Przyjaźń, pasja, rozczarowanie, miłość, smutek i szczęście – te wszystkie elementy, jak w barwnym patchworku, tworzą niezwykle klimatyczną opowieść, od której nie sposób się oderwać.


Weronika Peterson po kilku latach spędzonych w Szwecji wraca ze złamanym sercem do Polski. W odziedziczonym po dziadku dawnym zakładzie zegarmistrzowskim przy ulicy Staromiejskiej otwiera sklepik dla miłośniczek rękodzieła – Robótkowo.

Rozgoryczona nieudanym małżeństwem, nie zamierza pozwolić żadnemu mężczyźnie zbliżyć się do siebie aż do ukończenia ambitnego projektu – patchworkowej kołdry Dear Jane®. Sądzi, że dopiero wtedy odzyska spokój i pewność siebie.
Los jednak szykuje dla niej niespodziankę…

W przygotowaniu kolejne tomy!

Anna Mulczyńska – blogerka, graficzka, redaktorka działu fotoedycji. Z wykształcenia ekonomistka, jednak ku swojej radości nie przepracowała ani dnia w wyuczonym zawodzie. W wolnym czasie biega, tańczy, słucha mruczenia kota albo podróżuje po świecie. Kocha szwedzkie widoki i smaki, ale podróże dalekie i bliskie odbywa nie tylko po Skandynawii. Najchętniej nie wychodziłaby z samolotu, bo kilka kilometrów nad ziemią przychodzą jej do głowy najlepsze pomysły na książki. W akcję swoich powieści stara się wpleść elementy wszystkich swoich pasji – rękodzieła, baletu, muzyki klasycznej i dobrej kuchni. A jeśli już o kuchni mowa, to nie miałaby nic przeciwko, gdyby mogła odżywiać się jedynie sushi, które uwielbia. Przyjaciółka kotki Wisienki i wszystkich zwierząt świata. I, jak mówią jej bliscy, niepoprawna optymistka, zarażająca wszystkich wokół swoją pozytywną energią.

Anna Mulczyńska
Powrót na Staromiejską
Seria: Staromiejska
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 2 kwietnia 2014
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym

Mirror Image – Odbicie lustrzane

Trzy tygodnie wcześniej…

We wnętrzu maleńkiego sklepiku z suwenirami i prezentami, wciśniętego pomiędzy kamienicę mieszczącą muzeum a sztokholmską katedrę, panował niesamowity gwar. Pomieszczenie zawsze wydawało się Weronice maleńkie i ciasne, jednak tego wieczoru to wrażenie dodatkowo potęgował tłum przyjaciół, których Marit i Alexandra zaprosiły na przyjęcie pożegnalne. Na drewnianej podłodze tłoczyły się dziesiątki stóp, ludzie krążyli jeden wokół drugiego jak satelity, przepychali się, wymieniali się ze śmiechem najnowszymi ploteczkami, pili drinki i co chwila zrzucali coś z półek poustawianych gęsto pod ścianami. Aby zminimalizować koszty, dziewczyny pozdejmowały ze stołów stojących pośrodku sklepu najcenniejsze i najkruchsze towary, ale i tak nie obyło się bez strat, gdy potężny Magnus omal nie przewrócił półki z porcelaną w kropki i kilka filiżanek spadło na deski.

Od sporej ilości herbatki z prądem i wypitych drinków Weronice zrobiło się zbyt gorąco, więc wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza. Na ulicy pachniało już jesienią, chociaż był dopiero początek września. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, że tu, do Szwecji, jesień i zima przychodzą wcześniej niż do Polski. Żelazne latarnie rozświetlały kocie łby na ulicy, lśniła też na nich warstewka deszczu, który w połączeniu z opadłymi złocistymi liśćmi od razu wpędził ją w nostalgiczny nastrój. Zerknęła w jasne okienko sklepu i na widok rozbawionego tłumu wewnątrz zrobiło jej się smutno. Nie miała pojęcia, że aż tyle osób ją lubiło, że zdobyła w Szwecji tak licznych przyjaciół; a dziś każdy poklepywał ją po plecach, dopytywał o plany na przyszłość i ubolewał, że bez niej sklepik nie będzie już taki sam.

W tym momencie pożałowała trochę decyzji o powrocie do Polski. Zdążyła zapuścić w Sztokholmie korzenie i pokochać to miasto − położone na wyspach, wilgotne, mgliste, poprzecinane kanałami, po których kursowały promy wycieczkowe i prywatne łodzie. Uwielbiała wszechobecną tu przyrodę – widok stada saren spacerujących spokojnie po ulicy nie należał do rzadkości, na parapecie jej sypialnianego okna często przysiadała puchata, żółtooka sowa. Co prawda pierwszy rok w obcym kraju był dla Weroniki trochę szokujący, ale teraz z dumą mogła stwierdzić, że dała radę. Nawet język, z którego na początku wyłapywała tylko pojedyncze wyrazy, a i tak ich znaczenia nie znała, udało jej się w końcu opanować, chociaż do dziś mówiła z obcym akcentem. Gdy miała wolne od zajęć na uczelni, włóczyła się z radością po mieście i poznawała je od podszewki. Zaczęła też chodzić trzy razy w tygodniu na kurs szwedzkiego i właściwie życie w Skandynawii coraz bardziej jej się podobało.

– Nie martw się tak!
Poczuła klepnięcie po ramieniu. Obok niej stanęła Alexandra, poznana kilka lat temu na Wydziale Tekstyliów Artystycznego Uniwersytetu Konstfack, jej przyjaciółka i wspólniczka.
– Przecież zawsze możesz do nas wrócić. – Alex zapaliła papierosa i zaciągnęła się nim łapczywie. – Ale tak na serio to pamiętaj, że obiecałaś z nami współpracować, więc jeśli nie zobaczę przynajmniej raz w miesiącu paczki od ciebie, to przyjadę i osobiście skopię ci tyłek w tej twojej cudnej Polsce! – zagroziła.
Weronika się uśmiechnęła. Jasne, nie zostawi na pastwę losu dziewczyn i ich wspólnego dzieła. Sama dołączyła do ekipy Hopp Hopp Shopu w chwili, gdy zdążyły już rozwinąć skrzydła i zadomowić się na dobre na Gamla Stan, sztokholmskiej starówce. Po prostu koszty utrzymania w Szwecji nieco ją przerosły i rozglądała się za dodatkową pracą. Przez kilka miesięcy była zatrudniona na stoisku z czekoladowymi figurkami w centrum handlowym Gallerian, ale praca była nużąca, a tłumy przewijające się przez galerię szybko zaczęły doprowadzać ją do szewskiej pasji. Nie lubiła tłoku, hałasu, ciągłego ruchu, najlepiej czuła się wśród niewielkiej grupy przyjaznych osób, więc rozglądała się gorliwie za nowym zajęciem.

Tak się złożyło, że Marit i Alexandra od dawna współpracowały jako stylistki wnętrz z agencją nieruchomości prowadzoną przez matkę Alex, więc szybko zwerbowały do współpracy polską studentkę, która swoimi projektami zostawiała resztę kolegów daleko w tyle. Weronikę zdumiał popyt na takie usługi. Niemal każdy, kto sprzedawał mieszkanie, wcześniej inwestował parę groszy w profesjonalistów, którzy zmieniali kolory ścian, ustawienie regałów i kanap; w agencji można też było wypożyczyć meble do sesji zdjęciowej, dzięki czemu oferty sprzedaży wyglądały atrakcyjniej w serwisach ogłoszeniowych. Tak naprawdę większość tych mieszkań nie odbiegała standardem od polskich, a niektóre wyglądały nawet znacznie gorzej, bo instalacje hydrauliczne bardzo często umieszczano na widoku i rury traktowano jako element wystroju. Jednak gdy do takiego mieszkania wchodzili z siłą tornada styliści, nawet te błyszczące srebrzyście rury stawały się dziełem sztuki, więc bez wstydu pokazywano je na zdjęciach. Weronika była zaskoczona rozdźwiękiem pomiędzy doskonałymi zdjęciami a prawdziwym wyglądem mieszkań do wynajęcia. Pozbawione mebli, dywanów i lamp − już tak nie zachwycały. Całe ich piękno tkwiło zatem w dobrej aranżacji i świetnych fotografiach, w niczym więcej.

Jedynym lokalem, na jaki Weronika mogła sobie wtedy pozwolić, było paskudne, maleńkie mieszkanko na obrzeżach Sztokholmu, w Alviku, niedaleko pętli autobusowej. Jej pierwsze samodzielne lokum w stolicy Szwecji – obskurne, zapyziałe, z hałaśliwymi sąsiadami za ścianą. Było tak małe, że prysznic w łazience podłączono do kranu nad umywalką; gdy chciała się wykąpać, musiała zamknąć drzwi i klapę od sedesu, bo woda z prysznica lała się po całym pomieszczeniu, mającym może półtora metra kwadratowego powierzchni. Denerwował ją też dojazd na uniwersytet – żeby dotrzeć do szkoły, musiała dostać się do centrum i tam przesiadać się do metra, lepszej trasy nie było.
– Oszaleję tam, oszaleję – narzekała w szkole po kolejnej nieprzespanej nocy. Sąsiedzi świętowali akurat kolejne urodziny albo rocznicę i hałas nie pozwalał Werce zmrużyć oka. Znowu spędziła całą noc, szkicując nowe projekty w notesie, oparta o kraciastą poduchę, i próbując zagłuszyć swoją muzyką imprezę za ścianą.
– Marit szuka współlokatorki. – Alexandra podniosła głowę znad projektu, który przygotowywali na zajęciach. – Pogadaj z nią!
Werka pogadała i tydzień później mieszkała już znacznie bliżej centrum, przy stacji metra Kristineberg. I odkryła, że Marit i Alex jakiś czas temu otworzyły sklep, który na początku nazywała „z mydłem i powidłem”. Czegóż tam nie było! Kolorowe ramki o różnych kształtach, przypinki, spinki do włosów, metalowe szyldy retro z zabawnymi hasłami, bieżniki i dywaniki. Sklep był zawalony duperelkami i zabawnymi gadżetami, które ludzie – o dziwo – dość chętnie kupowali na prezenty.

Alexandra pewnie nie wspomniałaby Weronice o sklepie, ale od dawna z zaciekawieniem obserwowała jej styl ubierania i zastanawiała się, skąd pochodzą stroje koleżanki. Werka zawsze miała na sobie coś niesamowitego i niepowtarzalnego, co z daleka wyróżniało ją na sztokholmskich ulicach. Szwedki ubierały się zazwyczaj w wygodne ubrania o stonowanych kolorach, więc gdy pomiędzy nimi pojawiała się barwna jak motyl Weronika, z wielkimi oczami podkreślonymi kilkoma warstwami tuszu do rzęs i kolorowym ołówkiem, od razu przyciągała wzrok. Gdy zamieszkała razem z Marit, dziewczyny zauważyły, że styl Weroniki w dziewięćdziesięciu procentach składał się z pomysłu i dobrych szkiców oraz ciekawych, najczęściej vintage’owych tkanin wygrzebywanych w ciucholandach, resztę nadrabiała dodatkami. Często siadywały wieczorami z otwartą butelką wina, z jakimś dobrym jedzeniem przyniesionym z którejś knajpki, bo żadna z nich nie lubiła gotować, i gadały, a Weronika przerabiała w tym czasie swoje ubrania, prując, fastrygując i ozdabiając. Marit szybko zaproponowała jej, żeby zaczęła niektóre z nich wstawiać do Hopp Hopp Shopu. Były kolorowe, w cygańskim stylu i chociaż wymagały znacznej odwagi od noszących je kobiet, szybko zaczęły znajdować nabywców. Rozochocona Werka spędzała często długie godziny nad maszyną do szycia, tworząc nowe cudeńka. Z przyjemnością przesiadywała też w urokliwym sklepie i czasami zastępowała dziewczyny w obsłudze klientów, aż w końcu zaproponowały jej udział w tym niewielkim przedsięwzięciu.

– Widziałaś, kto u nas jest?! – Marit dopadła ją pewnego dnia i dawała gwałtowne znaki, każąc spojrzeć w stronę wieszaka z torebkami i paskami. – Widziałaś?!
W chudzinie z burzą blond włosów, najprawdopodobniej doczepianych, oglądającej skórzany czarny pas nabijany ćwiekami, od razu rozpoznała jedną ze szwedzkich celebrytek. Podskoczyła podekscytowana, gdy tamta nie tylko kupiła pasek, ale wzięła też opaskę do włosów z czarną tarantulą i tiulowymi dodatkami.
Tarantula na głowie gwiazdy została uwieczniona przez paparazzich na jakimś bankiecie i stała się hitem brukowców, więc od tej pory zaczęło do nich zaglądać coraz więcej osób. Dziewczyny studiowały, tworzyły dodatki, wyciągały z rozmaitych pchlich targów starocie, które po przeróbkach i liftingu sprzedawały się całkiem nieźle, i ich mała firma jakoś prosperowała.

Werka przytuliła się do ramienia przyjaciółki i spojrzała przed siebie, tłumiąc łzy i czując, jak pomarańczowe ściany kamienic stojących naprzeciwko napierają na nią tak, że zakręciło jej się w głowie. Brakowało jej tchu, przestraszyła się, że zaraz zacznie się dusić. Odwróciła głowę i żeby się uspokoić, zaczęła liczyć rozświetlające mrok żelazne lampiony przymocowane do ścian kamienic. Było ich siedem aż do szyldu galerii z meblami, później kolejne cztery aż do skrzyżowania.
– Alex, przyrzeknij mi, że nie powiecie mu, dokąd wyjechałam – poprosiła cicho. – Prędzej czy później i tak mnie pewnie znajdzie, ale wolałabym, żeby to nigdy nie nastąpiło. Nie chcę mieć z nim już nic wspólnego! Nigdy, przenigdy!
Alexandra spojrzała na Weronikę ze współczuciem i pocieszająco pogładziła ją po plecach.
– Hej, to ty jesteś naszą przyjaciółką, nie ten popapraniec Lars. Nie piśniemy ani słówka! – przyrzekła. – Masz to jak w banku, tylko nie rycz! Wiesz, że ja zawsze jestem po twojej stronie, tego możesz być pewna!
Werka wytarła nos w rękaw i starała się uspokoić, ale wyznanie przyjaciółki mocno ją rozczuliło.
– Zaczekaj chwilę.
Wbiegła na zaplecze sklepu i zanurkowała w swojej walizce wypchanej do granic możliwości. Zmieściła tam niemal całe sztokholmskie życie, więc nic dziwnego, że ledwo była w stanie podnieść ten ciężar. Przełożyła do bagażu podręcznego gotowe już bloki patchworku Dear Jane i wygrzebała z bocznej kieszeni prezenty dla Alex i Marit. Wydziergała dla nich na cienkich drutach niemal identyczne pary skarpet. Były ozdobione motywami, które zawsze wprowadzały je w nostalgiczny nastrój. Szwedzkie koniki Dala, kaktusy − przypominające im, jak pewnej zimy miały dość mrozu, więc w przerwie międzysemestralnej wybrały się do Meksyku i wydały na wyprawę całe oszczędności przeznaczone na towar do sklepu, muffiny, które niemal codziennie zajadały, wychodząc z metra w centrum miasta, i serduszka − mające w infantylny sposób na zawsze symbolizować ich przyjaźń. Wróciła przed sklep i podała Alexandrze prezenty.
– Na mnie już chyba czas, Alex… – westchnęła.
Pozwoliła uściskać się przyjaciółce jeszcze raz, po czym pomachała jej na pożegnanie. W połowie drogi do stacji metra odwróciła się i podniosła rękę, pozdrawiając tym gestem Sztokholm, przyjaciół i wszystko, co zostawiała za sobą.
– Trzymajcie się!!! – krzyknęła, machając ręką na pożegnanie.

„Będę za wami tęskniła” – pomyślała Weronika, chło nąc wzrokiem wieczorne szarzejące szwedzkie widoki przesuwające się szybko za oknami autobusu i starając się jak najwięcej z tych obrazów utrwalić sobie w głowie. Zawsze je uwielbiała. Niby podobne do ojczystych krajobrazów, a jednak w Polsce nie było takiej intensywnej, nieco dzikiej zieleni ani takich skał z wykutą autostradą, która prowadziła na lotnisko Arlanda. Zawsze gdy na nie patrzyła, miała wrażenie, że zza drzew wyrastających ze skalnego podłoża wyłoni się wilk. Albo wiking. Zdecydowanie łatwiej było się przenieść myślami do czasów wikingów, gdy przed oczami rozciągały się granitowe ściany. Tak, tak, wikingowie mieli u niej od razu plus dwadzieścia punktów za charyzmę, te płowe włosy (rude, nie płowe, jak powiedziałaby Marit), oczy, w których odbijał się błękit fiordów, normalnie ślinka leciała. Obecnie Weronika tkwiła na bardzo ostrym zakręcie swojego życia i nawet gdyby stanął przed nią sam wódz wikingów, piękny jak Odyn, nie zwróciłaby na niego uwagi albo odwróciłaby się na pięcie, nieczuła na spojrzenia pełne barwy fiordów i runiczne zaklęcia. Jednak uroku mężczyznom ze Szwecji odmówić nie mogła. Zawsze dobrze ubrani i uczesani, stale promienni. Podej­zewała, że nie tylko za krajobrazami będzie tęskniła.

Do szwedzkich atrakcji poza wikingami niezmiennie dodawała też domki, drewniane, czerwono-pomarańczowe domki! Urocze, maleńkie, łatwe do ogrzania i posprzątania, z dużymi oknami. „Może udałoby się kiedyś kupić taką składaną drewnianą budkę i przetransportować ją do Polski?”. Niedaleko lotniska mieli taki sklep z domkami, które można kupić w częściach; były tam też drewniane altanki, idealne na działkę, ale i tak zachwycały swoim urokiem. Odcień, kojarzący się jednoznacznie ze Skandynawią, zawdzięczały farbie robionej na bazie rudy żelaza – taniej i łatwo dostępnej. Podobno kiedyś był to kolor używany jedynie przez biedaków, bogacze szczycili się siedzibami malowanymi na inne, jaśniejsze, jednak przez wieki ta ceglastoczerwona barwa tak silnie wrosła w krajobraz Szwecji, że stała się niemal tradycją.

Weronika jechała na lotnisko. Kiedy kierowca autobusu zapowiedział, że zbliża się cel ich podróży − terminal piąty, z którego zazwyczaj odlatywały samoloty do Polski, lekko się zestresowała. Jak wyjmie swoją walizkę spod stosu innych, pewnie równie ciężkich jak jej? Z pomocą przyszedł siedzący na fotelu przed nią japoński turysta, który przez całą drogę przeglądał zdjęcia w aparacie, zerkając kątem oka na stopę Werki, ukrytą w srebrnej, wyszywanej cekinami balerince, podrygującą w rytm muzyki tuż koło jego siedzenia. Chudy, nieduży, a z walizkami poradził sobie ekspresowo, czym wzbudził jawny podziw Weroniki. Tak naprawdę stres był spowodowany nie tyle koniecznością dźwigania ciężkiej walizy i sporego bagażu podręcznego, ile sytuacją, w jakiej się znalazła. Jeszcze kilka dni temu o tej porze siedziała z Marit na drinku i oznajmiała o decyzji wyjazdu, robiąc przed przyjaciółką dobrą minę do złej gry, teraz zaś wracała do Polski i nie wiedziała, co ją tam czeka, czy wymyślony przez nią plan ma w ogóle szansę na urzeczywistnienie. „I tak nic cię tu już nie trzyma, pora wracać na stare śmieci – zbeształa się w duchu. – A jeśli nie spróbujesz, nigdy się nie dowiesz”.

Tym razem poszło szybko i bezboleśnie. Nawet nie kazali jej wyrzucać igły wpiętej w patchwork, który właśnie szyła. Zawsze przed wylotem starała się ją zakamuflować w robótce i na dobrą sprawę nigdy nie musiała żadnej zostawiać; nawet gdy lecieli z Larsem do Stanów w podróż poślubną, miała ze sobą na pokładzie wyszywankę. Jedyną rzeczą, jakiej nie pozwalali zabierać do samolotu, były nożyczki, więc Weronika ratowała się obcinakiem z pudełka z nicią dentystyczną. „Widać nie wyglądam na terrorystkę” – podsumowała z zadowoleniem, macając palcem czubek igły.
„Kawy! – zaskowyczało coś w środku jej mózgu na widok sieciówki sprzedającej ulubiony napój. Średnie latte, i to szybko!”. Po wlanych w siebie na przyjęciu drinkach w jej krwi nie było już śladu, teraz organizm domagał się zwiększonej dawki kofeiny. Podała pracownikowi kawiarni imię Kasja do zapisania na kubku, bo z doświadczenia wiedziała, że „Weronika” nikt w Szwecji nie zapisze ani nie wymówi poprawnie.
– Skinny latte dla Kasji. – Niewysoki kelner przesunął w jej stronę po śliskim blacie biały kubek. – A może spróbuje pani naszej mrożonej kawy? – Na tacy miał mnóstwo próbek w maleńkich plastikowych kubeczkach.
Zajrzała mu przez ramię – oferowane porcje były z bitą śmietaną, więc podziękowała. Nie po to zamawiała kawę na odchudzonym mleku, żeby później dogadzać sobie kaloriami z tłustej śmietany.
Siedzenie przy oknie i obserwowanie startujących jeden po drugim samolotów błyskających w ciemnościach światłami to już była czysta przyjemność. Pokochała te skrzydlate maszyny całkiem niedawno, gdy zamieszkała w niedużej kawalerce w Brommie, niedaleko lotniska. W końcu miała mieszkanie tylko dla siebie, nikt jej się nie plątał pod nogami, nie słyszała sąsiadów za ścianą, więc pokochała przedmieścia Sztokholmu z całym dobrodziejstwem inwentarza, nawet huk startujących i lądujących samolotów nie mącił jej snu.

Popijała kolejne łyki kawy, zagryzając kiełbaskami z renifera. Smakowały specyficznie, kwaskowato; chyba wszystkie wędliny w Szwecji przyprawiano na jedną modłę, ale ona lubiła ten smak. Chciała zachować go w pamięci na dłużej, więc skorzystała z promocji w lotniskowym sklepiku i kupiła kilka paczek szwedzkiego specjału. Wyjęła z bagażu podręcznego laptopa, zrobiła zdjęcie gazetom o rękodziele, w które zaopatrzyła się przed chwilą w kiosku, i umieściła fotkę na blogu wraz z krótką notką:

Zastanawiacie się pewnie, jak idzie szycie mojej kołdry Dear Jane. Otóż w ciągu ośmiu miesięcy powstało sto siedemnaście bloków. Za mną dokładnie dziewięć rzędów tego patchworku. Zostają cztery rzędy oraz trójkąty na krawędziach – mam sto osiem brakujących bloków. Czyli… połowa za mną albo przede mną, zależy, jak na to spojrzeć. Gdybym szyła kołderkę w podobnym jak dotychczas tempie, wyleczyłabym swoje złamane serce za jakieś siedem miesięcy. Jednak biorąc poprawkę na moje plany na przyszłość, jestem niemal pewna, że zajmie mi to trochę więcej czasu – nie dam rady szyć jednego bloku w dwa dni. Jak to będzie z Dear Jane i moim sercem? Wkrótce się przekonamy, i Wy, i ja.
A na razie specjalnie dla Was – lotniskowe zakupy i początek podróży do nowego życia. Szczegóły? Może kiedyś, na razie to tajemnica; lepiej skupcie się na tych cudnych gazetkach.

 
Wesprzyj nas