Skonstruowana niczym pieśń chóralna, rozpisana na głosy, czwarta powieść w dorobku Agnieszki Drotkiewicz


„Nieszpory” to zwierciadło, w którym możesz się przejrzeć; gabinet luster, w którym współistnieją podobne do siebie, a jednak różne odbicia; wnikliwy i wciągający obraz naszych czasów.

Joanna żyje między Polską i Paryżem, jak wiele współczesnych kobiet po trzydziestce jest ofiarą pracoholizmu i syndromu wypalenia. Dla jej matki – Sylwii – najważniejszym tematem życia jest miłość do malarza Romana, a dla niego sztuka jest drogą do przeżycia wzruszenia. Helena, 50-letnia sekretarka uniwersytecka tęskni za bliskością innych i… Paryżem – metaforą przygody i powodzenia.

Skonstruowana niczym pieśń chóralna, rozpisana na głosy, czwarta powieść w dorobku Agnieszki Drotkiewicz (nominowanej do Paszportu Polityki za książkę „Teraz”) nawiązuje tytułem do „Nieszporów maryjnych” Claudio Monteverdiego, kompozytora, którego muzyka jest w książce bardzo istotna. To wielogłosowa opowieść o samotności i miłości, o współczesnych emocjonalnych nomadach.

Ten chór poszukuje sensu życia w pracy, sztuce, miłości, religii. Używając oszczędnego i poetyckiego zarazem języka, autorka „Nieszporów” pokazuje, że wszystko ma swoją cenę – zarówno szczęście, jak i jego brak, spełnianie marzeń i ich porzucenie. Czyni to z namysłem, ciekawie, z humorem i ironią.

Agnieszka Drotkiewicz
Nieszpory
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 27 marca 2014


Na krześle obok łóżka wisi gruby, jasnoniebieski ręcznik, który Joanna rzuciła tam po wieczornej kąpieli. Jest jeszcze trochę wilgotny. Składa go i kładzie sobie na twarzy. Dopiero tak, leżąc z wilgotnym i ciężkim ręcznikiem na twarzy, Joanna powoli się uspokaja. Musi jednak bardzo uważać, żeby nie nastąpić na żadną myśl. Stara się sobie przypomnieć kolejność liter w alfabecie. A — i co dalej? A, U, S (AU SECOURS!)…? Dzieci mają kolorowe abecadła z klocków. Albo pluszowe zabawki w kształcie liter. Sznurki, których można się trzymać, kiedy ma się kłopot ze wstawaniem z łóżka. Kilka dni wcześniej Joanna zatrzymała się na ulicy przed wystawą księgarni amerykańskiej. Wśród książek były notatki Marilyn Monroe — na okładce zdjęcie aktorki na kanapie, na tle książek, z notesem w dłoni, z rozchylonymi wargami. Ona też chciała się chwycić pluszowego abecadła! Joanna myślała o gwiazdach estrady, które budziły się z czerwonymi od alkoholu — a może także od łez — oczami, pakowały walizki i leciały na Wschód, próbując odnaleźć abecadło w aśramach. Wcale im się nie dziwi, jeśli one też — tak jak ona — pewnego dnia przestały umieć gryźć. Mieć ten kosztowny, hollywoodzki uśmiech, a nie móc przegryźć skórki jabłka, tylko przełykać płyny. Tak to musi wyglądać, myśli Joanna, mimo że nie jest gwiazdą estrady. Wręcz przeciwnie, z wilgotnym ręcznikiem na twarzy jest daleko od każdego luksusowego portu: daleko od Sopotu, daleko od Portofino, daleko od Cannes.
Il faut que — TRZEBA, ŻEBY…
Co trzeba zrobić? Co musi być zrobione? Z czego można zrezygnować? Czego nie trzeba? I co właściwie stało się Joannie? Chciałaby znaleźć przyczynę, ale widzi tylko to, co znajduje się w promieniu metra. Całą resztę: przeszłość i przyszłość, spowija mgła. Żeby lepiej pracować, Joanna wykasowała wszystkie informacje, które nie były bezpośrednio związane z pracą. (…)

Mija jakiś czas. Joanna spędza go, leżąc na plecach. Przewracając się na bok. Podciągając jedno kolano na wysokość piersi. Trudno powiedzieć, czy mija kilka dni, czy kilka tygodni. Od czasu do czasu Joannę odwiedza matka, przynosi jedzenie. Joanna zjada je tylko wtedy, kiedy jest ciepłe i miękkie (na przykład marchewka z groszkiem). Gryzienie sprawia problem i czasem jedzenie wypada jej z ust. Oczywiście nie ma siły, żeby potem sprzątnąć je z podłogi. Żadna czynność, oprócz tych ściśle związanych z przetrwaniem, nie może jej dekoncentrować — ma przed sobą morze pracy. Jeśli kichnie i się zasmarka, upłynie sporo czasu, zanim wytrze nos. Właściwie stała się niemowlęciem. Mówi niewyraźnie, nawet wtedy, kiedy mówi sama do siebie. Gaworzy. Jest wyjątkowo dzielnym niemowlęciem, potrafi przewinąć samą siebie i zaparzyć sobie rumianek. Czasami włącza bardzo cicho Program Drugi Polskiego Radia. Stara się oddychać tak, żeby dopasować się do muzyki. „Tematem Bacha było miejsce człowieka w świecie”. Wdech, wydech. Zamyka oczy, zapada w płytki sen, śnią jej się duże zwierzęta o miękkim ciemnym futrze, mosty, góry, mężczyźni w dobrze skrojonych garniturach spacerujący po plaży. Czasami, zwłaszcza gdy to nie jest Bach, abstrakcja muzyki niepokoi Joannę, zupełnie jakby na świecie istniała tylko przyroda, tylko kamienie, ziemia, woda i powietrze. Żadnego człowieka. Wtedy włącza telewizję, najlepiej jakiś niemieckojęzyczny kanał informacyjny, i ten język, którym mówią prezenterzy, a którego Joanna nie stara się rozumieć, traktuje jako elektryczną niańkę, czy też elektrycznego pastucha. Rumianek, muzyka barokowa, język niemiecki słuchany bez zrozumienia — to współrzędne, których nie może przekroczyć. (…)

Jest niedożywiona, zaniedbana, ma brudno w mieszkaniu, obserwując mimikę Hugh Granta, wylizuje swój nadgarstek. Czy już stała się zwierzęciem?
Tak, w dużej mierze Joanna już jest zwierzęciem: drobnym, białorudym kundlem ze spiczastymi uszkami. Czuje to, kiedy wreszcie wychodzi na ulicę. Przed światem (na razie) udaje jej się ukryć tę kondycję, wciąż jeszcze wygląda jak kobieta, a nawet kobieta z pewnymi osiągnięciami zawodowymi. Uzyskała ten efekt, wkładając na siebie odzież kamuflującą, czy też mundur galowo-roboczy typowej wielkomiejskiej trzydziestoparolatki (wyglądającej na dwudziestoparolatkę). Koszula w biało-niebieską kratkę, drogie dżinsy i pasek z rudej skóry doskonale nadają się do tego, żeby stać się niewidzialną, ukryć się za swoją personą na kredyt. Nikt nie wie, że pod błękitną koszulą skóra Joanny jest czerwona i się łuszczy — zgubne dla atrakcyjności skutki napadów panicznego lęku.
Na razie tego nie widać, ale Joanna zauważa coś w ruchu swoich bioder — krok, którym idzie, jest ostrożnym psim truchtem. Jej nogi, ukryte w dobrze skrojonych dżinsach, stają się łapami miękko stąpającymi po podłożu.
Trudno powiedzieć, po co wyszła z domu. Może nie mogła już znieść swoich dwóch pokoi — jedno okno na wschód, jedno na zachód? Mieszkania, w którym wiszą jej mundury, po którym walają się notatki i plany pracy, w którym jest sama i zupełnie nie pamięta, jak do tego doszło. Pamięta jedynie termin oddania tłumaczenia i pamięta mdłości ze strachu, że nie zdąży. A to w tłumaczeniu na język Joanny oznacza: nie będzie mogła żyć.
Świat na zewnątrz wydaje jej się za głośny, za jasny, za gorący. Zbyt wiele bodźców może stępić gust, prawda? Staje koło drzewa, zrywa z gałęzi liść, znów robi jej się słabo. Ach, ta przyroda ze swoją siłą przebicia.
W przejściu podziemnym mija staruszkę sprzedającą pęczek pietruszki, dwie marchewki i parę zrobionych na drutach skarpetek: wszystko rozłożone na gazecie. Kupię od niej pietruszkę, gdy będę wracać, myśli Joanna. Ale zapomina, że będzie wracać inną drogą.
Idzie przed siebie, zauważa, że swoim ostrożnym truchtem zbliża się w stronę targu, gdzie niebezpieczne zmysłowe piękno eksponują martwe natury z owoców, warzyw, ryb i nieaktualnych gazet.
Przyzwyczajona do tego, żeby chodzić szybko, przebiega alejkami targu, koncentruje wzrok jedynie na cytrynie, które spadła ze stosu i toczy się po nierównym chodniku. Dzięki widzeniu peryferyjnemu zauważa mijane, ułożone w równe stosy pomidory malinowe, ziemniaki, małe cukinie (które można by poddusić na oliwie z oliwek), brzoskwinie, truskawki (z octem balsamicznym i pieprzem), maliny (w galaretce z chardonnay), antyrakowe jagody, staromodną czarną rzepę, granaty (silne działanie antyoksydacyjne), żurawiny — nieocenione przy problemach z układem moczowym, fenkuł, inaczej mówiąc, koper włoski — wspaniały w zupie rybnej, dorsze — jakże dobre z cytryną i natką pietruszki, halibuty, bogate w selen śledzie (w oleju lnianym albo po szwedzku — z musztardą), młode marchewki, źródło witaminy A (koniecznie dodać masło, żeby była przyswajalna), groszek, zieloną fasolkę, buraki, botwinkę (zapiekana z jajkami i kozim serem), wątroby cielęce, miód wrzosowy, jajka, bogatą w witaminę C pietruszkę, szare renety, antydepresyjne orzechy włoskie, szpinak, gruszki (do sałatki z gorgonzolą, sałatą i orzechami włoskimi), poziomki, szparagi, rabarbar (upieczony z brązowym cukrem i wymieszany z greckim jogurtem), dynia (do risotto z brązowego ryżu z szałwią), róże, hiacynty, groszki, tulipany, arbuzy, barweny, bakłażany, pasternak, brukiew, cykorie, morele, czereśnie…
Wystarczy tylko pomyśleć o strukturze tego wszystkiego, o delikatnych tkankach roślinnych albo zwierzęcych duszonych albo zmacerowanych w oliwie, o trzeszczeniu pestek między zębami, o tym, co ciepłe, chrupiące, tłuste, brudzące, smakujące gorzko, kwaśno, słodko, o tym, co soczyste, co ubrudzone ziemią, nadgniłe, zwiędłe, pachnące, świeże! Jednym słowem, życie w takiej postaci, w jakiej najczęściej wyobrażają je sobie intelektualiści: przekrojony owoc, po którym płynie sok, albo spocony od pracy fizycznej mężczyzna. Joannę doprowadza to do łez, tak samo, jak często doprowadza ją do łez muzyka, której słucha w radiowej Dwójce. Ostatnio trafiła na fragmenty opery Didone abbandonata — muzyka, której nie umie wyjaśnić, bo kto myśli o sommelierze, kiedy każdy nerw jest odsłonięty? Ta muzyka była ciałem, według Joanny. Ach, jak ludzie z taką ostentacją mogą przyznawać się do tego, że mają ciało, Joanna tego nie rozumie. Kiedy widzi na zaproszeniu na jakieś wręczenie nagród dopisek: „z osobą towarzyszącą”, przechodzi ją dreszcz, że można tak bezwstydnie sugerować istnienie ciała, a nawet dwóch ciał! Jeśli ktoś podejdzie blisko, odkryje moją tajemnicę: to, że i ja mam ciało i że w gruncie rzeczy jest ono ciałem zwierzęcia.
Aport, Joanno, aport!
Dawno, dawno temu, w mieście, którego nazwę niedokładnie pamięta, Joanna posiadała klucz do swojego ciała. Jednak drzwi do świata po drugiej stronie lustra otwierały się u niej zbyt łatwo: ledwo się opanowywała, żeby nie krzyczeć, kiedy mężczyzna kładł dłoń na jej kolanie albo na plecach, kiedy całował ją w usta — musiała opierać się plecami o coś niewygodnego, żeby nie zemdleć. A kiedy szła z kimś do łóżka, bardzo szybko traciła przytomność: zawsze była w niebie, a nie na jakimś tam drugim piętrze. W zasadzie nie pamięta też żadnego ciała — ani swojego, ani mężczyzn, z którymi szła do łóżka — pamięta tylko coś jak prąd rzeki: woda, ruch. Skóra już nie jest skórą, jest samym ciepłem. Gdzieś tam leżą nasze rachunki, nasze buty, nasze choroby, nasze wątroby i kości, ale razem łączymy się w coś ponad zeznaniem podatkowym, ponad plotką, ponad udręką i chorobą — tu i teraz jesteśmy na chwilę w wieczności (nie chcę potem oglądać bilingów z tej wieczności, nawiasem mówiąc, na pewno tam jest drogo!) Ciepło i ciężar ciała drugiej istoty. A więc ta istota także oddycha, trawi? Także jest zwierzęciem? Dwoje ciepłych zwierząt obok siebie, liżących swoje futerko na szyi. Dwa ssaki, które trącają się nosami, żeby zapewnić się nawzajem o bliskości i o swoim istnieniu. Oczy zasnuwają się mgłą!
Rzucić się na siebie z dwóch najwyższych balkonów naprzeciwko! Znaleźć się na samym środku bardzo cienkiej deski, sześć pięter nad ziemią — żyjemy, nie spadliśmy, co za cud! Trzymamy się w objęciach, ach, z rozkoszy można by wyskoczyć ze skóry!
Tego właśnie boi się Joanna. Że wyskoczy ze skóry. I już do niej nie wróci. A skóra zostanie bez niej, całkiem niezamieszkana. Jej własna skóra, zwinięta, przerzucona przez oparcie jakiegoś krzesła. Włosy są ozdobą, kiedy znajdują się na głowie, ale kłęby włosów w odpływie wanny są fuj, prawda?
Stracić siebie z odpowiednim mężczyzną, to ma jeszcze coś w rodzaju sensu, ale stracić samą siebie po prostu z kimś innym, z kimś, pod czyim urokiem było się przez chwilę? Z kimś, kto za chwilę się umyje i pójdzie do pracy? A kto jest odpowiedni? Ktoś, kogo się kocha.
No tak, miłość: szklanka wody dla strudzonego wędrowca.
Joanna kupuje sobie trzy szare renety. Być może po rozgotowaniu uda się je zjeść. Skrzynka z jabłkami wyłożona jest „Super Expressem”. Spod owoców przeziera informacja: „Roman Kozanis znowu pije!”. Joanna przygląda się zdjęciu. Roman to malarz, znany i raczej bogaty, który spotyka się z jej matką od kilku lat. Na zdjęciu Roman ma w ręce małą butelkę wody mineralnej. Butelka obwiedziona jest czerwoną linią i opatrzona zjadliwym komentarzem redakcji: „Na kaca!”. Joanna patrzy na niewyraźne zdjęcie: Roman wygląda jak włoski śpiewak operowy w średnim wieku, przystojny w taki okrutny sposób: „dostaniesz ode mnie wszystko albo nic”.
Targ przy Hali Mirowskiej powoli się zbiera: po ziemi walają się pogniecione liście kapusty, kalafiory bez pary, zmęczone pomidory. Do leżących na ziemi warzyw zbliża się grupka starszych osób, ciągnących za sobą wózki, albo z torbami, które mogły zostać wyprodukowane jako torby sportowe. Właściciel jednej z zamkniętych już budek, który stoi przed nią i pali, strzepując popiół na dojrzałego aż do bólu pomidora, warczy: Już mi stąd, jeszcze niczego nie zbierać, nie robić syfu.
Kobieta na przedzie grupy, ubrana w różowy bezrękawnik, powstrzymuje swoich towarzyszy: Jeszcze nie, słyszeliście?
Po czym dodaje zaskakująco pogodnie, zważywszy na okoliczności: No to poczekamy.
Jakie to było męczące! Joanna leży z powrotem na swoim łóżku, jabłka cisnęła gdzieś na podłogę, pewnie o nich zapomni. Wkłada dłoń pod pachę. Nigdy wcześniej jej pot nie pachniał w ten sposób.
Co trzeba zrobić? Co można sobie darować? Gdzie przebiega linia, po której przekroczeniu przestajemy należeć do królestwa ludzi? Angażować się bez jakiejkolwiek nadziei na powodzenie przedsięwzięcia? Na pudełku kremu do twarzy czyta: „Czystek — śródziemnomorski krzew, posiada wyjątkową zdolność rozprzestrzeniania się na terenach zniszczonych przez płomienie”. Jak to było? Kiedyś o tym czytała. Trzeba utrzymywać porządek, nawet jeśli nie jest piękny. Trzeba rano zjeść gorące śniadanie — jak partyzant, który nie wie, kiedy zje następny posiłek. I czy w ogóle. Jeśli tracimy siły, trzeba podwoić działania, żeby nie stracić także rozumu.
Przewraca się na łóżku, nie może zasnąć. Obok niej leżą gazety i książki, za pomocą których Joanna stara się własnymi siłami na nowo nauczyć abecadła. Bierze jedną z nich, gazetę pokładową z samolotu, otwiera na stronie z felietonem jakiejś żylastej farbowanej blondynki w wieku czterdzieści plus (całkiem podobnej do matki Joanny), ubranej w taką samą koszulę w biało-niebieską kratkę, jaką miała dziś na sobie Joanna. Na zdjęciu występuje z dwojgiem małych dzieci (chłopcem i dziewczynką), które trzyma w swoich muskularnych ramionach. W felietonie (Rosół) pisze o zupie z kurczaka, którą ugotowała dla dzieci, a której one nie chciały jeść, więc ona teraz ją dojada. Dalej jest o tęsknocie autorki felietonu za życiem, w którym nie musiałaby dojadać zupy z ekologicznego kurczaka w swojej wielkopowierzchniowej kuchni, lecz jeść zaledwie garść mirabelek na cały dzień, włóczyć się po polach bez konieczności informowania kogokolwiek, o której wróci, jednym słowem, pisze o tęsknocie za wolnością. Tak: wolność, brak granic! Brak ubezpieczenia, romantyczny brak pieniędzy, brak drogich zębów (które widać na zdjęciu), a przede wszystkim brak związku (wiązać, brr!). Rosół to wrogi relikt epoki, w której rodzina etc. Trzeba demitologizować pozycję pani domu, pieprzyć lukrowane ciasteczka, Marthę Stewart, niech żyją znajomość języków obcych, zagranica, fitness i seks z umięśnionym listonoszem oraz przyjaciel gej (a dla zaawansowanych: trójkąt z listonoszem i przyjacielem gejem).
Kiedy Joanna zasypia, śni jej się, że jest samotną kobietą, która nie gotuje, bo NIE MUSI, nie je, bo NIE CHCE, a także nie pierze, tylko pieprzy się (leżąc w poprzek łóżka — bo MOŻE!) z czarnoskórymi mężczyznami (inni już jej nie podniecają), pieprzy się w obcych krajach, bo zna obce języki, obce kultury, egzotyczne owoce, bo jest chuda, wykształcona (to zawsze idzie w pakiecie), mobilna i wystrzega się kancerogennych herbatników (w których skład wchodzą bardzo szkodliwe tłuszcze trans). Nie ma wolnego czasu, zabija się pracą, rdzewieje jej gardło, traci głos, zamienia się w psa, szuka jedzenia na śmietniku, tam dopadają ją inne psy, rzucają się na nią, rozszarpują na strzępy i zjadają, a potem leżą i trawią, rozmawiając jej głosem.

Cytowany fragment pochodzi z powieści Agnieszki Drotkiewicz Nieszpory, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego 27 marca.

 
Wesprzyj nas