Książka o trzech wielkich apetytach: na poznawanie świata, wspaniałe jedzenie i niczym nie ograniczoną wolność!


W stronę słońca! Relacja z niezapomnianej podróży do tropików. Dla wszystkich, którzy marzą o dalekich wędrówkach, życiowej zmianie, ucieczce od codzienności. Oto historia dwójki ludzi, którym to się udało!

Kanadyjskie małżeństwo postanowiło postawić wszystko na jedną kartę i zrealizować marzenie: dwuletni rejs po Karaibach. Koniec z chłodem zimowego Toronto, koniec z deadlinami, z pracą na etat i po godzinach, koniec z karierą! W pamiętniku z tej egzotycznej podróży dziennikarka, Ann Vanderhoof, zawarła także szereg równie egzotycznych przepisów.

Teraz, kiedy to piszę, po powrocie z prawdziwego świata do biura, do domu, do ciągłych zmagań z terminami, i spoglądam na podkładkę pod mysz po prawej stronie, ogarnia mnie wielka tęsknota. Patrzę na zdjęcie roześmianej kobiety zdejmującej kombinezon nurka na złotej plaży. Ma jasne włosy i szerokie ramiona. Te muskularne barki przy jej szczupłej sylwetce wyglądają, jakby wiedziały, co znaczy ciężka praca. Plaża na zdjęciu jest pusta — czysta, dziewicza, nie widać nikogo i niczego poza sprzętem do nurkowania leżącym na piasku u stóp kobiety. Morze za jej plecami to turkusowa tafla, na której unosi się samotna łódka z białym kadłubem i wysokim masztem.

Kobieta na nikogo nie patrzy, chyba nawet nie zdaje sobie sprawy, że ktoś robi to zdjęcie. Jest najzwyczajniej w świecie szczęśliwa.
Tą kobietą jestem ja.
Ann Vanderhoof

Książka znalazła się na liście Top Ten Books of the Year w rankingu Amazon w kategorii literatura podróżnicza.

Ann Vanderhoof – dziennikarka, pisarka, podróżniczka, zapalona żeglarka i miłośniczka dobrej kuchni. Na stałe mieszka w Toronto, ale większą część roku wraz z mężem spędza na jachcie Receta, eksplorując słoneczne Karaiby.

Ann Vanderhoof
W krainie obfitości mango
Przekład: Dorota Dziewońska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 20 marca 2014

Czas na wyspie

Kobiety na targu sprzedają girlandy przypraw — czosnku, kory cynamonu, liści laurowych, ziaren kakao, gałki muszkatołowej — którym nie sposób się oprzeć. Obwiesiłam już nimi całą łódź i teraz wszędzie czuję ich intensywną smakowitą woń. Właśnie nastał sezon owoców mango. Jest ich dosłownie zatrzęsienie, taka obfitość, która nas, ludzi z Północy, wręcz onieśmiela. Czujemy się zobowiązani próbować niemal wszystkiego.
Wpis w dzienniku, lipiec 1998

W oddali, na wyspie Hog, wznoszą się góry — łagodne czarne sylwetki na bledszym, rozjaśnionym gwiazdami niebie koloru skóry rekina. Przed naszą małą dingi nad powierzchnię oceanu wyskakują ryby: w smudze światła mojej latarki każda migoce krótkim metalicznym błyskiem. Powietrze jest ciężkie, ciepłe, wonne, czuć zapach słonego morza od strony połyskującej wilgocią skalnej ściany, odsłoniętej po odpływie, oraz bujnej roślinności — białych plumerii i kwitnących aromatycznych drzew, wyłaniających się spośród ciemnych górskich stoków.
Steve kieruje dingi w stronę wyższego z zaokrąglonych szczytów, a ja ze swojego miejsca zaczynam powoli, miarowo odliczać, na tyle głośno, by przekrzyczeć szum silnika: raz Missisipi… dwa Missisipi… trzy Missisipi… Kiedy dochodzę do „dziesięć Missisipi”, Steve obraca rumpel i skręcamy w kierunku drugiego, mniejszego wzgórza, dalej na północy. Od tego momentu w ciągu kilku sekund, gdybym odliczała w odpowiednim tempie, moja latarka powinna wydobyć z ciemności kilka białych boi wielkości melona, unoszących się na oceanie przed nami. Umieszczone mniej więcej co 6 metrów, wyznaczają trasę głębinową, która wije się między rafami koralowymi sięgającymi niemal powierzchni wody. Wypróbowaliśmy ten zwrot za dnia, kiedy morze było spokojne, słońce wisiało wysoko i wyraźnie było widać szafirową wstęgę bezpiecznej wody pomiędzy jaśniejszymi, żółtawozielonkawymi rafami.

— Zwolnij, z w o l n i j, jeszcze nie widzę boi! — krzyczę do Steve’a, nerwowo przesuwając snop światła po wodzie. M u s i m y zobaczyć boje, zanim cokolwiek zrobimy. Jeżeli nie wpłyniemy na szlak między nimi, niemal na pewno utkniemy na rafie i zniszczymy ją i silnik, a przy tym podziurawimy dingi na kolcach korali. Tego byśmy nie chcieli, siedząc w małym gumowym pontonie w ciemnościach na środku oceanu. Steve zmniejsza prędkość.
Wracamy z kolacji z przyjaciółmi w dniu moich czterdziestych szóstych urodzin. Ta przeprawa slalomem w ciemnościach między rafami to właśnie powrót do domu. Naszym domem jest bowiem teraz jacht o długości 12,8 metra i nazwie Receta, przycumowany na południowo-wschodnim wybrzeżu Grenady, w osłoniętej zatoczce za sięgającymi powierzchni rafami. Dotarliśmy na Karaiby z Toronto, gdzie jeszcze rok temu mieszkaliśmy, pracowaliśmy i dokąd wrócimy za rok. Przebyliśmy 3379 kilometrów na południe w linii prostej, ale wiele, wiele więcej drogą morską.

— O! Są! — Białe kule błyszczą, gdy przesuwam światło latarki z jednej na drugą, żeby Steve widział przestrzeń między nimi. Jesteśmy na dobrej drodze. Przed nami rozciąga się kotwicowisko — między małym palcem lądu Grenady z jednej strony a sterczącym kciukiem wyspy Hog z drugiej. Na nocnym niebie widać około dwudziestu masztów, wśród których bez trudu odróżniam Recetę po literze T, lśniącej na szczycie, kiedy pada nań światło latarki. Sama umieściłam owo T w tym miejscu siedem miesięcy temu, gdy byliśmy w Key Biscayne na Florydzie. Steve wyciągnął mnie kołowrotem na maszt. Tak mocno przytrzymywałam się nogami i rękami, że jeszcze potem przez wiele dni bolały mnie mięśnie. Odrywałam tylną warstwę od kawałków taśmy odblaskowej i szybko przyklejałam je do metalu, pragnąc natychmiast wrócić na dół. W tamtym czasie to odblaskowe T było jedynie pretekstem do wspinaczki na wysokość 15 metrów nad powierzchnią wody; prawdziwą przyczyną była chęć udowodnienia samej sobie, że w razie konieczności potrafię to zrobić. Wówczas nawet nie wyobrażałam sobie, że ta fosforyzująca litera faktycznie będzie nam kiedyś w nocy wskazywała drogę do domu.

Gdy podpływamy bliżej, Steve wyłącza silnik, tak że ostatnie metry pokonujemy ślizgiem. Plusk wody uderzającej o burtę milknie i w ciemnościach zapada cisza. W zasadzie to tylko pozory, bo noc jest niewiarygodnie głośna, lecz rechot tysięcy rzekotek jest już dla nas tak naturalny i niezauważalny jak niegdyś szum klimatyzacji. Chwytam za drabinkę, przywiązuję ponton do knagi i wspinam się do kabiny. Jesteśmy w domu.
Mniej więcej co dziesięć minut zza zakrętu przy sklepie Nimroda wyłania się rozklekotany autobus. Czekając na niego, obserwujemy, jak Hugh Nimrod maluje szyld pod rozłożystym drzewem genipa. Jego dłonie poruszają się pewnie, choć wzrok ma lekko zamglony od spożywania rumu. Kiedy Hugh wchodzi do sklepu, by obsłużyć klientów, można sobie popatrzeć na kozy: patykowate młode przysysają się do matek, które nie przerywają żucia trawy przy drodze i zupełnie nie przejmują się tym, że wloką potomstwo za sobą.

Ranek jest chłodny, zielony, słońce nie wzeszło jeszcze na tyle wysoko, by wyłonić się zza gór i rozsiać swój żar po okolicy. Jest dzień targowy, więc przepłynęliśmy turkusową zatokę w przeciwnym kierunku niż wczoraj, przywiązaliśmy dingi w długim wąskim doku w Lower Woburn — wiosce, która ma około stu mieszkańców, małe sklepiki, kilka kurczaków i kóz oraz wręcz rozpasaną obfitość bananów, mango, kokosów, drzew chlebowych i papai. Miejscowi rybacy i poławiacze homarów nie zawracają sobie głowy dokiem, tylko po prostu wyciągają swoje ciężkie drewniane łodzie na srebrzystą plażę i przeciągają linę do palmy, pozostawiając dok dzieciom, które skaczą na nogi do wody bądź łowią ryby na linkę, albo takim jak my, którzy przymocowują tam swoje pontony po przybiciu do brzegu.

Od doku do sklepu Nimroda, gdzie zatrzymuje się autobus, idziemy kilka minut. Autobus zresztą zatrzymuje się niemal wszędzie po drodze, jeśli tylko się na niego zamacha, wskaże, podrapie się po nosie albo odrobinę zwolni kroku, co może świadczyć o tym, że c h c i a ł o b y s i ę wsiąść. „Przystanek autobusowy” to w Grenadzie pojęcie dość elastyczne, określane przez widzimisię i rozsądek kierowców, bowiem transport publiczny jest w rękach pojedynczych prywatnych właścicieli. Oczywiście, wysiąść też można niemal wszędzie: wystarczy zapukać w metalową karoserię. Pierwszy autobus, jaki zatrzymuje się przy sklepie Nimroda tego ranka, nosi nazwę „Wszystkie oczy na my” — gramatyka tego zdania jest całkowicie zgodna z normą językową stosowaną na tej wyspie, gdzie zaimków osobowych właściwie się nie odmienia. Podobnie jak inne publiczne środki transportu, „Wszystkie oczy na my” jest minibusem. Asystent kierowcy — nazywamy go „dziecięcym konduktorem” — otwiera dla nas boczne drzwi.
— Dzień dobry — mówi Steve do pasażerów, na tyle głośno, żeby przekrzyczeć dźwięki muzyki w stylu soca płynące z głośników.
— Okeeej, dzień dobry, okej, okeeeej — odpowiadają.
Tutaj należy witać się ze współpasażerami w środkach transportu. To zwykła uprzejmość.

W ciągu roku szkolnego poranne autobusy są wypchane dziećmi w schludnych mundurkach. Dzisiaj jednak widzę tylko jedną małą dziewczynkę, a obok niej nikogo ze starszego rodzeństwa. Ma najwyżej cztery lata, siedzi cichutko w rzędzie przede mną, wpatrzona przed siebie, w czerwonym sweterku, ze starannie splecionymi włosami, w których widnieją niezwykłe plastikowe ozdoby w kształcie samochodzików, samolotów, dyń, serc i piłek oraz tęcza wstążek powiązanych w równiutkie kokardki. Nikt nie sygnalizuje chęci wyjścia, więc autobus zatrzymuje się dopiero około półtora kilometra za sklepem Nimroda, przed szkołą kościelną. Nastoletni konduktor — na tyle dorosły, by przyjąć odpowiednią pozę — delikatnie sprowadza dziewczynkę, pomaga jej założyć maleńki plecaczek, po czym bierze ją za rękę i powoli prowadzi do ścieżki z frontu kościoła. Stąd mała w podskokach biegnie w stronę budynku — drobna czerwona plamka z powiewającymi warkoczykami. Pozostali pasażerowie czekają cierpliwie, gdy rozgrywa się ta urocza, nieśpieszna scena — żadnego niepokoju, spoglądania na zegarki, pomruków, że ktoś się spóźni na poranne spotkanie. W tej wyspiarskiej rzeczywistości takie rzeczy się nie liczą. Zwykle nawet nie zaprzątam sobie głowy zegarkiem.

Oprócz odprowadzania małych dziewczynek do przedszkola dziecięcy konduktor pobiera opłaty, kiedy pasażerowie wysiadają, oraz podaje im ich torby i pakunki. Organizuje też miejsca siedzące, gdy w minibusie robi się tłoczno. Kiedy już każdy cal ławki jest zajęty, wyciąga małe rozkładane krzesełka, które zapełniają wolną przestrzeń. Teraz już wszystkie miejsca są wykorzystane i jestem pewna, że nikogo więcej nie zabierze. Ale nie — ktoś macha po drodze i oto konduktor okazuje się magikiem: wyciąga skądś poduszkę i umieszcza ją między rozkładanym siedzeniem a ławką, tworząc w ten sposób miejsce, na którym nowo przybyła może usadzić swoje obfite ciało. Steve zawsze podczas takich wypraw do miasta zabawia się w obliczenia; jak na razie najlepszy był konduktor, który zdołał upchnąć dwadzieścia dwie osoby w dwunastoosobowym aucie.

Od sklepu Nimroda do centrum Saint George’s, stolicy Grenady, gdzie odbywa się targ, w linii prostej jest prawdopodobnie tylko osiem kilometrów. Jednak sama odległość nie oddaje tego, jak wygląda ta półgodzinna podróż: przechylania auta na zakrętach, kierowcy trąbiącego na każdego, kto jedzie z przeciwka, bo żadna z dróg Grenady nie wydaje się dość szeroka, by pomieścić dwa pasy ruchu. Gdy wchodzimy w kolejny ostry zakręt, przed nami wyrasta ściana tropikalnych roślin tak gęsta, że czuję na twarzy jej wilgotny chłód. Z zieleni nagle wyskakują barwy: kępy pomarańczowych kwiatów wielkości naparstka i bujne kiście wspaniałej bugenwilli. Kiedy zataczamy się na zakrętach, wpadam na kobiety obok i pozostawiam klejącą warstwę potu na ich chłodnej, suchej skórze.
Trzeba przyznać, że kierowcy są tu dość niefrasobliwi. Pewnego piątkowego popołudnia nasz autobus zjechał na bok i zatrzymał się naprzeciwko baraku z jednym pomieszczeniem, który jak niemal każdy sklep przy tej drodze „ma koncesję na sprzedaż alkoholu”. Dziecięcy konduktor bez słowa przeszedł przez jezdnię i wrócił po chwili z butelką Royal Stout. Kierowca z wdzięcznością pociągnął kilka łyków i pojechał dalej. Nikt nawet nie mrugnął. Któregoś wieczoru usłyszeliśmy w telewizji, że każdy w Grenadzie, kto ma ponad trzydzieści mandatów, zostanie ukarany (lub ukarana, choć rzadko widać kobietę za kierownicą) odebraniem prawa jazdy. Dotyczy to, jak podano, trzech tysięcy mieszkańców. I to w kraju, w którym — uwaga — posiadaczy prawa jazdy jest zaledwie ok. 18 500.

W końcu naszym oczom ukazuje się St George’s: jaskrawobiałe budynki z pomarańczowymi i czerwonymi dachówkami, ustawione wzdłuż łuku Morza Karaibskiego — kwintesencja karaibskiej stolicy. Miasto jest wbudowane w stoki wzgórz na wyspie, z jednej strony oblane morzem, z drugiej sąsiaduje z osłoniętą przystanią. Nikt co prawda nie nazywa tego przystanią. Jeśli zapytać kogoś o drogę, chociażby na posterunek policji, usłyszy się: „Dey on deh Carenage”. „Dey Carenage” to miejsce, w którym w minionych wiekach przeprowadzano karenaż dużych żaglowców — przechylano je na bok podczas odpływu, by można było oczyścić dno z wąsonogów, zakonserwować i naprawić przed ponownym wypłynięciem w morze — po wymianie przywiezionych płytek ceramicznych na przyprawy, kawę, owoce i rum. Nasz autobus rzęzi na szczycie niewiarygodnie stromej ulicy, dopóki policjant w białych rękawiczkach nie da kierowcy znaku, że może zjeżdżać w kierunku morza.
— Mango! Spróbujcie moich wspaniałych mango!
— Kolczochy! Może kolczocha?!
— Dzień dobry, złociutka. Zatrzymaj się. Popatrz!”
Wprost z autobusu wpadamy w tumult i kakofonię dźwięków na końcu trasy: na targ u podnóża Market Hill. Wielkie parasole o jaskrawych barwach stanowią oazy cienia w tym upalnym słońcu. Na stolikach pod nimi widać równiutko ułożone piramidy pomidorów i limonek, wiązki przypominających słoniowe uszy liści kolokazji, jaskrawopomarańczowe kliny wycięte z gigantycznych dyń z zieloną skórką. Na ziemi leżą kiście bananów i plantanów na każdym etapie dojrzewania — od zielonych po kremowożółte i niemal całkiem czarne — oraz sterty tajemniczych włochatych, dziwacznie powyginanych korzeni.

Woń przypraw korzennych jest bardzo silna, niemal czuć ich smak. Stosy poskręcanego imbiru zapełniają tace i rywalizują o miejsce z laskami cynamonu i korą drzewa Colubrina elliptica, powiązaną w pęczki, z wonnymi jagodami ziela angielskiego, ostrymi goździkami, połyskującymi mahoniowymi gałkami muszkatołowymi i wielkimi jak miotły wiązkami zielonego tymianku. I wszędzie, dosłownie w s z ę d z i e w powietrzu unosi się słodki zapach mango. Jest środek sierpnia, ostatni cudowny wysyp tych owoców, każdy stragan ugina się pod ich ciężarem.

Pożeramy je łapczywie kilka razy dziennie. Czasami robimy to tak jak miejscowi przy drodze, gdy mają przerwę w pracy: odcinają scyzorykiem kawały po bokach i zębami odrywają miąższ od skórki. Czasem kroję je na śniadanie i zraszam sokiem z limonki, robię z nich salsę i sałatki, opiekam na słodkie chipsy. Kiedy zjadam je bez żadnej obróbki, staję nad zlewem i wysysam słodycz z płaskiej pestki do ostatniej kropelki, tak że aromatyczny, kleisty sok spływa mi po brodzie. Stałam się pożeraczem mango i kiedy zjadam mniej niż pół tuzina, zaczyna mi ich brakować.

 
Wesprzyj nas