“Pielgrzym” ma cechy najlepszych thrillerów wszech czasów, sprawia, że mimowolnie wstrzymujesz oddech podczas lektury.


“Pielgrzym” to kryptonim człowieka, który oficjalnie nie istnieje. Dawniej dowodził tajnym wydziałem wewnętrznym amerykańskiego wywiadu. Zanim wycofał się ze służby i zniknął, zawarł swe zawodowe doświadczenie w niezrównanej książce na temat technik śledczych. Nie przewidział jednak, że posłuży ona jako podręcznik mordercy…

Młoda kobieta zamordowana w podrzędnym hotelu na Manhattanie.
Mężczyzna publicznie ścięty w Arabii Saudyjskiej.
Oczy skradzione żywemu człowiekowi pracującemu w tajnym syryjskim laboratorium badawczym.
Dymiące ludzkie szczątki na zboczu góry w Hindukuszu.
Spisek, którego sednem jest przerażająca zbrodnia przeciwko ludzkości.
Jedna nić, która łączy wszystkie te sprawy.
Jeden człowiek, który podejmie wyzwanie.
Pielgrzym.

“Dzień Szakala”, “Homeland”, agent Bourne – “Pielgrzym” ma cechy najlepszych thrillerów wszech czasów, sprawia, że mimowolnie wstrzymujesz oddech podczas lektury.

“Opowieść naprawdę wywołuje dreszcz: napięcie rośnie w miarę rozwoju akcji (…). Zabójcza tajemnica, szokujący rachunek współczesnej międzynarodowej polityki i niezwykły bohater – świetna, intrygująca lektura” – “Literary Review”

“Inteligentna, frapująca powieść – najlepszy thriller ostatnich lat” – “Sunday Mirror”

Terry Hayes, Brytyjczyk z pochodzenia, mieszkał i pracował na trzech kontynentach. Był dziennikarzem śledczym i scenarzystą filmowym. Jego dziełem są między innymi “Godzina zemsty” z Melem Gibsonem, “Z piekła rodem” z Johnnym Deppem oraz “Granice wytrzymałości” z Chrisem O’Donnellem. Jest też współautorem scenariusza filmu “Mad Max”. Wielokrotnie nominowany do nagrody Emmy, zdobył ponad dwadzieścia nagród w dziedzinie twórczości filmowej i telewizyjnej. “Pielgrzym” to jego powieściowy debiut, który od razu trafił na szczyty list bestsellerów. Autor obecnie mieszka w Szwajcarii.

Terry Hayes
Pielgrzym
Przekład Maciej Szymański
Wydawnictwo Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 3 czerwca 2014

Część pierwsza

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Są takie miejsca, których nie zapomnę do końca życia – plac Czerwony smagany gorącym wiatrem, sypialnia mojej matki po niewłaściwej stronie Ósmej Mili, bezkresne ogrody wokół domu zamożnej rodziny zastępczej czy zespół ruin znany jako Teatr Śmierci, gdzie pewien człowiek czaił się, by mnie zabić.
Żadne jednak nie wryło się w moją pamięć tak głęboko jak ten budynek bez windy w Nowym Jorku – przetarte zasłony, tanie meble, stół zasypany tiną i innymi prochami. Obok łóżka leżą majtki w rozmiarze nici dentystycznej, damska torebka i para szpilek Jimmy Choo na sześciocalowym obcasie. Podobnie jak ich właścicielka, nie pasują do tego miejsca. Leży naga w wannie, z poderżniętym gardłem, twarzą do dołu, zanurzona w kwasie siarkowym będącym aktywnym składnikiem preparatu do czyszczenia rur, dostępnego w każdym supermarkecie.
Dziesiątki butelek po tym specyfiku – zwanym DrainBomb – leżą w nieładzie na podłodze. Przez nikogo niezauważony, zaczynam je oglądać. Na wszystkich zachowały się nalepki, stąd wiem, że zabójca, kimkolwiek był, chcąc uniknąć podejrzeń, kupił je w dwudziestu różnych sklepach. Zawsze twierdziłem, że trudno nie podziwiać dobrego planowania.
W mieszkaniu panuje chaos, a hałas jest wręcz ogłuszający – trzeszczą policyjne radiotelefony, asystenci koronera domagają się wsparcia, a kobieta o latynoskiej urodzie szlocha w głos. Nawet jeśli nikt na całym świecie nie zna ofiary, na miejscu zbrodni zawsze znajdzie się ktoś gotów ją opłakiwać.
Identyfikacja młodej kobiety leżącej w wannie jest niemożliwa – trzy dni w wannie z kwasem wystarczyły, by zniszczyć rysy twarzy i znaki szczególne. Zdaje się, że taki był plan – sprawca celowo obciążył ręce ofiary książkami telefonicznymi, dzięki czemu rozpuściły się nie tylko opuszki palców, ale i większość kości śródręczy.

Jeśli technikom kryminalistycznym z nowojorskiej policji nie poszczęści się z dopasowaniem dokumentacji stomatologicznej, będą mieli cholerne problemy z identyfikacją. W miejscach takich jak to, gdzie ma się wrażenie, że zło wciąż lepi się do ścian, umysł dryfuje niekiedy ku dziwnym terytoriom.
Rozmyślania o młodej kobiecie bez twarzy obudziły ni stąd, ni zowąd skojarzenie ze starym kawałkiem Lennona i McCartneya, tym o Eleanor Rigby, kobiecie, która noszoną na co dzień twarz trzymała w słoju przy drzwiach. Zaczynam więc w głowie nazywać ofiarę Eleanor. Przed technikami jeszcze sporo pracy, ale mam wrażenie, że wszyscy co do jednego są zgodni w pewnej sprawie: Eleanor zginęła, uprawiając seks – materac częściowo zsunięty z łóżka, zmięta pościel, brązowe kropelki krwi rozpylone na stoliku nocnym. Najbardziej perwersyjni twierdzą, że sprawca poderżnął jej gardło, będąc w niej. Straszne jest to, że mogą mieć rację. Jeśli ktoś szuka jaśniejszych stron w tej ponurej sprawie, może znajdzie pocieszenie w tych słowach: jeżeli kobieta umarła w takim momencie, z pewnością nie była świadoma swego losu – aż do ostatniej chwili.
Tina – krystaliczna metamfetamina – z pewnością jej w tym pomogła.
Specyfik ten rozbudza pożądanie i wprawia w euforię; mózg wręcz traci zdolność wyczuwania zagrożenia. Pod jego wpływem człowiek myśli w zasadzie tylko o jednym: jak najszybciej znaleźć partnera i dymać go do utraty sił.
Obok dwóch maleńkich woreczków po narkotyku stoi coś, co przypomina buteleczkę szamponu z hotelowej łazienki. Jest nieoznaczona, zawiera bezbarwny płyn – domyślam się, że to GHB, specyfik, który robi ostatnio wielką karierę w mrocznych zakątkach sieci: w dużych dawkach skutecznie zastępuje pigułkę gwałtu.
W większości nocnych klubów można go spotkać na każdym kroku; bywalcy biorą łyczek, by ograniczyć paranoiczne doznania towarzyszące zażywaniu tiny. Niestety, GHB ma własne skutki uboczne: znosi zahamowania i potęguje doznania seksualne. To dlatego na ulicy znany jest jako „łatwy sztos”. Wyskakując ze szpilek i małej czarnej, Eleanor musiała szybować już wysoko jak raca w Święto Niepodległości.

Przeciskam się przez gromadę ludzi – nie znają mnie, jestem tu obcym facetem z drogą marynarką przewieszoną przez ramię i sporym bagażem przeszłości – i zatrzymuję się przy łóżku. Odcinam się od gwaru i oczami wyobraźni widzę ją nagą w pozycji na jeźdźca. Ma niewiele ponad dwadzieścia lat i świetne ciało; porusza się z zapałem, bo narkotykowy koktajl prowadzi ją wprost do epickiego orgazmu. Metamfetamina podnosi temperaturę jej ciała, nabrzmiałe piersi bujają się zmysłowo, puls i oddech przyspieszają gwałtownie pod wpływem chemicznie wzmocnionej namiętności.
Jest zdyszana, a jej mokry język, jakby wiedziony własnym rozumem, szuka drogi do ust partnera. Seks w tych czasach z pewnością nie jest dla słabeuszy.
Blask neonów znad knajp po drugiej stronie ulicy musiał rozświetlać jej jasne włosy – oczywiście przycięte w zgodzie z sezonową modą – i lśnić na wskazówkach jej nurkowego zegarka marki Panerai. Podróbki, rzecz jasna, ale niezłej. Znam tę kobietę. Wszyscy znamy ten typ. Tłumnie odwiedzają nowy, wielki sklep Prady w Mediolanie, ustawiają się w kolejkach do klubów w Soho albo sączą niskokaloryczne latte w kawiarniach przy Montaigne – młode kobiety, które mylą doniesienia pisma „People” z wiadomościami i biorą japońskie znaki wykłute na własnych plecach za symbole buntu.
Wyobrażam sobie rękę zabójcy na jej piersi, palec muskający kolczyk z kamykiem wpięty w sutek. Facet chwyta go mocno i szarpie, przyciągając dziewczynę bliżej. Ona krzyczy z podniecenia, bo każdy punkt jej ciała jest teraz nadwrażliwy na bodźce, a sutki w szczególności. I nie ma nic przeciwko temu, bo skoro ktoś chce ostrzej, to widocznie mu się spodobała. Ujeżdża go, a wezgłowie łóżka tłucze rytmicznie o ścianę. Ona patrzy na drzwi wejściowe, z pewnością zamknięte na klucz i łańcuch. W tej dzielnicy to niezbędne minimum.

Diagram na ścianie wskazuje drogę ewakuacji. To hotel, ale na tym kończą się wszelkie podobieństwa do Ritza-Carltona. Ten nazywa się Eastside Inn i jest domem dla oszczędnych w delegacji, dla młodziaków z plecakami, dla tych, co znaleźli się na życiowym zakręcie, i dla każdego, kto nie zapłaci za nocleg więcej niż dwadzieścia dolców. Zostań tak długo, jak zechcesz – dzień, miesiąc, całe życie – wystarczą dwa dowody tożsamości, w tym jeden ze zdjęciem.
Gość, który zajął pokój osiemdziesiąt dziewięć, musiał tu spędzić jakiś czas – na komodzie stoi sześciopak piwa, a obok cztery na wpół opróżnione flaszki czegoś mocniejszego i dwa pudełka płatków śniadaniowych. Na stoliku nocnym odtwarzacz i kilka kompaktów; przeglądam je pobieżnie. Trzeba przyznać, że facet ma niezły gust muzyczny. Szafa jest pusta; wydaje się, że zabrał ze sobą jedynie ubrania, gdy opuszczał to miejsce, zostawiając w wannie wolno rozpuszczające się zwłoki. W kącie szafy widzę tylko stertę śmieci: porzucone gazety, pustą puszkę środka na karaluchy i poplamiony kawą kalendarz ścienny. Sięgam po niego. Na każdej stronie znajduję czarno-białe zdjęcie słynnej starożytnej ruiny – Koloseum, grecka świątynia, Biblioteka Celsusa nocą. Artystycznie jak cholera. Niestety, nigdzie nie ma notatek, niczego nie zaznaczono. Kalendarz najwyraźniej służył wyłącznie jako podkładka pod kubek z kawą. Rzucam go na stertę.

Odwracam się i bez namysłu, w zasadzie odruchowo przesuwam palcami po blacie nocnego stolika. Dziwne: ani śladu kurzu.
Sprawdzam komodę, krawędź wezgłowia i odtwarzacz – nic. Zabójca wytarł wszystkie powierzchnie, żeby nie zostawić odcisków. Nobla by pewnie za to nie dostał, myślę, ale naprawdę zaskakujący jest zapach, który czuję, gdy unoszę palce na wysokość nosa. To woń środka dezynfekującego stosowanego na oddziałach intensywnej opieki medycznej. Nie tylko zapobiega infekcjom, zabijając wszelkie bakterie, ale też powoduje rozpad DNA – także w próbkach potu, skóry czy włosów. Zabójca spryskał wszystko, włącznie z dywanem i ścianami, by mieć pewność, że nowojorska policja tylko zmarnuje swój cenny czas, próbując znaleźć jego trop w kurzu zebranym laboratoryjnymi odkurzaczami.
Uświadamiam sobie nagle i bardzo wyraźnie, że to nie jest typowa zbrodnia z pieniędzmi, prochami albo seksem w tle. To zbrodnia doprawdy niezwykła.

 
Wesprzyj nas