Jak napisał Martin Amis w „Sunday Timesie”: jeśli raz się czytało DeLilla, „chce się poznać wszystkie jego dzieła”. Można się zatem spodziewać, że wielbiciele tego wybitnego amerykańskiego pisarza chętnie sięgną po jego debiutancką powieść


Americana pierwszy raz ukazały się w 1971 roku. Osiemnaście lat później autor przygotował nowe wydanie, usuwając z oryginalnej wersji kilka stron.

Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest David Bell. Ma dwadzieścia osiem lat i dobrą posadę w sieci telewizyjnej. Cieszy się opinią młodego i zdolnego. Nie znaczy to jednak, że może spać spokojnie – przecież zawsze znajdzie się ktoś młodszy i zdolniejszy. Raz po raz jakiś program zostaje zdjęty z anteny, krążą plotki, że ten czy ów jest na liście przewidzianych do zwolnienia, a na domiar złego niewykryty osobnik nazywany Trockim podrzuca na biurka pracowników notatki o dziwnej i niepokojącej treści.

Bell tymczasem podejmuje nowe zadanie: wyrusza w podróż na Zachód, żeby zrealizować dokument o Indianach Nawaho. Towarzyszą mu między innymi ekscentryczna rzeźbiarka Sullivan i były lotnik Pike. Z biegiem czasu służbowa podróż zaczyna nabierać coraz bardziej duchowego charakteru. David Bell dochodzi do wniosku, że zamiast kręcić rutynowy dokument na potrzeby telewizji, zrobi własny film, odważny stylistycznie i bardzo osobisty, z udziałem przyjaciół i przypadkowo spotkanych ludzi.

Kiedy główny bohater z telewizyjnego reportera zmienia się w awangardowego filmowca, powieść, która z początku mogła się wydawać krytyką korporacyjnej rzeczywistości, przekształca się w refleksję nad źródłem lęków i patologii, jakie gnębią Amerykę czasu wojny w Wietnamie. Przenikliwość obserwacji DeLilla sprawia, że – jak to określiła Joyce Carol Oates – „prawie każde zdanie Americanów, dźwięczy prawdą”.

Don DeLillo – urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu. Pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach).
W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.) Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Gracze, Mao II).
W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona. DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, Nazwy).
Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy’ego. Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen czy David Foster Wallace) powołują się na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA – jeszcze bardziej szczegółowego opisu zdarzeń, które mogły doprowadzić do śmierci Kennedy’ego.
W Oficynie Literackiej Noir sur Blanc ukazały się dotychczas powieści: Cosmopolis (2005), Libra (2007), Gracze (2008), Spadając (2008), Performerka (2009), Mao II (2010).

Don DeLillo
Americana
Przekład: Michał Kłobukowski
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 3 kwietnia 2014


Mieszkańcy małych wysepek powinni unikać filozofowania. Złudne przekonanie wyspiarzy, jakoby samotność i filozofia wynalazły się nawzajem, wydaje się bardzo przekonujące. Chyba z każdym dniem się pogłębiam. Często czuję, że jestem o krok od jakiegoś wielkiego filozoficznego odkrycia. Człowiek. Wojna. Prawda. Czas. Na szczęście za każdym razem wracam do siebie. Spoglądając ponad koronkami przyboju we własną nieposkładaną przeszłość, postanawiam zostawić innym ludziom sklecenie podzespołów. Cieszy mnie sztampowość tej sytuacji: człowiek i wyspa, wygnanie na najdalsze z możliwych przedmieść. Fale wzbierają i toczą się, teraz nierówne, kartka za kartką, zapisane strasznymi szalonymi słowami. Wszystkie kolory są zapożyczone: morze bierze je od plaży, a ona od nieba, ja zaś wracam z czasem po własnych śladach do domu.

(Odbywa się projekcja filmu).

W przemierzanym kraju wiele było wizji, okruchów snu rozerwanego wybuchem, a do naj mroczniejszych należały te, które po trzykroć przetworzyli nasi generałowie i przemysłowcy: imperia manganu, supernowoczesna artyleria, konsorcja i przywileje. Dla reszty z nas, a raczej dla niektórych spośród tej reszty, pozostało coś innego: marzenie o dobrym życiu, dosyć niewinne, z pozoru raczej proste, u mnie zaczęło się, gdy tylko nauczyłem się czytać, i przetrwało erę pierwszych astronautów, uroczyste powitanie na pokładzie lotniskowca, z czerwonym dywanem i przy dźwiękach orkiestry.

W marzeniu tym zawierało się wszystko, czego podobno pragnie każdy człowiek: tworzywa, rzeczy i ich cienie, lecz mimo to tkwiły w nim pewne zawiłości, krawędzie złudzeń i dobrowolnie wmawianych sobie kłamstw, domniemanie serio-komicznej śmierci. Trudniej jest osiągnąć niemal wyłącznie symboliczną egzystencję niż eksploatować zagraniczne złoża rud albo wysłać eskadrę samolotów, żeby rozwiesiła bomby nad jakąś wioską analfabetów. Toteż czystość zamiarów, prostota i wszelkie jej plony były udziałem najpotężniejszych wizjonerów, którzy mieli siłę stawić czoło ogólnemu szaleństwu. Reszcie z nas, nieodrodnym synom marzenia, pozostała już tylko zawiłość. Marzenie nie zostawiało miejsca na ukrytą pod warstwą symboli prawdę, na pisanie między wierszami, na obecność czegoś czarnego (i poniekąd prześmiesznego) u lustrzanych obrzeży ludzkiej świadomości. Chwilami bywało to trudne. Ale w dzieciństwie i nawet jeszcze później, o wiele później, wierzyłem w te wszystkie sprawy, w instytucjonalne przesłania, w psalmy i plansze, w obrazy, w słowa. Lepsze życie dzięki chemii. Katalog Searsa-Roebucka. Ciotka Jemima. Obwody moich snów chłonęły wszelkie impulsy z wszelkich mediów. Nasuwa się skojarzenie z echami. I z obrazem stworzonym na obraz i podobieństwo innych obrazów. Aż tak to było zawiłe.

Old Holly zaliczało się do przedmieść Nowego Jorku tylko w sensie czysto geograficznym. Nie panował w nim właściwy okolicznym osiedlom wielkomiejski klimat trujących tlenków. Nie było jedynie przystankiem, początkiem i końcem codziennych podróży. Nie bił od niego blask kunsztownego manikiuru. Domy (w większości stareńkie i mile zapuszczone) miały jedno lub dwa piętra i okienka z żaluzjami, wysokie pokoje, wielospadowe dachy oraz werandy, które czasem otaczały budynek ze wszystkich stron, powtarzając ekscentryczne kąty załomów dachu. Po każdym domu snuła się rozrzedzona plazma tożsamości, drażniąc zmysły przy­padkowego gościa. W jednym powietrze smakowało goździkami i łagodnym tytoniem, w sąsiednim lekko pachniało miętą, skądś zalatywało jakby lakierem, a stary dywan trącił miękką gęstą tabaką; gdzie indziej słychać było muzykę, zaledwie słaby pogłos zamkniętego fortepianu, tylko sztućce i ludzkie głosy, leniwe kazanie piłowanego drewna, tylko ciszę albo zastały wewnętrzny ton, ukryty w ciszy starych, tonących w słońcu pokojów. W niektórych pomieszczeniach pewnych domów podłogi były lekko spadziste, listwy obluzowane, a belki sufitu przekrzywione, więc gdy wietrzną, deszczową nocą wstawało się po szklankę wody, można było się poczuć trochę jak na statku podczas sztormu. Chłopiec bez trudu sobie wmawiał, że dom jest statkiem, bo schody skrzypiały, a w ciemnych zakamarkach, przyłożywszy dłoń do ściany, czuło się, jak cały budynek wzdycha w dzikich porywach wiatru. Mętne perswazje identyczności, niskie i czyste linie, które nie oznaczały zwycięstwa ani klęski, lecz pat, zrównanie, oschłą naukę stulecia, nie zdarzały się w tamtych domach. Tylko dwa z nich miały w ogrodach baseny. Miejscowy klub dla elity był bliski bankructwa.

Co się tyczy warunków fizycznych, Old Holly mogło zatem równie dobrze leżeć pośrodku Connecticut albo w którejś z pensylwańskich dolin, niezależnej gospodarczo od wielkich miast. Jeszcze mniej podmiejski był panujący w tej miejscowości nastrój. Nie zbudowano jej z myślą o samochodach. Ulice były dość wąskie, a o każdej porze dnia lub wieczoru widywało się przechodniów, zmierzających do skle­pów na Ridge Street. W śródmieściu nie było parkingów (nikt ich tam zresztą nie potrzebował) ani centrum zakupów czy aluminiowego kiosku cukiernika między placykiem do mini-golfa a polem treningowym dla prawdziwych golfiarzy. Wznosiło się za to wiele pagórków, zamiast symetrycznych skrzyżowań było sporo małych, uciążliwych zakrętów, a widok przednich świateł auta, wyłuskujących drzewa spośród nisko nawisłej mgły, wydawał się chłopcu czymś pięknym i rzadkim, bo samochody przybywały jak z innego świata i z trudem jeździły dziwacznymi lokalnymi drogami. Większość mieszkańców Old Holly zarazem tam pracowała. Byli to kupcy, robotnicy fabryczni, ludzie wolnych zawodów, a na stacji kolejowej w porach odjazdów do pracy i powrotów do domu nigdy nie robiło się tłoczno. Byliśmy więc miastem amerykańskim z wyglądu, zwyczajnym i mięsożernym, żyjącym w miarę powolnie, gotowym polec za ojczyznę lub za jej widoczki na fotografiach.

Harkavy Clinton Bell, ojciec mojego ojca, spędził w Old Holly siedem ostatnich lat życia. Zanim przeszedł na emeryturę, był jedną z najwcześniejszych legend świata reklamy: jako drugi w tej branży dołączył kupon do anonsu reklamowego w gazecie. To on zapisał mojemu ojcu dom w spadku. Kiedy przeprowadziliśmy się do niego z West End Avenue, miałem sześć lat, Jane skończyła dziewięć, a Mary dziesięć. Dzieciństwo upłynęło mi tam szczęśliwie. Dom miał wątpliwy rodowód architektoniczny: był bękartem, przybłędą, i należało kochać go tak, jak kocha się kundle. Nad kominkiem wisiał portret Harkavy’ego. Na tle zamglonych wzgórz dziadek wyglądał jak występny stryj Mony Lisy. W swoim pokoju nagromadziłem mnóstwo wędek, uczelnianych proporców, piłek bejsbolowych i modeli samolotów.

Zima mojego dwunastego roku.
Chłopcy znikli w gęstym śniegu. Wbiegłem do domu i zdjąłem buty, kurtkę oraz czapkę. W tamtych czasach poruszałem się wyłącznie biegiem, a czapkę zawsze zdejmowałem na końcu. Stanąłem przy oknie i popatrzyłem na rosnące zaspy. Pierwszy śnieg tamtej zimy napełniał wieczór ciszą, a najgęściej padał w kręgu światła latarń ulicznych. Czyjś zaparkowany samochód skrył się pod białym garbem. Nie ruszało się nic oprócz miękkiego blasku na śnieżnych rękawach powlekających gałęzie wszystkich drzew. W domu było ciepło, a ja słyszałem, jak matka i starsza siostra szykują kolację. Niebawem wrócił do domu ojciec, więc wybiegłem go powitać. Stał w holu, ogromny i różowy, otrzepując się ze śniegu, klaszcząc w urękawiczone dłonie i dysząc dymem. Po kolacji znowu stanąłem przy oknie, pogryzając domowe ciasteczka. Mary zmywała naczynia; Jane rysowała kredą na łupkowej tabliczce portret matki; ojciec przewracał stronice jakiegoś czasopisma; grzejnik gwizdał. Wszystkie te dźwięki w ciepłym domu – plusk wody i syk pary, przenikliwy zgrzyt kredy i szelest papieru, znajome głosy i czas pełznący po cyferblacie szafkowego zegara – otóż wszystkie te modulacje, których źródłem był sam dom, dodające otuchy i niezbędne, utwierdzały mnie w poczuciu bezpieczeństwa.

I nagle mężczyźni zaszurali łopatami do odgarniania śniegu.
Nie widziałem ich, ale wiedziałem, że tam są, zwaliści faceci zgarbieni nad robotą. Łopaty tłukły o lód, skrobały beton, aż ojciec się zainteresował. Poruszył się w fotelu i odłożył czasopismo. Matka przytoczyła coś, co przeczytała poprzedniego dnia, jakieś ponure dane statystyczne na temat związku między odgarnianiem śniegu a atakami serca, o zapaleniu płuc, wypadniętych dyskach i złamanych stawach biodrowych. Ojciec powiedział, że nieprędko zacznie się przejmować takimi sprawami, a po chwili wstał i włożył kurtkę. Kiedy mężczyzna chce odgarniać śnieg, nic nie odwiedzie go od tego zamiaru.
Ulicą wolno przejechał samochód z włączonymi wycieraczkami, a z sutereny wyszedł ojciec, trzymając w ręku łopatę. Widziałem przez okno trzy latarnie i ich pełne śniegu słu­py światła. Wkrótce miała nadejść Gwiazdka, a z nią goście, prezenty i obżarstwo. Gdyby tak się szczęśliwie złożyło, że padałby wtedy śnieg, to tym lepiej, bo później czekała nas tylko szkoła i ponure mroczne miesiące aż do pierwszego prawdziwie wiosennego dnia. Ale za wcześnie było na marzenia o wiośnie, bo przecież jeszcze nie minęła Gwiazdka. Najgorsze zaczynało się po niej: do wiosny kawał czasu, a po drodze nic, tylko szkoła. Matka się rozpłakała.

Wyszedłem na dwór i stanąłem przy furtce. Ojciec, nie widząc mnie, odgarniał śnieg, a wzdłuż całej ulicy różni inni faceci w milczeniu robili to samo, dysząc dymem, i w cichej, niezachwianej śnieżycy wyglądali jak starożytni przedstawiciele ponadczasowych zawodów, pasterze na łące lub cierpliwi rybacy pilnujący sieci zarzuconych w zimowe jezioro. Nocne powietrze było przenikliwe i rzadkie. Nie jeździły żadne auta i było za zimno na spacer z psem albo na sprawdzanie, czy śnieg dobrze się lepi. Też chętnie bym poodgarniał, ale mieliśmy tylko jedną łopatę, a wiedziałem, że ojcu to odśnieżanie sprawia frajdę, więc odpuściłem. Pomyślałem o wszystkich ludziach w mieście, których lubiłem, i o tych, których nie lubiłem. Wyobraziłem sobie, że czołgam się przez dżunglę jak komandos, z nożem w zębach. Tropikalne ptaki wrzeszczały w upale. Pełznąc na brzuchu między drzewami, dotarłem pod sam dom. Mieszkał w nim doktor Weber. Wlazłem przez okno, a on zszedł po schodach. Schowałem się za drzwiami do kuchni. Wszedł tam i chciał zapalić górne światło, już nawet wyciągnął rękę, ale szybko, z dłonią na jego ustach, nożem po gardle, cicho, cichutko szepcząc mu prosto w ciepłe ucho mściwe słowa, zabiłem go.

Wśród śniegu rozradowani mężczyźni szurali łopatami. Wszedłem po schodkach i nagle coś uderzyło mnie w plecy. Odwróciłem się i zobaczyłem, że ojciec uśmiecha się, otrzepując śnieg z dłoni. Zaczekałem, aż odniesie łopatę do sutereny, i razem wróciliśmy do domu.

 
Wesprzyj nas