Mijają lata, a Leszek Bugajski ciągle pisze i błyskotliwie, i mądrze. To musi budzić zniecierpliwienie, podejrzliwość i niechęć.


Komuniści kombinowali przez lata i nie udało im się stworzyć kultury dla mas, która by te masy zainteresowała i porwała. Taka kultura kształtuje się teraz, ale nikogo nie indoktrynuje ani nie edukuje – przeciwnie, sprzyja najprostszym gustom. Mimowolnie jednak całkiem sporo opowiada o naszym świecie. O tym, że zdrowy rozsądek jest w nim towarem coraz bardziej deficytowym, że atakują nas rozmaite formy głupoty, że mamy więcej niż kiedykolwiek wcześniej powodów do strachu o teraźniejszość i przyszłość, że Bóg, który podobno to wszystko stworzył, nie chce za nic ponosić odpowiedzialności – schował się i udaje, że go nie ma.

I co nam w tej sytuacji pozostaje? Czujność (w gruncie rzeczy bezcelowa), śmiech przez łzy, wymazywanie strachu… A popkultura nam gra do końca, jak orkiestra na Titanicu.

Mijają lata, a Leszek Bugajski ciągle pisze i błyskotliwie, i mądrze. To musi budzić zniecierpliwienie, podejrzliwość i niechęć.
Janusz Głowacki

Pierwsze teksty autora tej książki czytałem w dawnych, mrocznych czasach, kiedy to list kilku pisarzy powodował panikę w sferach rządowych, przedstawienie teatralne prowokowało uliczne demonstracje, a Polski film, literatura i plastyka święciły triumfu na świecie.
Mijały lata, zachodziły historyczne zmiany, a Leszek Bugajski cały czas na swoim trudnym posterunku, regularnie i wnikliwie analizował wydarzenia kulturalne w naszym kraju.
Ponieważ zdarzało mi się nie rzadko czytać jego wyrafinowane eseje poświęcone kulturze, mogę autorytatywnie stwierdzić, że Leszek cały czas się rozwija.
Szkoda tylko, że kultura Polska się zwija.

Andrzej Mleczko

Leszek Bugajski – krytyk literacki i publicysta, autor książek o literaturze i kulturze popularnej, za które dostał kilka ważnych i nieważnych nagród. Ironista i wesoły pesymista, przeciwnik politycznej poprawności i przynależności do czegokolwiek. Zwolennik destrukcjonizmu i niekonsekwentny anarchista. Wielbiciel sztuki aktorskiej Jasona Stathama. Jako redaktor pracował w kilkunastu czasopismach, pisywał do kilkudziesięciu. Aktualnie (i od dawna) zajmuje się krytyką literacką w miesięczniku „Twórczość” oraz pracuje w dziale kultury tygodnika „Newsweek Polska”.

Leszek Bugajski
Kupa kultury. Przewodnik inteligenta
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 10 czerca 2014

Wszystko, co spada, tworzy kupę
Otto von Schutthaufen
(niemiecki filozof, zaginął 2 kwietnia 1934)

APOKALIPSA
Zamiast wstępu

Z kulturą wszyscy mają kłopoty. Pod każdym względem. Na dobrą sprawę nie ustalono nawet jeszcze z naukową precyzją jej definicji. Z jednego punktu widzenia traktuje się ją bardzo ogólnie i uznaje za nią właściwie wszystko, co jest wytworem ludzkiego intelektu, od prostych obyczajów codziennych po wyrafinowane wynalazki i najbardziej skomplikowane dzieła artystyczne. Wtedy kultura jest określeniem nieomal tak pojemnym jak cywilizacja i tak ją w gruncie rzeczy traktujemy, gdy mówimy i piszemy na przykład o takim czy innym kręgu kulturowym. Z drugiego punktu widzenia, przeciwnego, w ujęciu wąskim i prostym, kultura bywa tym samym co umiejętność zachowania się, wytwornego wywijania sztućcami w czasie posiłku, cmokania w rączki dam, kiedy trzeba. Kultura staje się wtedy tym samym co gładkie obejście, kindersztuba itp.

Najczęściej jednak kultura to mniej więcej to samo co sztuka, czyli całość tego, co człowiek tworzy, by opisać w sposób artystyczny świat, by go upiększyć, ubarwić swoje życie. Dlatego w nazwie stosownego ministerstwa słowo „kultura” właściwie jest synonimem sztuki. Takie podejście jest najpowszechniejsze i nam najbliższe. I tego się trzymajmy.
Ani my nie jesteśmy uczonymi, by dążyć bezwzględnie do precyzji terminologicznej, ani ta książka nie jest dziełem naukowym. Możemy więc robić tu, co chcemy, i zachowywać się tak swobodnie, jak się nam podoba.
Możemy na przykład przyjąć, że kultura to taki rodzaj działalności, który stwarza jej odbiorcom okazję do ucieczki przed codziennością lub jej ubarwienia – każdemu na takim poziomie, jaki mu odpowiada, od najgłupszej popkultury, choć przecież i kultura popularna wytwarza produkty ambitne i zahaczające o wyższe piętra wyrafinowania, poprzez cały artystyczny mainstream po dzieła wymagające od odbiorców skupienia i kompetencji. Każdy gdzieś tam znajdzie jakąś okazję odejścia od własnego życia i jego problemów, spotkania z innymi problemami, zdystansowania się do swojej teraźniejszości, by ją potem – oby – lepiej rozpoznawać. No, ale to przecież banały.

Możemy także wyobrazić sobie kulturę jako krainę niezwykłego bogactwa najrozmaitszych narracji, bogactwa fabularnego i formalnego, gatunkowego i każdego innego, po której buszujemy sobie dla zabawy, w celu zdobywania doświadczeń, wiedzy, korygowania swoich sądów i opinii. Albo po prostu z nudów, dla zabicia czasu. Każdemu według potrzeb. No i dalej możemy sobie wyobrażać, że tę wspaniałą krainę zalewa powódź albo że spadła na nią plaga – nie żadna tam dżuma czy zmutowany wirus grypy, ale plaga komercji. Niby nic w tym złego, bo kultura zawsze była dla jej twórców formą zarabiania, a w każdym razie w takiej intencji większość z nich zabierała się i zabiera do twórczości.
W końcu skądś się wzięło powiedzenie popularne w środowisku literackim, że dla przyjemności to piszą tylko grafomani – w domyśle: prawdziwi artyści tworzą dla forsy. Nawet jeśli oni sami – zdarzało się nie tak znów rzadko, niestety – nie zarobili na swoich dziełach, bo wyprzedzały epokę, nie trafiły w gust współczesnych, to zarabiało na nich potomstwo czy przypadkowi spadkobiercy.

Tyle że w miarę jak w naszym kręgu cywilizacyjnym (kulturowym) coraz intensywniej dbano o poziom wykształcenia, narastała potrzeba upowszechniania dóbr kultury (od druku po MP3), a żeby je upowszechniać, musiało powstać coś, co niekiedy nazywane bywa przemysłem kulturalnym (fonografia, kinematografia, media wszelkiego rodzaju), a skoro powstał przemysł, musiał się on zacząć rządzić zasadami właściwymi działalności przemysłowej, czyli kwestią nadrzędną stała się rentowność, zysk! Oczywiście systemy państwowe, nawet te ślepo kierujące się tzw. liberalizmem gospodarczym, mają wyrzuty sumienia i tworzą w krainie kultury niewielkie zaułki, w których funkcjonują instytucje i artyści otrzymujący dotacje, granty, stypendia po to, by choć przez chwilę oddać się mogli tworzeniu czegoś, co nie jest czystą komercją. Ale to nie zatrzymuje globalnego procesu. Bo jeśli do produkcji dóbr kultury dobrał się kapitalistyczny przemysł i podpiera się ideą gospodarczego liberalizmu, musiała ruszyć lawina: skoro można zarobić, to trzeba zarabiać. Taka jest logika sytuacji, taka jest zasada funkcjonowania systemu. No i mamy to, co mamy.

Macherzy od tych spraw odkryli, że sprzedaż wyrafinowanych dzieł artystycznych ani nie jest łatwa, ani nie daje dużych pieniędzy – trzeba się napracować, wyszukując rynkowe nisze, trzeba rozbudzać snobizmy, nawet jeśli ich obiekty są niewiele warte. To akurat najlepiej widać na obszarze sztuk plastycznych, gdzie ceny prac niektórych artystów (artystów? Dobrze, powiedzmy tak, nie wartościując, tylko określając zawód) wyśrubowane są ponad poziom możliwy do ogarnięcia zdrowym rozsądkiem.
No, ale pojedynczy obraz (nawet multiplikowany, jak to sobie wymyślił Warhol) to dla systemu przemysłowego tylko eksces – osiąga wysoką cenę dlatego, że jest pojedynczy, a prawdziwie wielkie pieniądze daje produkcja masowa: miliony sprzedanych płyt, setki tysiące czy też miliony sprzedanych książek. Ażeby sprzedać miliony egzemplarzy tych produktów, ich zawartość musi trafiać w jak najbardziej powszechny, średni gust. I trafia! Przykładów można przywołać setki, jeśli nie tysiące.
Generalnie nie mam nic przeciwko temu, ale kwestią do rozważenia pozostaje to, na ile system zarabiający górę kasy na zaspokajaniu średniego gustu artystycznego powinien się czuć odpowiedzialny za całą kulturę, czyli inaczej mówiąc, czy powinien, a jeśli powinien, to w jakim stopniu, rezygnować z części swoich dochodów, by wspierać twórców pragnących zaspokajać gusty ponadśrednie?
Bo że ochoczo obniża poziom i zaspokaja coraz bardziej bezwstydnie gusty niżejśrednie, widać gołym okiem, ale właśnie tam, „niżej”, leżą większe pieniądze, po które tylko głupi by się nie schylił. Stąd na przykład wielka kariera Justina Biebera, która przecież nie rozwinęłaby się bez stosownych inwestycji, stąd powodzenie powieściowego cyklu o erotycznych ekscesach Greya i jego niewinnej jak lilia młodej partnerki, stąd specjalne kanały telewizyjne żyjące z disco polo itd., itd.

I znów muszę powtórzyć: nie mam nic przeciwko, w końcu o gustach się nie dyskutuje, a i skądinąd wiadomo, że smakosze sztuki wyrafinowanej też od czasu do czasu lubią się upodlić kontaktem z kiczem – to odświeża. Mam natomiast co nieco przeciwko temu, że właściwie już nie istnieją naturalne kanały poprawiania kiepskiego gustu, że coraz rzadziej ktoś ma odwagę powiedzieć publicznie czy napisać: „Słuchasz sobie Justina Biebera, bo ci to sprawia przyjemność i daje radość, to sobie słuchaj, ale spróbuj od czasu do czasu posłuchać na przykład Nicka Cave’a, bo warto, bo to lepsze, bo to ci może dać więcej satysfakcji, ba, to może ci przynieść korzyści wizerunkowe”. Niczego takiego nie widać ani nie słychać – słychać natomiast tętent koni jeźdźców apokalipsy, którzy najeżdżają krainę kultury.

Pierwszy był chyba ten, który ma na swoim proporcu napisane: infantylność. To jest problem na pierwszy rzut oka mało poważny, ale jego niszczące działanie jest długofalowe oraz istotne. Pamiętam czasy, gdy kino twardo walczyło z opinią, że jest tylko zabawą, i jego twórcy robili wszystko, by uznano ich za pełnoprawnych artystów. Jeszcze dawniej (tego to ja już nie pamiętam) Charlie Chaplin był artystą kina, ale nie zapominał o tym, by stawiając ważne problemy, nie przestawać bawić. No ale później, gdzieś na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, przyszły czasy dominacji reżyserów uznawanych za jedynych i niepodległych autorów swoich filmów. I stawiali oni „wyraz artystyczny” nad całą resztą składników dzieła kinowego, które decydowały o jego atrakcyjności.
Tempo akcji przestało być ważne, atrakcyjność opowiadanej historyjki także – liczył się nastrój zadumy, eksperymenty z demontażem fabuły (zresztą wtórne względem tego, co już wcześniej przećwiczyła literatura) czy sposobem fotografowania. Pamiętam spotkanie z Romanem Polańskim, na którym zadano mu pytanie o to, co sądzi o – wówczas modnym i poważnie traktowanym przez filmową krytykę – nurcie nazywanym Dogma. Zapominalskim lub niedoinformowanym przypomnę, że chodziło jak zwykle w takich przypadkach o zbliżenie filmu do życiowej prawdy, a więc w dużej części improwizowanie fabuły i niestosowanie sztucznego oświetlenia, oczywiście ze szkodą dla atrakcyjności obrazu. Usłyszawszy to pytanie, Polański popatrzył na pytającego z ironią i powiedział coś, co wydaje mi się głęboko słuszne: Po co pokazywać coś źle, jak można pokazać dobrze (cytuję z pamięci). Proste? Proste.

Głębszy sens tego, co powiedział Polański, jest taki: film kręci się po to, by opowiedzieć widzowi historyjkę (wzruszającą, poruszającą itp.), i trzeba to zrobić w sposób jak najbardziej atrakcyjny dla tegoż widza, bo on przecież płaci za jej oglądanie. Jeśli więc chcemy mu coś pokazać, to musimy to oświetlić tak, żeby on zobaczył, co jest do zobaczenia, a nie wytrzeszczał oczy, by dostrzec szczegóły sceny pokazywanej mu przez trzęsącą się kamerę. Takie rzeczy to on sobie może sam nakręcić na wakacjach, a nawet przy odrobinie szczęścia dostać za to nagrodę na przeglądzie filmików amatorskich.
Kontynuując tę dygresję, dodam tylko, że historia sztuki jest usłana takimi jak Dogma pomysłami zbliżania sztuki do życia, bo chyba wszystkie artystyczne awangardy chcą zburzyć artystyczne konwencje w imię sztuki prawdziwej, zbliżającej się maksymalnie do prawdziwego życia. A potem ich prawodawcy nie mogą zrozumieć, dlaczego publiczność odwraca się do nich plecami. Z czego wniosek, że są po prostu głupkami, bo nie pojmują prostej prawdy, iż odbiorcy sztuki wcale nie chcą sztuki przekraczającej granicę między życiem i sztuką, że otwierając książkę, kupując bilet do kina czy muzeum, chcą się zetknąć z czymś, co ma pozory realizmu, prawdy, ale przecież prawdą i ortodoksyjnym realizmem nie jest, bo prawdę życia i wszystkie jego realne odcienie to oni smakują na co dzień.
Wchodząc do świata sztuki, chcą być zabawiani – jedni mądrze, inni bardziej głupio czy prostacko, ale przecież nie chcą w powieści brnąć przez wypowiedzi dukających i niegramatycznie składających zdania bohaterów, bo takie zdania sami produkują i takie same słyszą bez przerwy, gdyż z nich się składa tzw. mowa potoczna. W kinie też nie chcą gapić się na niewyraźne cienie, bo takie widzą stale przez okno, przez szyby autobusu czy samochodu.

Oczywiście prześlizgnąłem się tylko po powierzchni jednego z najdłużej i najszerzej rozważanego problemu pojawiającego się w myśleniu o sztuce, ale nie ma powodu, by tu akurat wchodzić w głąb tych spraw. Wróćmy lepiej do początku lat sześćdziesiątych, kiedy bogami kina byli tacy reżyserzy, jak Antonioni, Bergman czy twórcy francuskiej Nowej Fali. Publiczność przekonali o ich boskości pełni kompleksów krytycy i teoretycy filmu. Najwyższe oceny zdobywały obrazy, w których widzowie kontemplowali łagodnie falujące firanki albo spacery bohaterów ze zbolałymi minami, oznaczającymi głęboki namysł i egzystencjalne cierpienia.
Na ogół były to filmy nudne jak flaki z olejem, ale wspomniałem tu o nich dlatego, by zasygnalizować, że kilkadziesiąt lat temu naturalnym kierunkiem rozwoju kultury było – udane czy chybione to już inna sprawa – podnoszenie intelektualnego poziomu jej wytworów. To oczywiście był tylko kierunek, w którym podążać wszyscy ani nie zamierzali, ani nie chcieli. W końcu jak jest wytyczona droga, to nie ma przymusu, by się nią poruszać, można sobie spacerować po ścieżce. Nikt jednak nie miał odwagi zanegować zasady, że to, co mądrzejsze, to lepsze.

 
Wesprzyj nas