Posterunkowy Nadziany ma pecha. Po serii niefortunnych zdarzeń postanawia dobrowolnie przenieść się na niewielką placówkę, gdzie nikt go nie zna i może wszystko zacząć od nowa.


Na miejscu spotyka kolegę ze szkoły policyjnej, Dzianego, który po wlepieniu mandatu żonie komendanta i pobiciu przez dwunastoletnią dziewczynkę dochodzi do wniosku, że praca w policji nie jest dla niego i zostaje prywatnym detektywem. Pomaga mu brat, Gianni, który właśnie wrócił do Polski i jest specjalistą od trudnych przypadków, a jego klientela jest dość specyficzna. Gianni pracuje bowiem dla bossów przestępczego półświatka.

Pierwszym klientem Dzianego zostaje jeden z nich, niejaki Padlina, który dla odmiany zamiast płatnego zabójcy potrzebuje prywatnego detektywa, bo najpierw musi się dowiedzieć, kogo ma zabić.

Nic jednak nie toczy się tak jak powinno. Dziany zostaje postrzelony przez Nadzianego w stopę, oczywiście przypadkiem; Gianni, mimo postanowienia że będzie uczciwym człowiekiem, musi przyjąć kolejne zlecenie, a Padlina wywołuje wojnę gangów, przekonany, że konkurencja zaatakowała jego człowieka.

Olga Rudnicka (ur. 1988) – absolwentka Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu na kierunku Edukacja i rehabilitacja osób z niepełnosprawnością intelektualną. Autorka powieści kryminalnych „Martwe jezioro”, „Czy ten rudy kot to pies?”, „Zacisze 13”, „Zacisze 13. Powrót”, „Lilith”, „Natalii 5”, „Cichy wielbiciel” i „Drugi przekręt Natalii”. Pracuje jako asystentka osób niepełnosprawnych w PKPS w Śremie. Kocha jazdę konną, namiętnie czyta Joannę Chmielewską, Stephena Kinga. Joe Hilla i Harlana Cobena.

Olga Rudnicka
Fartowny pech
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 czerca 2014

Gdzieś we Włoszech,
5 kwietnia 2013 roku, godz. 3.00

Lufa pistoletu znajdowała się kilka centymetrów od jego głowy. Nie byłby sobą, gdyby spanikował, błagał o litość czy choć dał znać, że sytuacja go przerasta. Nic z tych rzeczy. Gianni należał do innej kategorii ludzi. Do tych, którzy na ogół znajdowali się z tej drugiej strony pistoletu. A tacy jak on muszą dbać o reputację. Niewątpliwie utraciłby ją, jeśliby okazał strach.
Lub dałby się zabić.
O tym pierwszym wiedziałby tylko facet, który mierzył do niego z pistoletu, ale Gianni zdawał sobie sprawę, że to nie problem. Zasady są takie, że jak jesteś martwy, to nie gadasz; teoria zmartwychwstania do Gianniego nie przemawiała, nie obawiał się więc, że facet powstanie z martwych i zacznie głosić własną ewangelię. Druga opcja, w myśl której to Gianni miał paść trupem, odpadała przynajmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, jeśli ten facet go załatwi, to reputację Gianniego raz na zawsze trafi szlag, co właściwie nie powinno mu robić różnicy, bo i tak będzie martwy, a zasada jest taka, że w jego fachu martwi roboty nie znajdą, a Gianni lubił swoją pracę. Po drugie, Gianni najzwyczajniej w świecie nie zamierzał umierać w wieku trzydziestu trzech lat.
Dlatego też westchnął ciężko, oderwał wzrok od lufy, wbił bezlitosny wzrok w trzymającego go na muszce faceta i powiedział ze spokojem:
– Lepiej, kurwa, żebyś miał dobry powód. – I nim niedoszły zabójca nacisnął na spust, podbił mu rękę w górę, jednocześnie wymierzając kopniaka prosto w kolano tamtego.
Kilka sekund wystarczyło, żeby sytuacja się odwróciła na korzyść Gianniego. Powinien dziękować swojej szczęśliwej gwieździe, ale wolał raczej wierzyć we własne umiejętności. A te były niemałe. Skromność zdecydowanie nie leżała w jego charakterze i nie widział powodu, by się zmieniać. Ktoś taki jak on musi znać swoją wartość i własne możliwości. W końcu jego dochody zależały od tego, jak oceniano jego umiejętności i jak trudne było zadanie, którego miał się podjąć. W grę powinien wchodzić również czynnik czasu, który Gianni musiał poświęcić na wykonanie swojej pracy, ale na ogół udawało mu się załatwić wszystko szybko, sprawnie i bez zbędnych komplikacji, dlatego też z reguły nie brał go pod uwagę.
Teraz ze znudzonym wyrazem twarzy patrzył na trzymającego się za kolano faceta, który jęczał, jakby stracił nogę, a miał najwyżej strzaskaną rzepkę. Gianni rozumiał, że to musi boleć, a nawet powinno, w końcu świadomie wymierzył kopniaka w takie miejsce, a nie gdzie indziej, ale jak się człowiek zabiera do męskiej roboty, to powinien zachowywać się jak facet, nie jak dziecko.
– No dobra, starczy już tych jęków. To co? Masz? – zapytał.
– Co? – Mężczyzna trząsł się nie tylko z bólu, ale i ze strachu. Nie tak to zaplanował. Miało pójść łatwo. I co najważniejsze, miało się udać.
– No proszę, nie dość, że nieudacznik, to jeszcze kretyn – podsumował z filozoficznym spokojem Gianni. – Powód, buraku, masz?
– Powód? – Na czole mężczyzny perlił się zimny pot, niedoszły zabójca nie rozumiał, ani dlaczego jeszcze żyje, ani czego napadnięty mężczyzna od niego chce.
– Wszedłeś za mną do kibla. Chciałeś mnie zabić, okraść czy popatrzyć, jak sram? Nienawidzę zboczeńców, więc lepiej się zastanów, zanim odpowiesz – poinformował go uprzejmie, spuszczając wodę i wstając z sedesu.
Podciągnął spodnie, nie odwracając wzroku od wijącego się na kafelkach napastnika. Niezbyt postawny, raczej chuderlawy, po czterdziestce. Jakim cudem utrzymał się w fachu? Na zabójcę się nie nadawał. Miejsce rabunku wybrał nie najlepsze, ochrona nielegalnego kasyna załatwiłaby go raz-dwa, zanim dotarłby do windy, zostawała trzecia opcja.
– No więc? Radzę szybko odpowiadać, zanim znudzi mi się ta zabawa i uznam, że jesteś zboczeńcem.
– Nie jestem zboczeńcem – zapewnił go tamten pospiesznie.
– To wspaniała wiadomość. Głównie dla ciebie – oznajmił uprzejmie Gianni. – Czyli jedna opcja nam odpadła. Zostały dwie.
– Nie chciałem cię zabić – zarzekał się mężczyzna coraz bardziej przerażony.
– To druga wspaniała wiadomość. Zwłaszcza dla ciebie. Bo gdybyś chciał mnie zabić, musiałbym się dowiedzieć, dlaczego i kto cię przysłał, a to by mogło zaboleć. Zwłaszcza ciebie.
– To pomyłka – wychrypiał.
– Czyli została nam trzecia opcja. Kradzież. Wiesz co? Nie lubię złodziei. To znaczy, nie mam nic do zawodu. Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał. Złodziej złodziejowi nierówny. Gdybyś przykładowo okradał staruszki, to wtedy… – zawiesił lekko głos – musiałbym cię zabić.
– Ja nigdy… Przysięgam…
– Ale skoro chciałeś okraść mnie… – Gianni zamyślił się przy tej hipotezie. – No cóż, to też mi się nie podoba. Ciężko pracuję na swoją forsę i nie odpowiada mi sytuacja, że ktoś tak po prostu miałby sobie przyjść i ją wziąć. Rozumiesz mnie, prawda, brachu? Ty też byś nie chciał, żeby ktoś przyszedł i zabrał twoją forsę, no nie? Tak myślałem… – Pokiwał głową, nie czekając, aż tamten odpowie.
– Proszę… Ja już nigdy…
– Moja mamusia, świeć Panie nad jej duszą, święcie wierzyła, że człowiek może się zmienić, jeśli bardzo tego chce. Założę się, że ty bardzo tego chcesz… – Widząc, że mężczyzna gorliwie kiwa głową, zapytał: – Obiecujesz, że nie będziesz więcej kradł?
– Przysięgam.
Gianni jeszcze chwilę lustrował go wzrokiem.
– Wiesz co? Wierzę ci. Ale moja mamusia, to była święta kobieta, mówiła jeszcze, że w każdej dobrej spowiedzi ważny jest żal za grzechy i…
– Żałuję, bardzo żałuję – zapewnił go skwapliwie złodziejaszek.
– Czyli zostało nam jeszcze jedno.
– Co takiego?
– Pokuta. – Uśmiechnął się. Na widok tego uśmiechu odważniejsi od leżącego na podłodze mężczyzny zaciskali zwieracze. A ten wcale nie był odważny. Wcale a wcale.

Leszno,
5 kwietnia 2013 roku, godz. 9.00

Miał sen. Piękny sen. Leżał na białej plaży, słońce świeciło mocno i jasno, fale z szumem uderzały o brzeg, w oddali słychać było śpiew słowika. Filip Nadziany nie wnikał, skąd na plaży wziął się słowik. W tym śnie słowik nie miał nic do rzeczy. Tak naprawdę był absolutnie zbędny.
Ważna była kobieta. Piękna, namiętna, gorąca, która szeptała mu do ucha słodkie słówka i dotykała dokładnie tam, gdzie powinna go dotykać w tego rodzaju śnie. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie ten cholerny słowik, który śpiewał coraz głośniej i głośniej, a do tego jeszcze uporczywie wibrował.
Filip usiłował dojrzeć, gdzie siedzi to znajdujące się na liście gatunków chronionych ptaszysko, by mogło trafić na listę gatunków zagrożonych wyginięciem. Niestety, nie było to proste. Tak naprawdę nawet wydawało się niemożliwe. Coś ograniczało jego ruchy, nie pozwalając mu przekręcić się na bok. Zimny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie, a przeczucie, że dzieje się coś złego, kazało otworzyć mu oczy. Znikła plaża i piękna kobieta. Został tylko cholerny słowik, który okazał się sygnałem telefonu komórkowego, leżącego na szafce obok łóżka.
Dzwonili z pracy. Filip chciał odebrać telefon. Bardzo chciał. Ale nie mógł. Jego ręce go nie słuchały. Niestety, nie był to jedyny problem Filipa. Prawdziwym problemem okazała się przyczyna, dla której ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Ale czego człowiek może się spodziewać, gdy spędza większą część nocy przykuty kajdankami do wezgłowia łóżka? Właśnie tego. Drętwienia. Unieruchomienia. I zwolnienia dyscyplinarnego, jeśli czegoś nie wymyśli.
– Beata! – wrzasnął, przekonany, że dziewczyna, z którą spędził noc, nadal jest w mieszkaniu. Odpowiedziała mu głucha cisza. Nie słyszał plusku wody w łazience ani szumu czajnika w kuchni. Dziewczyny nie było. Klucza od kajdanek w zasięgu wzroku też nie było. Filip nie zastanawiał się zbytnio, jak miałby po nie sięgnąć, gdyby były. Wyznawał zasadę, że problemy należy rozwiązywać po kolei. Pierwszym był brak kluczyka. Drugim – praca. Nie uda mu się rozwiązać drugiego problemu, jeśli nie poradzi sobie z pierwszym, skoro nie jest Herkulesem czy choćby Mariuszem Pudzianowskim.
– Jasna cholera – zaklął i zamknął oczy. Ten tydzień to jakaś katastrofa. Tak naprawdę całe jego życie było jedną wielką katastrofą. Ostatnia noc to też katastrofa. Chociaż nie, musiał uczciwie przyznać, że są trzęsienia ziemi, gdy dziesięć stopni w skali Richtera nie oznacza konieczności ogłaszania klęski żywiołowej. – Muszę do kibla – jęknął głośno, jakby ktoś mógł go usłyszeć.
– Ratunku! – wrzasnął w stronę sufitu. – Beata, przysięgam, że cię zamorduję! Co za kretynka! Zostawiła mnie nagiego i przykutego do łóżka! – pomstował, kiedy nagle usłyszał szczęk klucza w drzwiach.
– Dzięki Ci, Panie Boże – szepnął z ulgą. Wróciła. Pewnie poszła tylko do sklepu po bułki. – Kochanie? – zawołał. – Pospiesz się, skarbie! Tęskniłem! I muszę do kibla – dodał, już ciszej.
Drzwi pokoju się otworzyły, a wtedy uśmiech na ustach Filipa zgasł nagle. W progu pokoju stanęła leciwa pani dobrze po sześćdziesiątce, w czarnym kapeluszu i pomarańczowym płaszczyku. Jej umalowane karmazynową szminką usta otworzyły się szeroko.
– Mamusia?

Poznań,
5 kwietnia 2013 roku, godz. 21.00

– Wezwanie! Zakłócanie ciszy nocnej! – krzyknął posterunkowy Krystian Dziany do partnera, flirtującego z dziewczyną stojącą za kasą w sklepie przy stacji benzynowej.
– Służba – rzucił przepraszająco tamten i popędził do radiowozu, za którego kierownicą siedział już Kryś.
Byli niedaleko dzielnicy willowej, skąd pochodziło zgłoszenie. Dotarli na miejsce w kilka minut. Kryś zaparkował auto przed domem, z którego miały pochodzić owe podejrzane hałasy, a skarżyli się na nie dzwoniący na posterunek sąsiedzi. Wokoło panowała jednak cisza. W oknach było ciemno. Na dzwonek domofonu nikt nie odpowiedział. Furtka nie była zamknięta, więc policjanci zdecydowali się wejść na posesję. Jankowski skierował się do drzwi wejściowych, a Dziany, który zauważył błysk światła w oknie garażu, poszedł sprawdzić, co się tam dzieje.
Hałasy, na które skarżyli się sąsiedzi, to była próba generalna młodzieżowego zespołu rockowego, przygotowującego się do eliminacji w telewizyjnym programie muzycznym. Członkowie zespołu rozeszli się do domów kilka minut wcześniej, na miejscu została tylko córka właścicieli, robiła porządek w garażu przed powrotem rodziców, żeby nie rozjechali autem pozostawionego tam sprzętu.
Dziany dowiedział się o tym, gdy odzyskał przytomność po mocnym ciosie, zadanym gitarą elektryczną przez dwunastoletnią dziewczynkę. Ta, widząc skradającą się postać, zaatakowała z ukrycia, najpierw starannie wymierzonym kopniakiem w niższe partie ciała Krysia – i nie była to noga, lecz organ niezwykle istotny z punktu widzenia prokreacji, a potem poprawiła ową gitarą, nieświadoma, że dokonuje czynnej napaści na funkcjonariusza policji. Wcześniej zdążyła zadzwonić pod numer alarmowy sto dwanaście i zgłosić włamanie. Zatem świadkami całego incydentu byli koledzy, którzy przyjechali po tym telefonie, załoga karetki pogotowia i sąsiedzi, którzy wylegli tłumnie przed domy, gdy dziewczynka, głośno wzywając pomocy, wybiegła na ulicę.

Leszno,
5 kwietnia 2013 roku, godz. 10.00

Posterunkowy Filip Nadziany, zwany Jokerem, z dumnie uniesioną głową wszedł do komisariatu. Udał, że nie widzi koleżanki mrugającej do niego znacząco. Obojętnie minął jednego z kolegów, który na jego widok parsknął śmiechem. Zmierzał wprost do gabinetu komendanta. Na dywanik. I nie miał uprawiać na nim jogi. Wręcz przeciwnie. Komendant, fan męskich sportów, jogi za takowy nie uważał. Jeśli nie można się przy czymś spocić i zakrwawić, znaczy, że jest to zajęcie dla bab. Przy czym szef nie był szowinistą, o nie. Komendant twierdził, że kobiety mogą być i z reguły są świetnymi policjantkami.
Pod warunkiem że mają wystarczająco duże jaja, a nadmiar testosteronu nie idzie w wąsik pod nosem.
Zapukał, poczekał na wezwanie i wszedł.
– Co macie na swoją obronę, posterunkowy? – zapytał otyły mężczyzna z wąsiskami, w niedopinającym się na brzuchu mundurze. Przełożony Filipa, fan sportów ekstremalnych, śledził je na ogół z bezpiecznej odległości.
– Bardzo przepraszam, panie komendancie, ale sprawy osobiste, na które niestety nie miałem wpływu, zatrzymały mnie w domu. To już się nie powtórzy – wyrecytował Filip.
– Co do tego nikt nie ma wątpliwości. – Komendant był człowiekiem prostolinijnym i nie widział powodu, by komplikować oczywiste sprawy. A ta niewątpliwie taka była. Dlatego bez zbędnych słów odwrócił monitor komputera w kierunku swojego podwładnego i wskazując na zdjęcie, powiedział krótko, znaczącym tonem: – O!
– O… kurwa… – wyjąkał zbielałymi wargami posterunkowy Nadziany. Na fotografii umieszczonej na popularnym portalu randkowym znajdował się on sam, Filip, nagi, przykuty do łóżka, z jedną fantazyjną kokardą zawiązaną na głowie, a drugą na członku.
– Ja tam do was nic nie mam – zaznaczył komendant. – Do wyra nikomu nie zaglądam, jak nie muszę. Ale kolegów z pracy macie mi, posterunkowy, nie bałamucić, bo inaczej wsadzę wam pałkę tam, gdzie słońce nie dochodzi… I to nie jest propozycja, posterunkowy – dodał, patrząc z niesmakiem na zdjęcie. – A swoje orgie uprawiajcie po służbie, a nie w godzinach pracy, zrozumieliśmy się? – Nie czekając na odpowiedź podwładnego, wskazał palcem drzwi: – Możecie odejść, posterunkowy.
Nadziany tylko huknął: – Tak jest, panie komendancie! – i wyszedł.
– Jasna cholera! – jęknął, biegnąc do kanciapy, gdzie siedzieli koledzy. Nie dość, że musiał tłumaczyć matce, że jest już duży i nie musi się z niczego tłumaczyć, a zwłaszcza ze swojego życia seksualnego, to jeszcze komendant potraktował go jak zboczeńca. A Beatę… Beatę po prostu zabije i zrobi to bardzo powoli.
– Jasna cholera – powtórzył, gdy zobaczył swoje zdjęcie przypięte do tablicy z korka.
– Niezłe ujęcie – zażartował Tomasz, jeden z jego kumpli.
– Zamorduję ją! – warknął, zrywając zdjęcie z tablicy.
– Chyba jego – rzucił ktoś inny.
– Jak to, jego? – Nadziany nie zrozumiał.
Tomasz ze współczuciem i źle skrywanym rozbawieniem popukał palcem w adres strony, z której ściągnięto zdjęcie. Był to portal randkowy. Dla gejów.
– Jasna cholera!
– Mówiłem, że to się kiedyś na tobie zemści, stary. Którą tak wkurzyłeś? – zapytał.
– To Beata – odparł ponuro Filip. – Musiała zrobić to zdjęcie, jak spałem. W dodatku zostawiła mnie przypiętego kajdankami do łóżka, a klucz położyła na komodzie naprzeciwko. Musiałbym się chyba teleportować, żeby go dosięgnąć.
– To jak się uwolniłeś?
Nadziany popatrzył na niego spode łba i powiedział:
– Matka wróciła wcześniej z sanatorium.
Przewrócił oczami, słysząc wybuch śmiechu kolegów.
– A skąd w ogóle macie to zdjęcie?
– Zdaje się, że ta panienka wysłała linka do wszystkich kontaktów w twoim telefonie. Mam nadzieję, że noc była udana?
– Zamorduję ją – powiedział po raz wtóry Joker, sięgając po telefon i wybierając numer dziewczyny. Ta odebrała już po drugim sygnale: – Cześć, misiu pysiu, tęskniłeś?
– Coś ty zrobiła?!
– Ale że co? Kolor ci się nie podobał? W czerwonym ci do twarzy… – kpiła w żywe oczy.
Przynajmniej się nie wypiera. To już coś.
– Ale za co? – zapytał już spokojniej, widząc, że krzykami nic nie zwojuje. – Za co, Beatko?
– Bo mam na imię Agata, ty fiucie!!! – wrzasnęła i rozłączyła się.
Joker z osłupieniem patrzył na aparat. No tak, miała jakąś dziwną minę, kiedy się spotkali. Gdy zadzwonił, też jakoś dziwnie rozmawiała. A on dał jej trzy gwiazdki! Trzy na pięć! A że imię pomylił? Ważne, że w ogóle o niej pamiętał! Tylko dlaczego miał ją zapisaną jako Beatę? – dumał przez chwilę, po czym wykasował jej numer z telefonu.

Poznań,
6 kwietnia 2013 roku, godz. 7.00

Posterunkowy Krystian Dziany, przez przyjaciół zwany Krysiem – a ich grono wykruszyło się w zastraszającym tempie, od czasu gdy postanowił uczynić swoim życiowym celem przestrzeganie prawa i porządku, ochronę obywateli i ściganie tych wszystkich, którzy zagrażali obowiązującemu prawu, porządkowi i ochronie – wszedł na posterunek. Głowę trzymał nisko, uważając tylko, żeby mu czapka nie spadła. I tak kątem oka widział uśmieszki kolegów. Uśmieszki, rzecz jasna, kpiące, nie pocieszające. Na żadne współczucie nie miał co liczyć.
Ostatnio prześladowała go zła passa. Był chodzącym prawem Murphy’ego, ilustracją zasady, że jeśli coś mogło się nie udać, z pewnością się nie uda. A to, co mogło się udać… No cóż… I tak to zawalił. Kumple z podwórka nie zrozumieli życiowego powołania Krysia i stopniowo zwarli szeregi. Jak najdalej od niego. A nowych przyjaciół nie przybyło. Kariera stanęła w miejscu, życie prywatne kulało. Nie to, że się nie starał. Starał się, aż za bardzo. Po prostu brakowało mu przysłowiowego łutu szczęścia.
Swego czasu udało mu się przenieść z prewencji do drogówki, ale jego kariera w tym wydziale trwała równe siedem dni. Siódmego dnia, gdy Bóg odpoczywał, a Kryś ciężko pracował, w błocie i strugach deszczu łapiąc kierowców, głównie za przekraczanie prędkości, chyba sam szatan podniósł lizak do góry, by zatrzymać najprawdziwszą wiedźmę, nie tylko z charakteru, lecz także z urody. Wiedźma nosiła to samo nazwisko co komendant policji i nie była to przypadkowa zbieżność nazwisk ani działanie sił nieczystych, choć co do tego można by mieć wątpliwości. Przepięknym lexusem, na którego z pensji policjanta ciężko byłoby odłożyć, nawet gdyby zrzucił się cały posterunek, jechała żona komendanta. Komendant to porządna firma i nie zwykł czynić wyjątków. Rodzina nie rodzina, każdemu według zasług. Wprawdzie krzywym okiem spojrzał na Krysia, ale zajścia publicznie nie skomentował, bo polskie prawo drogowe wyjątku dla lexusów nie czyni.
Ani dla małżonek komendantów policji.
Cała sprawa rozeszłaby się po kościach, gdyby Kryś kilka dni później nieopatrznie nie skomentował zajścia:
– Lexus pierwsza klasa. Ale babsko za kierownicą rozlazłe jak przysłowiowa ropucha. Fuj! – I otrząsnął się, bo już od dziecka nie lubił ropuch ani innych płazów. Pech chciał, że właśnie w tej chwili komendant wyszedł z gabinetu. Słowa nie powiedział. Zmierzył tylko Krysia zimnym wzrokiem i oddalił się z godnością.
Następnego dnia Kryś znów trafił do prewencji. Może i zajęcie ciekawsze, zwłaszcza gdy wspomaga się kolegów z kryminalnego, ale dziwnym trafem, jak była możliwość dostania paskudnej interwencji, to właśnie on ją dostawał. Nie dziwota więc, że zmianę z nim koledzy z posterunku traktowali jak karę bożą.
Wszedł do kantorka, gdzie stała niewielka kuchenka, i pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Żeby chociaż w miłości się układało, ale to też nie. Kryś nade wszystko chciał się zakochać i to akurat nie było trudne. Tylko że on chciał się zakochać z wzajemnością, a tego marzenia za nic nie dało się zrealizować. Już od czasów piaskownicy nie miał powodzenia u płci przeciwnej. I mimo że zbliżał się do trzydziestki, nic w tym zakresie się nie zmieniło. Zdesperowany, próbował swoich sił na portalu randkowym, ale nieopatrznie wygadał się kolegom z pracy. Nie trzeba było długo czekać, gdy napisała do niego piękna, jasnowłosa bogini, którą koledzy spreparowali metodą „wytnij i wklej”. Co było potem? Kryś nie miał ochoty wspominać. W przeciwieństwie do jego kumpli z pracy.
– Hej, Dziany! – Głos partnera przerwał ponure rozmyślania Krysia. – Zbieraj się. Chyba awantura domowa.
– Dobra, idę. – Odstawił kubek do szafki i pożegnał się z kawą. Unikając kpiącego spojrzenia oficera dyżurnego, wybiegł przed komisariat, gdzie kolega wsiadał już do radiowozu. Ruszyli z piskiem opon.
– Kto wygadał? – zapytał.
– Stary, chyba się nie spodziewałeś, że sprawa przejdzie bokiem? – Jankowski zerknął kpiąco na kolegę. – Przejdziesz do legendy.
– Dzięki. Tę legendę wolałbym sobie podarować. – Kryś zaczerwienił się mocno.
– Ciesz się, że nie wylądowałeś na youtubie.
– Nic więcej nie mów. – Naciągnął czapkę na oczy.
Stwierdzenie, że jego ostatnia akcja, stanowiąca aktualny temat kpin całego komisariatu, nie była szczególnie udana, to eufemizm.
– Powinieneś wziąć kilka dni wolnego – poradził kolega, skręcając w drogę wewnętrzną prowadzącą między blokami.
– Nic mi nie jest – burknął Kryś.
– Zarobiłeś solidnego guza. Powinieneś odpocząć. Z drugiej strony, gdyby to mnie pobiła dwunastolatka…
– Zamknij się! – warknął, bardziej ze wstydem niż złością Dziany.
– Dobra, żartowałem… Słuchaj, gdybym to ja poszedł do tego garażu, to ja bym zarobił w łeb. Nie masz czym się przejmować. – Jankowski współczuł partnerowi, mimo że jemu samemu trudno było opanować rozbawienie na wspomnienie owego incydentu.
Kryś nie odpowiedział. Siedział pogrążony w chmurnym milczeniu. Miał dość. Naprawdę miał dość tej pracy. I potrzebował przestrzeni.

Leszno,
10 kwietnia 2013 roku

Joker padł na łóżko z silnym postanowieniem, że najwyższa pora na noworoczne postanowienia. To nic, że zaraz będzie połowa kwietnia. Lepiej późno niż później, jak głosił tytuł jednego z filmów z Jackiem Nicholsonem. Po pierwsze, koniec z kobietami. To akurat nie powinno być trudne, bo Beata, pardon, Agata, przesłała linka również do wszystkich dziewczyn Filipa. Po drugie, koniec z kumplami z pracy. Potrzebuje nowego miejsca, gdzie nikt go nie zna, nikt nic o nim nie wie i potraktuje go poważnie jako funkcjonariusza organów ścigania. Po trzecie, trzeba skończyć z prześladującym go pechem. To akurat wydawało się dość trudnym postulatem, a nawet z góry skazanym na niepowodzenie. Głównie dlatego, że Nadziany nie wierzył w pecha. Wierzyła jednak cała reszta otaczającego go świata, a i on sam po dzisiejszym dniu zaczął się przekonywać do tej teorii.
Ten tydzień zaczął się spotkaniem z matką, która ostatni raz widziała swojego syna takiego, jakim Pan Bóg go stworzył, gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy Filip miał z dziesięć lat, a i tak tylko dlatego, że weszła do jego pokoju bez pukania. Potem komendant, koledzy, nieszczęsna rozmowa z Beatką, pardon, Agatką i kilkoma innymi kobietami, które nie zamierzały udzielić mu stosownej do jego stanu ducha pociechy. O setkach, tysiącach czy może nawet milionach nieznajomych, mających przyjemność oglądania jego wdzięków na ekranie, wolał nawet nie myśleć. Zwłaszcza że nie znał hasła do kont założonych przez mściwą kochankę na portalach. Dopiero gdy skontaktował się z administratorami, ci wspaniałomyślnie postanowili pójść mu na rękę i wykasowali zdjęcia.
Następnie wszystko potoczyło się standardowo.
Jak zwykle nawalił radiowóz, do którego wsiadł Filip. Czekali dobre pół godziny na stacji benzynowej, by zatankować, gdy cysterny pompowały paliwo do zbiorników pod ziemią. Potem padła kasa fiskalna, nie udało mu się zapłacić kartą za kawę, bo zablokował się terminal, a gdy zaczął wlewać benzynę do baku, zaciął się zawór. Tomasz nic nie mówił. Nie musiał. Wszyscy wiedzieli, jak Joker działa na wszelkie urządzenia mechaniczne. Był urodzonym pechowcem. Albo miał skomplikowaną aurę. Cokolwiek to było… działało.
No i domofon. Rzecz jasna, nie zadziałał. A on zapomniał kluczy. Jedyne, co mu zostało, to czekać, aż będzie wracać któryś z sąsiadów, gdyż klawiatura zablokowała się najzwyczajniej w świecie. Czekał jakieś pół godziny, aż zauważył wracającą z pracy sąsiadkę. Kiedy kobieta podeszła do domofonu, na wszelki wypadek odsunął się od wejścia, by nie zadziałała jego szczególna aura. Sąsiadka spojrzała nieufnie, gdy wchodził za nią do środka.
Uśmiechnął się swoim słynnym zawadiackim uśmiechem działającym na płeć piękną, i przeskakując po dwa stopnie, popędził do mieszkania matki, do którego przeniósł się kilka tygodni temu.
I tak naprawdę to była kropla, która przelała czarę goryczy. W wieku trzydziestu lat znów mieszkał z rodzicielką, bo podczas instalacji kina domowego padła cała elektryczność i jego własne, prywatne mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach. Aktualnie znajdowało się w fazie rozkuwania i zakładania od podstaw całej instalacji i jego właściciel na wszelki wypadek, do czasu zakończenia pracy przez elektryka, wolał trzymać się od niego z daleka.

 
Wesprzyj nas