Inspirowana życiem gwiazdy filmu niemego Louise Brooks opowieść o dwóch diametralnie różnych kobietach oraz o nowojorskim lecie, które je odmieniło.


W 1922 r., jeszcze zanim stała się sławną aktorką filmową oraz ikoną swojego pokolenia, piętnastoletnia Louise Brooks wyjeżdża latem z Wichita w stanie Kansas do Nowego Jorku, by pobierać naukę w awangardowej szkole tańca Denishawn. Ku jej wielkiemu niezadowoleniu towarzyszy jej trzydziestosześcioletnia przyzwoitka. Cora Carlisle nie jest ani matką, ani przyjaciółką, a po prostu szacowną sąsiadką, którą rodzice Louise wynajmują przez wzgląd na przyzwoitość.

Tradycyjna i zacna Cora, która udaje się w tę podróż także z powodów prywatnych, nie zdaje sobie sprawy, na co się zdecydowała. Louise, olśniewająco piękna już w tak młodym wieku i paradująca w słynnej krótkiej fryzurze, znana jest z arogancji, nierespektowania konwenansów oraz z żywej inteligencji. Zanim pociąg zatrzyma się na nowojorskim dworcu Grand Central, Cora nabiera obaw, że pilnowanie Louise będzie co najmniej wyczerpujące, a w najgorszym wypadku wręcz niemożliwe. Ostatecznie jednak te wspólnie spędzone z młodziutką dziewczyną tygodnie okażą się najważniejszym czasem w jej życiu.

Dwie kobiety: zuchwała piętnastolatka i porządna trzydziestolatka połączone pragnieniem wolności i spełnienia.
Szalone lata 20. w tętniącym życiem Nowym Jorku, czas jazzu i prohibicji, nadchodzącego Wielkiego Kryzysu i wyzwolonych panien w krótkich fryzurach i coraz krótszych sukienkach.

Wielowarstwowa, przejmująca, pięknie napisana powieść o przekraczaniu własnych i obyczajowych ograniczeń

Laura Moriarty jest autorką kilku wydanych powieści. Ostatnia i najlepsza z nich, Przyzwoitka, była w 2013 amerykańskim bestsellerem. Pisarka mieszka i pracuje jako wykładowca kreatywnego pisania w stanie Kansas.

Laura Moriarty
Przyzwoitka
z angielskiego przeł. Beata Hrycak
Wydawnictwo Bukowy Las
Premiera 7 marca 2014


Nie liczy się Garbo! Nie liczy się Dietrich! Liczy się tylko Louise Brooks!
HENRI LANGLOIS, 1955

Rozdział pierwszy

Cora po raz pierwszy usłyszała nazwisko Louise Brooks,gdy siedząc w swoim fordzie T przed biblioteką w Wichita, czekała, aż przestanie padać. Gdyby była sama i niczym nieskrępowana, mogłaby dać susa przez trawnik i wbiec po kamiennych stopniach biblioteki, ale spędziła cały ranek na chodzeniu od drzwi do drzwi w towarzystwie swojej przyjaciółki Violi Hammond i zbieraniu w okolicy książek do nowej czytelni dla dzieci. Satysfakcjonujący efekt ich pracy spoczywał teraz w suchym i bezpiecznym miejscu, ułożony w czterech skrzyniach na tylnym siedzeniu samochodu. Zgodnie uznały, że ulewa będzie krótka, a nie można przecież ryzykować zmoczenia książek.
A zresztą, myślała Cora, wpatrując się w krople deszczu, w zasadzie nie ma nic innego do roboty. Jej synowie wyjechali już na lato, obaj pracowali na farmie pod Winfield. Jesienią pojadą na studia. Cora próbowała przywyknąć do ciszy i spokoju, a także do wolności tej nowej ery w swoim życiu. Jeszcze długo po wyjściu pomagającej w domu Delli panował tam teraz porządek, bez śladów ubłoconych podeszew na podłodze, bez płyt porozrzucanych dookoła gramofonu. Nie trzeba było pośredniczyć w sprzeczkach o samochód, kibicować na meczach tenisa w klubie, sprawdzać i chwalić zadanych do domu wypracowań. Spiżarnia i lodówka były pełne bez odbywania codziennych wypraw do sklepu. Alan pracował, nie miała zatem żadnego powodu, by spieszyć się do domu.
– Cieszę się, że pojechałyśmy waszym samochodem, a nie naszym – oznajmiła Viola, poprawiając naprawdę ładny kapelusz: pękaty turban ze strusim piórem zatkniętym na czubku i wygiętym w dół. – Ludzie mówią, że zamykane auta to luksus, ale nie w taki dzień jak dziś.
Cora odpowiedziała jej skromnym – miała nadzieję – uśmiechem. Samochód nie dość, że miał dach, to jeszcze był wyposażony w elektryczny rozrusznik. Samochody na korbę, rzecz nie dla damy – głosiło hasło reklamowe, choć Alan przyznawał, że i on nie tęskni za kręceniem korbą.
Viola odwróciła głowę i obrzuciła spojrzeniem książki na tylnej kanapie.
– Ludzie okazali hojność – skwitowała efekt zbiórki. Była starsza od Cory o dekadę, zdążyły już posiwieć jej skronie i wypowiadała się z autorytetem wieku. – Przynajmniej większość z nich. Zauważyłaś? Myra Brooks nawet nie otworzyła drzwi.
Cora nie zauważyła. Obchodziła wtedy drugą stronę ulicy.
– Może nie było jej w domu.
– Słyszałam pianino. – Viola przeniosła wzrok na przyjaciółkę.
— Kiedy pukałam do drzwi, nie zadała sobie nawet trudu przerwania gry. Muszę jednak przyznać, że jest bardzo dobra.

Błyskawica przecięła niebo na zachodzie i choć obie aż podskoczyły, Cora od razu się uśmiechnęła. Zawsze lubiła późnowiosenne burze. Pojawiały się znienacka, nadciągały znad prerii w pęczniejących kolumnach chmur, dając mile widziane wytchnienie od wzbierającego upału dnia. Godzinę wcześniej, kiedy Cora i Viola przeprowadzały zbiórkę książek, na błękitnym niebie paliło słońce. W tej chwili deszcz padał tak intensywnie, że siekał zielone liście okazałego dębu rosnącego przed biblioteką. Wiatr miotał też drżącymi krzewami bzów.
– Nie uważasz, że nieznośna z niej snobka?
Cora się zawahała. Nie przepadała za plotkami, ale rzeczywiście raczej nie zaliczyłaby Myry Brooks do grona przyjaciółek. A przecież w iluż to zebraniach sufrażystek wspólnie uczestniczyły? W ilu marszach ulicznych brały udział? Mimo to, kiedy mijała Myrę na Douglas Avenue, nigdy nie usłyszała od niej choćby słowa powitania. Nie odnosiła jednak wrażenia, że wynika to z jej snobizmu, raczej z prostego faktu niezauważania Cory i prawdopodobnie nie chodziło tu o żadne względy osobiste. Myra Brooks zdawała się nie widzieć nikogo, jak spostrzegła Cora, chyba że to akurat ona przemawiała, obserwując, jakie wrażenie wywiera na słuchaczach. Zresztą oczywiście i tak wszyscy patrzyli na nią. Była chyba najpiękniejszą kobietą, jaką Cora znała: miała jasną, nieskazitelną cerę, duże ciemne oczy, a do tego gęste ciemne włosy. Z pewnością była obdarzona talentem oratorskim – jej głos nigdy nie brzmiał piskliwie, miała doskonałą dykcję. Wszyscy jednak wiedzieli, że to właśnie wygląd uczynił z Myry wyjątkowo dobrą rzeczniczkę Ruchu, miłe antidotum na kreowany przez prasę stereotypowy wizerunek sufrażystki. Widać było, że jest inteligentna, kulturalna, obyta. Ponoć o muzyce wiedziała wszystko, znała dzieła wszystkich sławnych kompozytorów. Z pewnością umiała oczarowywać. Stojąc kiedyś na trybunie, spojrzała na Corę, popatrzyła jej prosto w oczy i uśmiechnęła się, jakby były przyjaciółkami.
– W gruncie rzeczy jej nie znam – odparła Cora. Wyjrzała przez zaparowaną szybę samochodu na skulonych ludzi wysiadających z tramwaju i biegnących, by schronić się przed deszczem. Alan pojechał do pracy tramwajem, dlatego mogła wziąć forda.
– No to ci powiem. Myra Brooks to nieznośna snobka. – Viola odwróciła się do Cory z uśmieszkiem, strusie pióro musnęło jej brodę. – Podam najświeższy przykład: właśnie przesłała wiadomość sekretarce naszego klubu. Najwyraźniej madame Brooks poszukuje osoby, która towarzyszyłaby latem jednej z jej córek w podróży do Nowego Jorku. Starsza, Louise, dostała się tam do jakiejś prestiżowej szkoły tańca, ale ma dopiero piętnaście lat. Myra chciałaby w istocie, żeby pojechała z nią któraś z nas . Na przeszło miesiąc! – Viola wyglądała na przyjemnie oburzoną, zaróżowiły się jej policzki, oczy błyszczały. – No coś takiego! Nie wiem, co jej się wydaje. Że jesteśmy pomocami domowymi? Że jedna z nas będzie irlandzką nianią? – Zmarszczyła czoło i pokręciła głową. – Większość z nas ma postępowych mężów, ale nie potrafię sobie wyobrazić, by którykolwiek zechciał odstąpić żonę na ponad miesiąc i wysłać ją akurat do Nowego Jorku. Sama Myra jest na to zbyt zajęta. Musi wylegiwać się w domu i grać na pianinie.

Cora zacisnęła usta. Nowy Jork. Od razu poczuła dawny ból.
– Cóż… ma przecież inne dzieci, którymi musi się zaopiekować.
– O tak, ale nie w tym rzecz. Nie dba o nie wcale. Te dzieci są jak sieroty. Biedna Louise sama chodzi do szkółki niedzielnej. Uczy tam Edward Norton, co niedziela odprowadza ją do domu. Dowiedziałam się od jego żony. Myra i Leonard są rzekomo prezbiterianami, ale jakoś nie widuje się ich w kościele, prawda? Są na to zbyt wyrafinowani, rozumiesz. Innych dzieci też nie wysyłają na nabożeństwa.
– To dobrze świadczy o dziewczynie, że zadaje sobie trud i chodzi tam samodzielnie. – Cora przechyliła głowę. – Zastanawiam się, czy kiedykolwiek ją widziałam.
– Louise? Och, zapamiętałabyś ją na pewno. Nie jest podobna do nikogo innego. Ma włosy czarne jak Myra, ale całkowicie proste, jak u Azjatek, i nosi je na modłę Buster Brown. – Viola pokazała długość włosów tuż poniżej uszu. – Nie ostrzygła ich równo. Zrobiła sobie taką fryzurę, kiedy przeprowadzili się tutaj wiele lat temu. Są zbyt krótkie i proste, moim zdaniem wyglądają okropnie, zupełnie niekobieco. Lecz i tak muszę przyznać, że to bardzo ładna dziewczyna. Ładniejsza od matki. – Uśmiechnęła się i oparła w fotelu. – Jest w tym jakaś sprawiedliwość, jak sądzę.

Cora starała się wyobrazić sobie tę czarnowłosą dziewczynę, piękniejszą od swojej pięknej matki. Obleczoną w rękawiczkę dłonią dotknęła włosów nad karkiem, także ciemnych, lecz umiarkowanie. Z pewnością nie były idealnie proste, aczkolwiek prezentowały się – miała nadzieję – zupełnie nieźle, upięte pod słomkowym kapeluszem. Mówiono Corze, że ma łagodną, sympatyczną twarz i natura obdarzyła ją ładnymi, zdrowymi zębami. Te walory nie składały się wszak na uderzającą urodę. W dodatku miała już trzydzieści sześć lat.
– Moje własne córki też grożą, że obetną włosy – oznajmiła z westchnieniem Viola. – Głupie. Strzyżenie się na pazia to nic innego jak kolejna moda. Gdy przeminie, wszystkie te modnisie, które ślepo za nią podążyły, będą znów latami zapuszczać włosy. Wiele osób nie będzie chciało zatrudniać dziewcząt z krótkimi fryzurami. Próbuję je przestrzec, ale nie słuchają. Tylko się ze mnie śmieją. A do tego mają swój własny język, tajny szyfr, którym porozumiewają się między sobą i z koleżankami. Wiesz, jak któregoś dnia nazwała mnie Ethel? Nazwała mnie prukwą. Co to w ogóle za słowo? Kiedy im to mówię, parskają śmiechem.
– Zwyczajnie próbują grać ci na nerwach – odparła Cora z uśmiechem. – Jestem pewna, że wcale nie obetną się na pazia. – Rzeczywiście, wydawało się to mało prawdopodobne. Pisma ilustrowane pełne były zdjęć krótkowłosych dziewcząt, ale w Wichita fryzury na pazia wciąż należały do rzadkości. – Uważam, że niektórym dziewczętom naprawdę w tym uczesaniu do twarzy – dodała nieśmiało. – Mam na myśli krótkie włosy. Pewnie jest w nich chłodniej i lżej. Tylko pomyśl: mogłabyś wyrzucić wszystkie spinki.
Viola spojrzała na nią ze zdziwioną miną.
– Nie martw się, ja tego nie zrobię. – Cora ponownie dotknęła włosów na karku. – Gdybym była młodsza, może bym się pokusiła.
Deszcz padał coraz rzęsiściej, mocno bębniąc o dach samochodu.
Viola skrzyżowała ramiona.
– Cóż, jeśli moje dziewczęta faktycznie obetną włosy, mogę ci od razu powiedzieć, że bynajmniej nie po to, by wyrzucić spinki. Zrobią to, by prowokować. Żeby wyglądać prowokacyjnie. To w dzisiejszych czasach uchodzi za modę. Do tego dąży młodzież. – Nagle wydała się zatroskana, nie tyle oburzona, co zagubiona. – Nie rozumiem ich, Coro. Wychowywałam je na porządne panny. A tu ni z tego, ni z owego obie moje córki chcą za wszelką cenę świecić przed całym światem gołymi kolanami. Po wyjściu z domu podciągają wyżej spódnice. Widzę po paskach. Wiem, że się ze mną nie liczą. Odwijają też pończochy. – Wpatrywała się w padający deszcz, a wokół jej oczu uwidoczniły się zmarszczki. – Nie wiem dlaczego, co im chodzi po tych głowach, dlaczego nie przejmują się tym, jak mogą być ocenione. W młodości nigdy nie odczuwałam potrzeby pokazywania wszystkim kolan. – Pokręciła głową. – Te dwie panny przysparzają mi więcej strapienia niż cała czwórka chłopców. Zazdroszczę ci, Coro. Na szczęście masz tylko synów.

Może i tak, pomyślała Cora. Uwielbiała męskość bliźniaków, ich znakomite zdrowie i pewność siebie, praktyczny zmysł stroju, szybkie pojednania po zażartych kłótniach. Earle był drobniejszy i spokojniejszy od Howarda, lecz nawet on potrafił zapomnieć o wszelkich zmartwieniach, gdy tylko trzymał w ręku rakietę albo kij. Szalenie podobało się jej, że obydwaj chcieli pracować na farmie, traktując to zajęcie jak przygodę, doświadczanie wiejskiego życia i wysiłku fizycznego, choć jednocześnie martwiła się, że nie mają pojęcia, jak wielki czeka ich mozół. I wiedziała, że faktycznie to szczęście mieć synów, i to nie tylko ze wspomnianych przez Violę względów. Mieszkający obok Hendersonowie mieli syna starszego od bliźniaków zaledwie o cztery lata, ale te kilka lat stanowiło ogromną różnicę – Stuart Henderson zginął na początku 1918 roku podczas walk we Francji. Minęły cztery lata, a Cora nadal była w szoku. Dla niej Stuart Henderson pozostał na zawsze tyczkowatym wyrostkiem, uśmiechającym się i machającym z roweru do jej chłopców, którzy byli wtedy jeszcze mali i nosili krótkie spodenki. Doprawdy, szczęście do synów wydawało się kwestią właściwego wyboru czasu.
Cokolwiek mówiłaby Viola, Cora uważała, że równie dobrze udałoby się jej z córkami. Potrafiłaby chyba wychować także dziewczynki, posługując się wyważoną mieszanką wskazówek, rad i zrozumienia. Może po prostu Viola miała niewłaściwe podejście.

– Powiadam ci, Coro. Coś jest nie w porządku z tym nowym pokoleniem. Nie obchodzą go żadne ważkie sprawy. Gdy my byłyśmy młode, chciałyśmy głosować. Chciałyśmy reform społecznych. Dzisiejsze dziewczęta pragną jedynie… paradować praktycznie nago, żeby wszyscy wlepiali w nie wzrok. Jak gdyby nie miały w życiu żadnego innego powołania.
Cora nie mogła się nie zgodzić. To w istocie szokujące, ile ciała odkrywają dziewczęta w dzisiejszych czasach. A nie była przecież żadną starą dewotką ani zakłamaną matroną; miała całkowitą pewność, że nie jest prukwą, aczkolwiek ona sama także nie bardzo wiedziała, co to znaczy. Cora cieszyła się, kiedy długość spódnic skróciła się do dwudziestu dwóch centymetrów nad kostkę. Owszem, wystawał kawałek nogi, ale ta zmiana wydawała się rozsądna: koniec z wleczeniem spódnic po błocie i przynoszeniem do domu tyfusu albo Bóg wie czego.
Długość do łydki była o wiele korzystniejsza niż absurdalnie obcisłe, zwężane do dołu spódnice, w których jeszcze nie tak dawno temu się potykała, a wszystko w imię mody. Jednak dziewczęta rzeczywiście defilowały teraz w spódnicach tak krótkich, że odsłaniały kolana przy każdym podmuchu wiatru, a nie było ku temu żadnego praktycznego powodu. Viola miała rację: dziewczyna, która nosi tej długości spódnicę, zwyczajnie chce, aby na nią patrzono, i to patrzono w t e n sposób. Cora widziała nawet kilka kobiet w jej wieku pokazujących kolana, i to tutaj, w Wichita, i doprawdy, jej zdaniem te na wpół obnażone matrony wyglądały wyjątkowo wulgarnie.

(…)

Podrzuciwszy Violę do domu, Cora wróciła do centrum miasta i zaparkowała przy Douglas Avenue tuż pod biurem Alana. Gdy wysiadała z samochodu, nikt się nawet nie obejrzał. Zaledwie dwa lata wcześniej jednym z najszerzej dyskutowanych wydarzeń dorocznych dożynek była parada kobiet za kierownicą. Już wtedy organizatorzy bez trudu znaleźli prawie dwadzieścia pań chętnych do zaprezentowania swych umiejętności za kół kiem rozmaitych marek samochodów. Cora prowadziła piąty wóz z kolei, a Alan dumnie siedział na miejscu pasażera.
Musiała mocno pchnąć wielkie drzwi biura, a gdy wreszcie udało się je otworzyć, po chwili zrozumiała – i poczuła – skąd ta trudność. Duże okno w pierwszym pomieszczeniu było otwarte, wpuszczając do środka chłodzony deszczem wiatr, a potężny elektryczny wentylator stał wycelowany prosto w wejście. Po lewej stronie siedziały przy maszynach do pisania dwie dziewczyny, których nie znała. Sekretarka Alana stała za innym biurkiem, obiema rękami kręcąc korbką obrotowego powielacza. Przerwała pracę, spostrzegłszy Corę.
– O, pani Carlisle! Miło panią widzieć!
Cora znała przyczynę przerwy w stukaniu w klawiaturę. Obie maszynistki podniosły głowy, mierząc ją wzrokiem. Nie zaskoczyła jej ta wnikliwa lustracja. Jej mąż był przystojnym mężczyzną. Cora uśmiechnęła się do dziewcząt. Obie były młode, jedna z nich ładna. Żadna jednak nie stanowiła jakiegokolwiek zagrożenia.
– Pozwoli pani, że powiadomię męża o pani przybyciu – zaproponowała sekretarka. Miała na sobie poplamiony tuszem fartuch chroniący sukienkę przed zabrudzeniem.
– Ależ nie – zaprotestowała Cora, zerkając na zegarek.
– Proszę mu nie przeszkadzać. Dochodzi piąta. Zaczekam.
Ale nagle drzwi gabinetu Alana się otworzyły. Wystawił głowę i przywitał ją uśmiechem.
– Kochanie! Wydawało mi się, że słyszę twój głos. Cóż za urocza niespodzianka!

Już szedł w jej stronę z rozpostartymi ramionami. Doprawdy przedstawiał miły dla oka widok: wysoki, szczupły, w trzyczęściowym garniturze. Był dwanaście lat starszy od Cory, ale wciąż miał bujną czuprynę ciemnobrązowych włosów. Patrzyła na maszynistki wystarczająco długo, by widzieć, że skupiają na niej całą uwagę, jakby była główną bohaterką niemego filmu. Alan pachnący delikatnie cygarem pochylił się i pocałował ją w policzek. Wydawało się, że usłyszała jakieś westchnienie.
– Zmokłaś – skonstatował, dotykając dwoma palcami ronda jej kapelusza. W jego głosie usłyszała lekko karcący ton.
– Tylko kropi, ale może się na nowo rozpadać – odpowiedziała cicho. – Zatrzymałam się po drodze, żeby zapytać, czy podrzucić cię do domu. Nie miałam zamiaru przeszkadzać.
Zapewnił ją, że nie przeszkadza ani trochę. Przedstawił ją maszynistkom, chwaląc ich umiejętności, a jednocześnie prowadził do swego gabinetu, delikatnie położywszy dłoń na jej plecach. Ma kilku gości, z którymi chciałby ją poznać, oznajmił, nowych klientów z przedsiębiorstwa gazowo-naftowego. Kiedy weszła, trzej mężczyźni zerwali się z krzeseł. Przywitała wszystkich uprzejmie, starając się zapamiętać twarze i nazwiska. Bardzo się cieszą, że mogą ją poznać, powiedział jeden z nich: mąż wyrażał się o niej nader pochlebnie. Cora udała zdziwienie, miała tak wyćwiczony uśmiech, że wydawał się szczery.
A potem wybiła piąta po południu, koniec pracy. Alan uścisnął gościom ręce, włożył kapelusz, wziął ze stojaka parasol i żartobliwie przeprosił, że musi się spieszyć, aby złapać okazję do domu. Mężczyźni uśmiechnęli się do Alana, do Cory. Któryś zaproponował kolejne spotkanie w tym samym gronie. Jego żona mogłaby zatelefonować i uzgodnić, który wieczór byłby odpowiedni.
– Wspaniały pomysł – pochwaliła.

Kiedy wyszli na ulicę, deszcz rzeczywiście padał mocniej. Alan zaoferował, że podjedzie pod biuro, ona jednak uparła się, że wystarczy, jak użyczy jej swojego parasola. Razem pobiegli do auta, mocno do siebie przytuleni, ze schylonymi głowami. Otworzył przed nią drzwi i podał jej ramię, gdy wsiadała na przednie siedzenie, trzymając nad jej głową parasol, póki bezpiecznie nie znalazła się w środku.
W samochodzie wciąż zachowywali się wobec siebie przyjaźnie, choć kiedy byli sami, atmosfera zawsze się zmieniała. Opowiedziała mu o bibliotece i czytelni dziecięcej, Alan zaś pogratulował jej dobrego uczynku. Wyjaśniła, że nie było jej w domu prawie przez cały dzień. Będzie musiała podgrzać trochę zupy na kolację, ale wybrała się na targ, może więc przygotować smaczną sałatkę, mają także w domu pieczywo. Zapewnił, że lekka kolacja bardzo mu odpowiada. Teraz, kiedy chłopcy wyjechali, nie jest już tak samo, nie zasiadają do obfitych posiłków i lepiej się do tego przyzwyczaić. Jeśli zjedzą szybko, dodał, mogą później pójść razem do kina i zobaczyć coś z aktualnego repertuaru. Cora przystała na ten pomysł, przypadł jej do gustu. Mąż był jedynym znanym jej mężczyzną, który poszedłby z żoną do kina na cokolwiek, a nawet wytrwał do końca seansu na Szejku, nie przewracając oczami na widok Valentino. Pod tym względem miała szczęście. Miała szczęście pod wieloma względami.

Odchrząknęła, zanim zaczęła mówić.
– Alanie… Znasz Leonarda Brooksa?
Czekała na gest potwierdzenia, chociaż znała odpowiedź. Alan znał wszystkich prawników w mieście.
– A więc – ciągnęła – jego najstarsza córka dostała się do szkoły tańca w Nowym Jorku. On i jego żona chcieliby, żeby jakaś zamężna kobieta towarzyszyła jej jako przyzwoitka. Przez cały lipiec i kawałek sierpnia. – Zagryzła wargi. – Chyba pojadę.
Zerknęła na niego mimochodem, a widząc jego zaskoczenie, odwróciła głowę do okna. Byli już blisko domu, jechali ulicami wysadzanymi drzewami, mijając ładne domy i zadbane trawniki sąsiadów. Pomyślała, że będzie tęskniła za wieloma rzeczami: spotkaniami w klubie i damskimi rozmowami przy herbacie, za letnim piknikiem w Flint Hills. Najprawdopodobniej ominą ją narodziny czwartego dziecka przyjaciółki, niefortunnie, ponieważ ma być jego matką chrzestną. Będzie jej brakowało przyjaciółek i oczywiście Alana. I tych znajomych ulic. Lecz kiedy wróci, jej świat wciąż będzie na miejscu, a to jest dla niej szansą na wyjazd.
Alan milczał, póki nie zatrzymał auta pod domem. Kiedy się wreszcie odezwał, głos miał spokojny, powściągliwy.
– Kiedy podjęłaś decyzję?
– Dzisiaj. – Zdjęła rękawiczkę i przytknęła do szyby czubek palca, wodząc nim po torze kropli deszczu. – Nie martw się. Wrócę. To tylko krótka przygoda. Tak jak wyjazd bliźniaków na farmę. Wrócę, zanim wyjadą na studia.
Popatrzyła na dom, uroczy nawet w deszczu, choć o wiele dla nich za duży. To dom wybudowany – i kupiony – dla dużej rodziny, lecz zważywszy na obrót spraw, nigdy nie wykorzystywali drugiego piętra na nic innego poza pokojem zabaw dla dzieci, a później składzikiem rozmaitych rzeczy. Mimo to nawet teraz po wyprowadzce bliźniąt ani ona, ani Alan nie mieli ochoty go sprzedawać. Kochali tę cichą okolicę i kochali ten dom, jego majestatyczny wygląd od strony ulicy, okalającą go werandę i spiczastą wieżyczkę. Uznali, że bliźniakom miło będzie przyjeżdżać na wakacje w znajome strony. Zachowali pokoje chłopców w takim samym stanie, w jakim oni je zostawili, z posłanymi łóżkami, starymi książkami na półkach, w nadziei zwabienia synów do domu na lato i ferie.
Pokiwała głową.
– Chcesz tam pojechać z jakiegoś konkretnego powodu?
Odwróciła się, obejmując wzrokiem jego ciepłe spojrzenie, gładko ogoloną brodę z dołeczkiem. Była jeszcze dziewczyną, gdy po raz pierwszy ujrzała tę twarz. A od dziewiętnastu lat byli małżeństwem. Alan znał ów konkretny powód.
– Mogłabym trochę poszperać.
– Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
– Mogę porozmawiać rano z Dellą, żeby przychodziła wcześniej albo zostawała dłużej. Albo jedno i drugie. – Uśmiechnęła się. – Najwyżej przybierzesz na wadze. Jest znacznie lepszą kucharką ode mnie.
– Coro. – Pokręcił głową. – Wiesz, że nie o to pytam.
Odwróciła się, otwierając drzwi. Koniec rozmowy. Podjęła decyzję, oboje doskonale rozumieli, że klamka zapadła.

 
Wesprzyj nas