanowili wnukowie i wnuczki jego braci i sióstr, których nigdy nie spotkał i z którymi nie korespondował, oraz dwoje wiekowych kuzynów, niemal jego równolatków, których nie widział od późnych lat czterdziestych, lecz do których czuł pewne przywiązanie. Tak naprawdę nie był przywiązany do nikogo i nie ukrywał tego. Miał w życiu jedną, jedyną misję, którą było zarabianie pieniędzy. Osiągnął swój cel. Był zakochany dwa razy, gdy był młodszy, lecz nigdy nie oświadczył się żadnej z wybranek i stracił kontakt z obiema, gdy zrezygnowały z niego i poślubiły innych ponad sześćdziesiąt lat temu.
Żałował tylko jednego – tego, że nie miał dzieci. Traktował Sarah jak wnuczkę, której nigdy nie miał, a którą mógłby mieć, gdyby tylko znalazł czas, by się ożenić. Taką wnuczkę chciałby mieć. Była mądra, zabawna, interesująca, bystra, piękna i dobra w tym, co robiła. Gdy przywoziła mu papiery, lubił siadywać, patrzeć na nią i rozmawiać z nią godzinami. Trzymał ją nawet za rękę, czego nigdy nie robił w stosunku do swych pielęgniarek. One działały mu na nerwy, irytowały go, traktowały go protekcjonalnie i robiły wokół niego zamieszanie, którego nie znosił. Sarah była inna. Siedziała obok niego, taka młoda i piękna, i rozmawiała z nim o sprawach, które go interesowały. Zawsze dysponowała najbardziej aktualną wiedzą o przepisach podatkowych. Lubił w niej to, że sama przychodziła do niego z nowymi sposobami na to, jak oszczędzić jego pieniądze. Początkowo traktował ją nieufnie, głównie ze względu na jej młodość, lecz z czasem nauczył się jej ufać, gdy odwiedzała go w małym, pachnącym stęchlizną pokoiku na poddaszu domu przy Scott Street. Wchodziła na górę po schodach z aktówką w ręce, dyskretnie przemierzała jego pokój, siadała na krześle przy łóżku i rozmawiali, dopóki nie zauważyła u niego pierwszych oznak zmęczenia. Ilekroć go odwiedzała, obawiała się, że to ostatni raz. A potem dzwonił z jakimś nowym pomysłem, nowym planem, który przyszedł mu do głowy, z czymś, co chciał kupić, sprzedać, nabyć lub się pozbyć. Wszystko, czego dotknął, powiększało jego fortunę. Nawet w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat Stanley Perlman był niczym Midas. Najlepsze było to, że pomimo znacznej różnicy wieku przez te trzy lata, kiedy Sarah dla niego pracowała, zaprzyjaźnili się ze sobą.
Sarah wyjrzała przez okno taksówki, gdy mijali Grace Cathedral na szczycie Nob Hill, po czym oparła się na siedzeniu, myśląc o nim. Zastanawiała się, czy naprawdę jest chory i czy to będzie ich ostatnie spotkanie. Miał zapalenie płuc dwa razy minionej wiosny i za każdym razem cudem je przeżył. Może teraz nie zdoła. Jego pielęgniarki sprawowały nad nim bardzo skrupulatną opiekę, lecz prędzej czy później w jego wieku coś musiało go dopaść. Było to nieuniknione i Sarah się tego obawiała. Wiedziała, że będzie okropnie za nim tęsknić, gdy odejdzie.
Jej długie ciemne włosy były schludnie upięte do tyłu, miała duże oczy w kolorze chabrów. Stanley zauważył je podczas ich pierwszego spotkania i zapytał, czy nosi kolorowe soczewki kontaktowe. Roześmiała się i zapewniła go, że nie. Jej zazwyczaj kremowa skóra była teraz opalona po kilku weekendach w Lake Tahoe. Lubiła chodzić po górach, pływać i jeździć na rowerze. Wycieczki za miasto przynosiły jej ulgę po długich godzinach, które spędzała w biurze. Ciężko pracowała na status partnera w kancelarii. Ukończyła szkołę prawniczą w Stanford z wyróżnieniem, była rodowitą mieszkanką San Francisco. Mieszkała tu przez całe życie poza czterema latami, które spędziła na studiach licencjackich na Harvardzie. Jej dyplomy i ciężka praca imponowały Stanleyowi i partnerom w firmie. Stanley maglował ją niemiłosiernie podczas ich pierwszego spotkania, stwierdził, że wygląda raczej jak modelka. Była wysoka, szczupła, umięśniona, miała długie nogi, które Stanley zawsze w milczeniu podziwiał. Miała na sobie skromną niebieską garsonkę; zawsze ubierała się w takim stylu, gdy go odwiedzała. Jej jedyną biżuterię stanowiła para niewielkich diamentowych kolczyków, które dostała od Stanleya na Gwiazdkę. Zamówił je dla niej przez telefon u Neimana Marcusa. Zazwyczaj nie bywał hojny, wolał dawać pielęgniarkom na święta pieniądze, lecz do Sarah miał wyraźną słabość, tak jak ona do niego. Podarowała mu kilka kaszmirowych pledów, by było mu ciepło – w jego domu zawsze było tak zimno i wilgotno. Beształ pielęgniarki bez litości, ilekroć włączały ogrzewanie. Stanley wolał skorzystać z koca niż bezsensownie, jego zdaniem, wydawać pieniądze.
Sarah zawsze intrygował fakt, że Stanley nie zajął głównej części domu, lecz stare pokoje służących na poddaszu. Powiedział, że kupił to miejsce jako inwestycję, zamierzał je sprzedać, ale nigdy tego nie zrobił. Zatrzymał dom raczej z lenistwa niż z głębokiego uczucia dla niego. Był to duży, piękny, kiedyś luksusowy budynek, wzniesiony w latach dwudziestych. Stanley powiedział, że rodzina, która go wybudowała, padła ofiarą kryzysu w 1929 roku i to od nich odkupił dom w roku 1930. Wtedy też wprowadził się do jednej z dawnych kwater pokojówek ze starym mosiężnym łóżkiem, komodą, którą zostawili poprzedni właściciele, i fotelem, którego sprężyny wypaczyły się tak dawno temu, że siedzenie na nim przypominało odpoczywanie na betonie. Dekadę temu mosiężne łóżko zostało zastąpione szpitalnym. Na ścianie wisiała stara fotografia pożaru po trzęsieniu ziemi, lecz nigdzie nie było żadnych zdjęć ludzi. W jego życiu nie było ludzi, tylko inwestycje i prawnicy. W całym domu nie było osobistych pamiątek. Meble zostały wyprzedane na aukcjach za grosze przez poprzednich właścicieli, a Stanley nie kłopotał się meblowaniem, gdy się wprowadził. Powiedział jej, że dom został ogołocony, zanim się do niego przeniósł. Pokoje były obszerne i kiedyś musiały być eleganckie, na niektórych oknach wisiały strzępy zasłon. Inne okna były zabite, tak by ciekawscy nie zaglądali do środka. Na parterze znajdowała się nawet podobno sala balowa, lecz Sarah nigdy jej nie widziała. Nigdy nie zwiedzała domu, zazwyczaj przez wejście dla służby wchodziła po tylnych schodach do jego sypialni na poddaszu. Jedynym celem jej wizyt były spotkania ze Stanleyem. Nie miała żadnych powodów do zwiedzania domu, być może poza świadomością, że pewnego dnia, co bardzo prawdopodobne, po jego śmierci będzie musiała go sprzedać. Wszyscy jego spadkobiercy mieszkali na Florydzie, w Nowym Jorku i na Środkowym Zachodzie, żaden z nich nie wykazywał zainteresowania ogromnym gmaszyskiem w Kalifornii. Niezależnie od jego niegdysiejszej urody żaden z nich nie zamierzał z niego korzystać, tak jak nie korzystał z niego Stanley. Trudno było uwierzyć, że mieszkał w nim przez siedemdziesiąt sześć lat i ani go nie umeblował, ani nie przeniósł się z poddasza. To był właśnie Stanley. Ekscentryczny, być może, skromny, bezpretensjonalny, oddany i szanowany klient. Sarah Anderson była jego jedynym przyjacielem. Reszta świata zapomniała o jego istnieniu. A jeśli nawet kiedyś miał innych przyjaciół, wszystkich dawno przeżył.
Taksówka zatrzymała się na Scott Street pod numerem, który Sarah podała kierowcy. Zapłaciła za przejazd, wzięła aktówkę, wysiadła z taksówki i nacisnęła dzwonek. Na przedmieściach było znacznie chłodniej i bardziej mgliście, tak jak się spodziewała; zadrżała w lekkim żakiecie. Miała pod nim cienki biały sweterek, wyglądała służbowo jak zawsze, gdy pielęgniarka otworzyła drzwi i uśmiechnęła się na jej widok. Przez całą wieczność wchodziły po schodach na poddasze. Dom miał cztery poziomy oraz piwnicę, a starsze pielęgniarki, które opiekowały się Stanleyem, poruszały się powoli. Ta, która otworzyła drzwi, była stosunkowo nowa, lecz widywała już wcześniej Sarah.
– Pan Perlman oczekuje pani – powiedziała uprzejmie; usunęła się, by przepuścić Sarah, i zamknęła za nią drzwi.
Używano tu tylko tylnych drzwi, ponieważ łatwiej było się z nich dostać na tylną klatkę schodową, wiodącą na poddasze. Drzwi frontowych nie dotykano od lat, były zamknięte na klucz i zaryglowane. Świateł w głównej części domu nigdy nie włączano. Przez lata świeciły się tylko te na poddaszu. Posiłki przygotowywano w małej kuchni na tym samym piętrze, która kiedyś była spiżarnią. Główna kuchnia, teraz już fragment historii, znajdowała się w piwnicy. Miała staromodne lodownie, w tym jedną do przechowywania mięsa. W dawnych czasach dostawcy zaopatrywali je w masywne bryły lodu. Piec był reliktem z lat dwudziestych, którego Stanley nie używał co najmniej od lat czterdziestych. Była to kuchnia zaprojektowana dla całej masy kucharzy i służących, nadzorowanych przez gospodynię i kamerdynera. Nie miała nic wspólnego ze stylem życia Stanleya. Przez długie lata przychodził do domu z kanapkami i jedzeniem na wynos z jadłodajni i prostych restauracji. Nigdy nie gotował dla siebie, a zanim został przykuty do łóżka, każdego ranka chodził na śniadanie. Dom był miejscem, w którym sypiał na spartańskim mosiężnym łóżku, kąpał się i golił rankiem, po czym jechał do biura w centrum, by zarobić więcej pieniędzy. Rzadko wracał do domu przed dziesiątą wieczorem. Czasami dopiero o północy. Nie miał powodów, by się do niego spieszyć.
Sarah szła za pielęgniarką po schodach w dostojnym tempie, niosąc aktówkę. Na schodach zawsze było ciemno, oświetlała je minimalna liczba gołych żarówek. Z tego przejścia korzystali służący w dawno minionych czasach świetności domu. Stopnie wykonane były ze stali, przykrywał je wąski pasek starego wytartego chodnika. Drzwi na piętra były zamknięte, Sarah zobaczyła światło dnia, dopiero gdy dotarła na poddasze. Jego pokój znajdował się na końcu długiego korytarza, większość zajmowało szpitalne łóżko. Aby się zmieściło, pojedynczą wąską komodę trzeba było wynieść na korytarz. Przy łóżku stały tylko stary połamany fotel i mała szafka nocna. Gdy Sarah weszła do pokoju, Stanley otworzył oczy i spojrzał na nią. Tym razem zareagował powoli, co ją zaniepokoiło; uśmiech stopniowo rozjaśniał jego oczy i po chwili dotarł do ust. Był wyniszczony i zmęczony, nagle Sarah zaczęła się obawiać, że tym razem chyba miał rację. Wyglądał na swoje dziewięćdziesiąt osiem lat jak nigdy wcześniej.
– Witaj, Sarah – powiedział cicho, sycąc się świeżością jej młodości i urody. Dla niego czwarta dekada życia była niczym pierwszy pąk dzieciństwa. Śmiał się, ilekroć Sarah powtarzała mu, że czuje się staro. – Wciąż zbyt ciężko pracujesz? – zapytał, gdy podeszła do łóżka i stanęła przy nim.
Przyglądanie się jej zawsze przywracało mu siły. Była dla niego niczym powietrze i światło lub też wiosenny deszcz dla kwiatowego klombu.
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się do niego, gdy ujął jej dłoń.
Kochał miękkość jej skóry, jej dotyk, jej ciepło.
– Przecież ciągle ci powtarzam, żebyś tego nie robiła. Za ciężko pracujesz. Skończysz jak ja. Samotna, na poddaszu, otoczona zgrają uprzykrzonych pielęgniarek.
Wielokrotnie powtarzał jej, że powinna wyjść za mąż i urodzić dzieci. Zbeształ ją surowo, gdy odparła, że tego nie chce. Przez całe życie żałował tylko tego, że nie miał dzieci. Często powtarzał jej, by nie popełniała jego błędów. Akcje, obligacje, centra handlowe i szyby naftowe nie mogły zastąpić dzieci. Sam zrozumiał to zbyt późno. Obecnie jego jedyną radością i pociechą była Sarah. Kochał dodawać kodycyle do swego testamentu i często to robił. Dzięki temu miał wymówkę, by się z nią widywać.
– Jak się czujesz? – zapytała, patrząc na niego jak zaniepokojona krewna, a nie prawnik.
Martwiła się o niego i często pod różnymi pretekstami przesyłała mu książki i artykuły, głównie o zmianach w prawie podatkowym i na inne tematy, które jej zdaniem mogłyby go zainteresować. Zawsze potem odsyłał jej ręcznie sporządzone notatki z podziękowaniami i komentarzami. Jego umysł nie tracił ostrości.
– Jestem zmęczony – odparł szczerze, ściskając jej dłoń słabymi palcami. – Nie mogę się spodziewać lepszego samopoczucia w moim wieku. Moje ciało zawiodło wiele lat temu. Został mi już tylko mózg.
Równie lotny jak zawsze. Tym razem jednak dostrzegła w jego oczach mętność. Zazwyczaj błyszczała w nich iskra, lecz lampa zaczynała gasnąć; widziała, że coś się zmieniło. Marzyła o tym, by wziąć go na świeże powietrze, lecz poza okazjonalnymi wycieczkami karetką do szpitala nie opuszczał domu od lat. Poddasze domu przy Scott Street stało się łonem, w którym miał dożyć swych dni.
– Usiądź – powiedział w końcu. – Dobrze wyglądasz, Sarah. Jak zwykle. – Wydawała mu się taka świeża i pełna energii, taka piękna, gdy stała przed nim wysoka, młoda i szczupła. – Cieszę się, że przyszłaś. – Wyrzucał z siebie słowa bardziej gorączkowo niż zwykle, aż zabolało ją serce.
– Ja też się cieszę. Byłam zajęta. Od paru tygodni się do ciebie wybierałam – wyjaśniła ze skruchą.
– Wyglądasz tak, jakbyś była na wakacjach. Skąd ta opalenizna?
Wyglądała jeszcze ładniej niż zwykle.
– Jeżdżę tylko do Tahoe na weekendy. Ładnie tam. – Uśmiechnęła się, siadając na niewygodnym krześle, i odłożyła aktówkę.
– Nigdy nie wyjeżdżałem na weekendy ani na wakacje. Chyba tylko dwa razy w życiu gdzieś byłem. Raz w Wyoming na ranczu i raz w Meksyku. Okropne doświadczenia. Czułem, że marnuję czas, siedziałem i zamartwiałem się tym, co dzieje się w moim biurze i co tracę.
Wyobraziła sobie, jak wierci się, czekając na wieści z biura; zapewne wrócił do domu wcześniej, niż planował. Ona też tak robiła, gdy miała zbyt dużo pracy lub zabierała ze sobą akta z biura. Nie znosiła zostawiać niedokończonych spraw. Nie mylił się co do niej. Pod pewnymi względami równie obsesyjnie jak on rozmyślała o pracy. Jej mieszkanie wcale nie wyglądało lepiej niż jego pokój na poddaszu, było tylko większe. Była równie niezainteresowana swoim otoczeniem jak on. Tyle że była młodsza i nieco mniej radykalna. Demony, które nimi kierowały, były bardzo podobne, jak od dawna się domyślał.
Gawędzili przez parę minut, po czym podała mu papiery, które przywiozła. Przejrzał je, choć je już znał. Przesłała mu przez posłańca kilka szkiców do akceptacji. Nie miał ani faksu, ani komputera. Stanley lubił widzieć oryginalne dokumenty i nie miał cierpliwości do współczesnych wynalazków. Nigdy nie kupił komórki, nie potrzebował jej.
Obok jego sypialni znajdował się mały salonik, przeznaczony dla pielęgniarek. Nigdy nie oddalały się od niego, przebywały albo tam, albo w jego pokoju na niewygodnym krześle, z którego mogły go obserwować, albo w kuchni, gdzie przygotowywały jego proste posiłki. W głębi korytarza na najwyższym piętrze było jeszcze kilka małych pokoików, w których mogły spać, jeśli chciały, gdy kończyły dyżur, lub odpoczywać, gdy miały zastępstwo. Żadna z nich nie mieszkała w tym domu, przychodziły tylko do pracy. Jedynym mieszkańcem domu był Stanley. Jego egzystencja i kurczący się świat stanowiły mały mikrokosmos na najwyższym piętrze tego niegdyś pięknego budynku, który niszczał i popadał w ruinę równie spokojnie i cicho, jak jego właściciel.
– Podobają mi się zmiany, które wprowadziłaś – pochwalił ją. – Mają więcej sensu niż szkic, który mi przesłałaś w zeszłym tygodniu. To jest jaśniejsze, zostawia mniej miejsca do manewrów.
Wciąż martwił się, co jego spadkobiercy zrobią z jego przeróżnymi przedsięwzięciami. Jako że większości z nich nie znał, a ci, których znał, byli bardzo starzy, nie umiał przewidzieć, jak potraktują jego majątek. Założył, że wszystko sprzedadzą, co w niektórych przypadkach będzie bardzo niemądre. Tort musiał jednak zostać podzielony na dziewiętnaście kawałków. Był to bardzo duży tort, z którego każdy miał dostać imponujący kawałek, znacznie przekraczający oczekiwania. Stanley żywił mocne przekonanie, że to, co posiada, powinien zostawić krewnym, a nie organizacjom dobroczynnym. Przekazywał na konta różnych fundacji znaczące datki przez lata, wierzył jednak święcie, że rodzina jest najważniejsza. A jako że nie miał bezpośrednich spadkobierców, zostawiał wszystko kuzynom oraz wnuczętom braci i sióstr, kimkolwiek byli. Przeprowadził drobiazgowy wywiad na temat ich sytuacji, lecz poznał tylko kilkoro. Miał nadzieję, że to, co im zostawi, znacząco odmieni jakość ich życia, gdy już otrzymają ten niespodziewany zastrzyk gotówki. A miało się to wydarzyć wkrótce. O wiele wcześniej, niż chciała myśleć Sarah, gdy na niego patrzyła.
– Cieszę się, że ci się podobają – powiedziała Sarah z zadowoleniem, starając się nie zauważać jego przygasłego spojrzenia, na widok którego chciało jej się płakać. Ostatnie zapalenie płuc pozbawiło go sił i postarzyło. – Czy mam dopisać coś jeszcze? – zapytała, a on pokręcił głową w odpowiedzi.
Siedziała na połamanym krześle i wpatrywała się w niego w milczeniu.
– Co zamierzasz robić latem, Sarah? – zapytał, zmieniając temat.
– Spędzę parę weekendów w Tahoe. Nie planowałam niczego specjalnego. – Podejrzewała, iż Stanley obawia się jej wyjazdu, i chciała mu dodać otuchy.
– W takim razie coś zaplanuj. Nie możesz być wiecznie niewolnicą, Sarah. Skończysz jako stara panna.
Wybuchnęła śmiechem. Wyznała mu kiedyś, że z kimś się umawia, lecz dodała, że to nic poważnego ani stałego. Od czterech lat żyła w wolnym związku, co jego zdaniem było głupotą. Powiedział jej, że nie można być „wolnym” po czterech latach. Jej matka powtarzała to samo. Lecz ona tylko tego chciała. Powtarzała sobie i wszystkim wokół, że jest zbyt zaangażowana w pracę w kancelarii, by chcieć czegoś więcej niż taki układ. Praca była jej priorytetem, od zawsze. Stanley był taki sam.
– Na świecie nie ma już starych panien, Stanleyu. Są niezależne kobiety, które mają kariery i inne priorytety i potrzeby niż kobiety sprzed lat – odparła, nie przekonując nikogo poza sobą.
Stanley nie przyjął jej słów za dobrą monetę. Znał ją dobrze i wiedział o życiu więcej niż ona.
– To bzdura i dobrze o tym wiesz – mruknął surowo. – Ludzie nie zmienili się od dwóch tysięcy lat. Ci mądrzy nadal się ustatkowują, biorą ślub, mają dzieci. Albo kończą jak ja.

 
Wesprzyj nas