Drugi – po Ziarnach Ziemi – tom cyklu Ogień ludzkości. Darien nie jest już zaginionym przyczółkiem ludzkości, lecz nagrodą w wewnątrzgalaktycznych walkach o władzę…



Siły Hegemonii przejęły kontrolę nad planetą, podczas gdy Ziemia biernie obserwuje sytuację, bezsilna politycznie. Jednakże ambasador Ziemi wysłany na Dariena stanie się graczem w większym konflikcie, gdzie stawką jest coś więcej aniżeli granice wpływów na nowo odkrytym świecie.

Starożytna świątynia kryje dostęp do hiperprzestrzennego więzienia, w głębi którego czai się największe zagrożenie, z jakim rozumne życie kiedykolwiek musiało się zmierzyć. Tysiąclecia temu, po apokaliptycznych zmaganiach, zamknięto tam złowrogie inteligentne twory, a ich słudzy robią co mogą, aby doprowadzić do ich uwolnienia.

Teraz nadchodzi nowa wojna.

Michael Cobley
Osierocone światy (The Orphaned worlds)
Seria: Ogień ludzkości t.2
Tłumaczenie: Agnieszka Hałas
Wydawnictwo MAG
Premiera: luty 2014

1

Greg

Lohig, który niestrudzenie ciągnął ich wózek, był dziwnym insektoidalnym stworzeniem mającym jakieś dwa metry dziesięć długości, o karapaksie miedzianej barwy, ozdobionym błękitnymi rombami i gwiazdami. Z początku Greg i Kao Czi bali się, że stworzenie może ucierpieć wskutek ich niefachowej opieki, lecz instrukcje hodowcy lohig, jak go nie zagłodzić ani nie zrobić mu krzywdy, okazały się bezcenne. Co więcej, Kao Czi nabrał sympatii do stwora – karmił go pękami młodych liści i przemawiał do niego cicho po mandaryńsku, a nawet nadał mu imię, T’ien Kou, co znaczyło „Niebiański Pies”. Greg czuł pokusę, by ochrzcić zwierza „Rover”, ale się powstrzymał.
Od trzech dni podążali szlakiem do Belskirnir, obozu traperskiego leżącego w głębi puszczy Arawn, ogromnego, gęsto zalesionego obszaru rozciągającego się na północ i wschód od gór Kentigern, liczącego ponad tysiąc sześćset kilometrów kwadratowych. Przez ostatnie półtora dnia wędrowali przez zarośnięte bujną roślinnością polany i wilgotne dolinki pod niekończącym się baldachimem splecionych gałęzi, gdzie gnieździli się niezliczeni latający, skaczący oraz pełzający przedstawiciele darieńskiej fauny. Teraz jednak zapadał wieczór, a oni prowadzili lohig wzdłuż wąwozu usianego omszałymi głazami, zaczynając pomału się rozglądać za odpowiednim miejscem na spędzenie nocy.
– Chyba jesteśmy już niedaleko Belskirnir – powiedział Greg – ale nie dotrzemy tam przed zapadnięciem zmroku. – Wskazał wznoszące się kawałek dalej wielkie drzewo, którego pień okręcał się wokół wielkiego głazu, a niższe gałęzie tworzyły coś w rodzaju naturalnego schronienia. – To byłoby dobre miejsce na rozłożenie obozu. Co sądzisz?
Kao Czi spojrzał we wskazanym kierunku, mrużąc oczy.
– Niewątpliwie byłoby tam wygodnie, Gregory, ale jest jeszcze dużo światła; czy nie powinniśmy podążać dalej, aby mieć jutro dobry czas?

Greg wzruszył ramionami i właśnie miał odpowiedzieć, kiedy od strony gęstego lasu bez ostrzeżenia padły strzały. Zaterkotała broń automatyczna, z wózka poleciały drzazgi, z okolicznych krzaków posypały się listki i drobne gałązki. Greg w panice zanurkował w bok, pośpiesznie skrył się za olbrzymim, przechylonym głazem, na oślep szukając własnej broni, trzydziestki piątki, której Rory z wytrwałym uporem nauczył go używać. Odpowiedział ogniem, oddając kilka strzałów bez celowania, nim uświadomił sobie, że nie wie, gdzie jest Kao Czi – czy skrył się w zaroślach po drugiej stronie, czy też uciekł ścieżką. Greg właśnie miał go zawołać po imieniu głośnym szeptem, kiedy z lewej i prawej strony rozległy się okrzyki oraz odgłosy biegnących stóp.
Gdy łowcy zwolnili, a w wąwozie zapadła złowroga cisza, ogarnął go strach. Sekundy mijały bez jakiegokolwiek znaku od Kao Cziego. Gregowi udało się natomiast przez mgnienie dostrzec jednego ze ścigających, krzepkiego, brodatego typa wyglądającego jak człowiek lasu, o twardych jak kamień oczach w cieniu sfatygowanego myśliwskiego kapelusza. Przekonany, że ci, których nie widzi, muszą się znajdować jeszcze bliżej, uznał, że pora wziąć nogi za pas.
Za przechylonym głazem kępy splątanego poszycia skrywały grzbiecik prowadzący na większy grzbiet, za którym znajdowało się opadające prawie pionowo urwisko, zapamiętane przez Grega z wcześniejszej wędrówki wzdłuż szlaku. Na czworakach podpełzł do jego krawędzi i wyjrzał za nią, na strome, pokryte warstwą liści zbocze; gdzieniegdzie dostrzegał sterczące pojedyncze krzaki i kamienie. Niżej znajdował się szeroki, gęsto zalesiony jar prowadzący na południe, z powrotem w kierunku, z którego on i Kao Czi przybyli dwa dni wcześniej. Greg przycupnął na wystającym z ziemi głazie, niepewny, co powinien teraz zrobić, spoglądając na liściaste wierzchołki drzew. Te stawały się coraz ciemniejsze, w miarę jak słońce zbliżało się do horyzontu. Potem po jego prawej rozległ się okrzyk – jeden z bandytów stał na grzbiecie jakieś sto metrów dalej, nawołując pozostałych. Równocześnie podniósł broń i wycelował.

Strach wziął górę i Greg zanurkował do przodu, turlając się kawałek w dół zbocza, po czym zerwał się z powrotem na nogi i zaczął zbiegać długimi krokami. Gdy znalazł się już prawie w cieniu drzew, poślizgnął się na błotnistym odcinku. Jego stopy straciły oparcie, przed oczami mignęły mu rozsypane kamienie w dole i zamachał rozpaczliwie rękoma – szczęśliwie udało mu się chwycić gałązek sporego krzaka, dzięki czemu nie runął w dół. Plecy i bok miał przemoczone od rosy i usmarowane błotem, ale ponieważ ścigający już nadbiegali z góry, zignorował to i wbiegł między drzewa.
Przez następne dziesięć lub więcej godzin Greg na przemian lawirował i krył się, wspinał się i pełzał, skradał się i leżał plackiem. Był to dziwny, przerywany pościg, który trwał przez cały wieczór i noc. W darieńskich lasach nigdy nie zapadała zupełna ciemność – korzenie ulby, pospolity gatunek pasożytniczych bulw, emanowały łagodną żółtawozieloną poświatą, a pancerzyki chrząszczy ineka jarzyły się łagodnym błękitem. Jedne i drugie wypełniały polany Dariena przedziwną, widmową jasnością, której towarzyszyła pełna spokoju cisza, jakby cała puszcza wstrzymywała oddech. Dziś jednak widoczne tu i ówdzie plamy światła w połączeniu z adrenaliną sprawiały, że uciekającemu Gregowi atmosfera ta wydawała się niesamowita, z lekka złowroga.

Świt, gdy wreszcie nastał, był zimny i mglisty; pierwsze przebłyski dziennego światła powoli rozlewały się w poszyciu. Greg podźwignął się z wąskiej przełęczy, gdzie odpoczywał, i mrużąc oczy, wyjrzał zza zasłony pnącza zwanego czarnoliściem. Za jarem zatoczył łuk, podążając parowami i strumykami kryjącymi ślady stóp, aż dotarł z powrotem w pobliże szlaku, którym wcześniej podążali z Kao Czim. Z przełęczy mógł ogarnąć wzrokiem gęsto zalesiony teren opadający w stronę ścieżki. Po lewej ręce Grega było południe, a jakieś półtora kilometra dalej znajdowało się miejsce, gdzie wpadli w zasadzkę. Na północy drzewa nieco się przerzedzały, a poznaczona koleinami ścieżka wiła się między nimi, docierając do wzgórza, gdzie zakręcała, po czym znikała z pola widzenia. Gdzieś tam, wśród tych niskich zalesionych wzniesień, leżał Belskirnir, gdzie Greg miał się spotkać z łącznikiem wysłanym przez Aleksandra Waszutkina, ostatniego żyjącego członka rady ministrów Sundstroma, który wciąż jeszcze wytrwale działał w Trondzie…
Z każdą minutą przybywało dziennego światła, a od strony okapu lasu oraz z gałęzi bezpośrednio nad głową Grega dobiegły pojedyncze głosy mieszkańców puszczy: piski, gwizdy i ochrypłe skrzeczenie, jakby stworzenia z radością witały perłową jasność będącą znakiem, że już wkrótce jaskrawe światło słońca przegoni mgły. Mrużąc oczy, Greg wodził wzrokiem od drzewa do drzewa i badał odległe zakątki lasu, sprawdzał, czy nic nie porusza się w poszyciu. Minęło już parę godzin, odkąd ostatni raz widział jednego ze ścigających, chudego brodacza ze strzelbą, który wyłonił się z matecznika na północy i przez chwilę skradał się wzdłuż ścieżki, po czym skierował się na południe i zniknął.
Greg skinął głową, zdecydowawszy, że nadszedł czas, by ruszyć na poszukiwanie Kao Cziego.

Opuścił przełęcz i przycupnął na moment w pobliskiej kępie krzewów perłojagodowych, wytyczając w myślach trasę wzdłuż zalesionego zbocza. Potem popełzł naprzód, kierując się w stronę najbliższego drzewa. Już tylko cztery kroki dzieliły go od pnia, gdy nagle ktoś pochwycił go od tyłu i zepchnął na ziemię. Przerażony Greg gwałtownie zaczerpnął tchu i zaczął się szamotać, bezskutecznie usiłując zrzucić z pleców tego kogoś. Jedną ręką rozpaczliwie próbował sięgnąć po ukryty pod warstwami odzieży pistolet, tkwiący w wewnętrznej kieszeni. Wśród tych wysiłków niewiele brakowało, by nie dosłyszał, jak napastnik ochryple powtarza jego imię.
– Greg… Greg! To ja, Aleksiej!…
Gdy nagle usłyszał i rozpoznał ten głos, przestał się szarpać, a ciężar przygniatający mu plecy zelżał. Oddychając ciężko, Greg uniósł się na łokciach, a na trawę obok niego opadł uśmiechnięty od ucha do ucha Aleksiej Firmanow. Był chudym, ciemnowłosym Rosjaninem o wystających kościach policzkowych i wąskim podbródku, aktualnie ubranym w zieloną maskującą pelerynę narzuconą na strój myśliwski – ciemnoszare moro.
– Co ty tu… do cholery… robisz? – spytał Greg.
– Obstawili czujkami cały szlak do Belskirnir, przyjacielu – odparł Aleksiej. – Dorwaliby cię ot tak.
– Rozumiem – odparł Greg, zerkając do tyłu, na rozbrzmiewające głosami leśnych stworzeń zbocze. – Masz jakiś pomysł, kim oni są?
– Zbiry i nattjegerzy ze Wschodnich Miast, jak się zdaje. Tuż po tym, jak ty opuścił Taloway, z Wysokiego Lochiel przyleciał pocztowy szpilkodziób z wiadomością, że lokalny sługus Brolturan wynajmuje twardzieli na wyprawę w głąb dziczy. Później tego dnia jeden z wartowników Chela rozstawionych wysoko na skałach zobaczył mały sterowiec lecący od strony Kryształowego Potoku, dosyć daleko, w kierunku tych wzgórz. Mniej niż pół godziny później był już znowu w powietrzu i leciał z powrotem ku wybrzeżu. Rory i Chel założyli, że należy się spodziewać najgorszego…
– I oto jesteś.
– Nikołaj też tu jest – odparł Aleksiej. – Ruszył za tymi, którzy powlekli Kao Cziego w las. Nawiasem mówiąc, on bezpieczny.
Greg westchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu.
– Lub komukolwiek, kto tam na górze siedzi za sterami, da? W każdym razie porywaczy było tylko dwóch, dla Nikołaja żaden problem. Ale my mamy mnóstwo problemów, które gdzieś tam siedzą i na nas czekają, więc musimy ruszyć trasą widokową.
– Jak widokową? – spytał Greg. – Masz na myśli, że powinniś­my się cofnąć, okrążając wzgórza?
– Myślę, że nam potrzeba pójść na wprost przez nie. – Aleksiej uśmiechnął się szeroko. – Trasa nie taka zła, a będzie szybciej.
Greg zmarszczył brwi. Wzgórza na południu były co prawda stosunkowo niskie, ale za to strome i urwiste. Wspinaczka na tamtym terenie będzie trudna i ryzykowna.
– W porządku, aye – powiedział. – Ale będziemy musieli uważać na nożycogony; wystarczy, że jeden z tych małych drani cię dziabnie, a nigdy już nie zagrasz na bałałajce.

Ostrożnie, chyłkiem przekradli się z powrotem przez las, pod górę, a potem sporo ponad godzinę zajęła im wspinaczka na skalisty szczyt wzgórza. Do tego czasu słońce zdążyło już wzejść i obaj byli spoceni, kiedy zatrzymali się, żeby odpocząć na nagrzanej skalnej półce wychodzącej na północ. Aleksiej wyciągnął małą poobijaną lunetę w drewnianej oprawie i zaczął przepatrywać las, który pozostawili za sobą. Po kilku chwilach wydał pełen satysfakcji pomruk i odwrócił się, żeby popatrzeć na północ. Greg siedział w cieple słońca, rozmyślając o swojej matce i braciach, ulokowanych teraz bezpiecznie w górskim obozie na południe od Wschodnich Miast. Jego matka z gniewem przyjęła odesłanie jej daleko od źródeł zagrożenia, choć wiedziała, że to racjonalne posunięcie. Jego bracia, Ian i Ned, również nie byli uszczęśliwieni tą decyzją, lecz z rezygnacją ją zaakceptowali – Ian zamierzał skrzyknąć kompanię byłych żołnierzy Ochotniczego Korpusu Dariena, Ned zaś wiedział, że będzie stale potrzebny jako lekarz.
Mimo to, chciałbym, żebyście wszyscy byli ze mną, pomyślał, wpatrując się w ciemną płaszczyznę gęstej puszczy Arawn. Ale wiemy, co się dzieje, kiedy wsadzi się wszystkie jajka do jednego koszyka…
Aleksiej podał mu lunetę i Greg ją uniósł, żeby przyjrzeć się okolicy. Puszcza była jednolitym oceanem soczystej zieleni, który rozciągał się przed nimi, sięgając w dal, zakrywając wszystkie obniżenia i wzniesienia terenu, aż po Barykady Utgardu – dwieście mil imponujących pionowych klifów, ledwo widocznych jako ciemnoszara linia na horyzoncie. Jeszcze dalej, za nimi, niknęły w liliowej mgiełce szczyty potężnego łańcucha górskiego.
Spoglądając na morze drzew, Greg nagle uświadomił sobie, że w cieniu ich liści dałoby się ukryć całe armie – bataliony, regimenty, legiony, hordy. Byłyby zupełnie niewidoczne z powietrza – ich ruchy stanowiłyby zagadkę, taktyka pozostawałaby tajna, a strategia niemożliwa do odcyfrowania.
Teraz potrzebujemy tylko armii, pomyślał.

Aleksiej wskazał znajdujący się bliżej charakterystyczny element rzeźby terenu – wzgórze o płaskim wierzchołku, wystające z lasu parę mil na północ, należące do większej grupy wzgórz.
– Tam widać Kapelusz Osipa; to pod nim leży Belskirnir. Nikołaj powiedział, że mamy się z nim spotkać nad wodospadem blisko wschodniego zbocza. – Popatrzył na Grega. – Gotów do drogi?
– Cóż, niewiele dzisiaj spałem i nic nie jadłem, ale mamy trochę mało opcji do wyboru, więc… aye, chodźmy.
Aleksiej zaśmiał się i po przyjacielsku szturchnął go pięścią w ramię.
– Poradzisz sobie; Rory mówi, że ty twardy, a ja mu wierzę.
– Muszę z nim zamienić słówko, jak już wrócimy – odparł Greg, złażąc śpiesznie w ślad za towarzyszem po przeciwległym zboczu urwistego wzgórza.
Kiedy zbliżyli się do granicy lasu, stadko fowików sfrunęło, żeby przyjrzeć im się z bliska. Lądowały ciężko na cienkich górnych gałęziach, po czym zwinnie zbiegały na czworakach po pniu. Fowiki przypominały ziemskie latające wiewiórki, ale ich przednie łapki były przystosowane do prawdziwego lotu, a nie tylko szybowania, łebki zaś, uszy i pyszczki miały wyraźnie koci wygląd. Aleksiej wygrzebał z sakwy u pasa trochę sucharów i wyciągnął w ich stronę rękę z kilkoma kawałeczkami. Jedno ze zwierzątek śmiało zlazło w dół po gałęzi, wlepiając maleńkie, paciorkowate oczka w zdobycz, chwyciło ją ząbkami, po czym śmignęło w górę, by skryć się wśród liści i cieni.
Greg wybuchnął śmiechem.
– Jeśli są w stanie pożywić się tym świństwem, to chyba ewoluują szybciej niż my!

Nie wszyscy mieszkańcy puszczy byli równie nieszkodliwi. Podczas męczącej dwugodzinnej wędrówki przez coraz bardziej podmokły las napotkali wiszące na drzewie gniazdo os pieprzowych, które ominęli szerokim łukiem; więcej niż raz musieli też pośpiesznie przechodzić obok żółtych wstrętnic splujek – wyłupiastookich jaszczurek, które potrafiły pluć jadem mogącym zabić człowieka. Kiedy wreszcie przeprawili się przez potok i wyszli na suchy, wznoszący się teren, Greg czuł się spięty, niespokojny i marzył o powrocie do wysoko położonych dolin Kentigernów.
– Lepiej, żeby ta gra okazała się warta świeczki – mruknął, przechodząc w ślad za Aleksiejem przez pień zwalonego drzewa. – Kiedy już dotrzemy na miejsce, oby człowiek Waszutkina miał ze sobą, nie wiem, fiolkę pyłu gadulstwa, przygotowanego specjalnie dla Kurosa, albo plany tego kompleksu, który budują w Porcie Gagarina, albo… nie wiem, coś.
Aleksiej wyglądał na zaintrygowanego.
– Nie wiesz, jaki jest cel tego spotkania?
– Nie mam pojęcia, Waszutkin powiedział tylko, że jest tak ważne, że muszę się koniecznie zjawić osobiście.
– Aha! Już wiem, pewnie planuje ci urządzić z zaskoczenia przyjęcie urodzinowe!
Greg uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Dobre, ale urodziny mam dopiero za cztery miesiące.
Dotarłszy na grzbiet wzniesienia, raptem usłyszeli szum, głośniejszy niż szelest lekkiego wiatru poruszającego liśćmi. Teren przed nimi wznosił się w formie wielkich skalistych stopni – omszałych schodów dla olbrzyma. W górze gęsty okap puszczy Arawn rozciągał się jednolitą płaszczyzną we wszystkie strony. Aleksiej ominął łukiem stromą skarpę, wskazując rozpruwający bluszcz, zwieszający się z jej wierzchołka. Przedarłszy się przez splątane krzaki, wyszli na kamienisty brzeg strumienia, kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym ten przelewał się przez krawędź urwiska i spadał wodospadem w stronę rozciągającej się niżej puszczy. Potem dwie postacie wyłoniły się z zarośli po drugiej stronie i kilka minut później Greg już ściskał rękę uśmiechniętego Kao Cziego, podczas gdy Nikołaj Firmanow relacjonował przebieg wydarzeń.
– Co za duraki z tych dwóch – powiedział. – Część tych gości potrafi się poruszać po lesie, ale to były na bank chłopaczki z wybrzeża. A Kao Czi? To ci dopiero cicha woda.
– Miałem… szczęście – odrzekł Kao Czi. – Jednego tak walnąłem głową, że stracił przytomność – pokazał na migi, jak – uwolniłem się, zabrałem jego strzelbę i walnąłem drugiego, potem pomyślałem, że ruszę ci na pomoc, więc zabrałem ich broń i noże, potem związałem tych kwai, a potem… zjawił się Nikołaj i poszliśmy szpiegować.
Nikołaj, starszy, lecz niższy z dwójki braci Firmanow, uśmiechnął się i poklepał Chińczyka po ramieniu.
– Ten tu nie boi się byle czego, może iść na wojnę. Nu, tak ja mu powiedział, że mój brat ruszył po ciebie i że mamy się później spotkać przy wodospadzie, ale po drodze tutaj my podeszli nocą do głównej bramy Belskirnir. – Pokręcił głową. – Niedobrze, Greg: pilnują jej na okrągło, całą dobę. Jedyny inny sposób, żeby się dostać do środka, to wejść przez któreś z prywatnych drzwi van Kriegera.

Ojciec Petera van Kriegera był jednym z założycieli Belskirnir, a jego syn zachował tam wysoką pozycję i stopniowo zwiększył zakres swojej władzy, spłacając potomków dwóch pozostałych założycieli. Rory powiedział wcześniej Gregowi, że van Krieger to obecnie podstarzały już jegomość w typie pirata i że, nie mając dzieci, powierzył zarządzanie obozem swoim podwładnym.
– Czy to może być problem? – spytał Greg.
Nikołaj z niejakim rozbawieniem wzruszył ramionami.
– Charakterni już wcześniej prowadzili z nim interesy; powinno być w porządku.
– Powinno? – powtórzył Greg.
– Będzie w porządku – zapewnił go Nikołaj. – Van Krieger nigdy nie zajmuje stron w konfliktach i pilnuje swoich ludzi.
Greg nadal miał wątpliwości, ale kiedy po dwugodzinnym przedzieraniu się przez puszczę dotarli na zarośnięty krzakami szczyt Kapelusza Osipa, obecni tam trzej strażnicy powitali ich w sposób potwierdzający słowa Nikołaja. Wszyscy byli odziani w podobne, dość przypadkowe zestawienia maskującej odzieży myśliwskiej, skóry oraz grubej jutowej tkaniny i uzbrojeni w dość stare ładowane odtylcowo strzelby z rozmaitymi modyfikacjami. Najstarszy z nich, łysy mężczyzna z tatuażami na skórze głowy, powitał Firmanowów z sardoniczną poufałością, a wysłuchawszy zwięzłych napomknień Nikołaja o kłopotach z bandytami w lesie, otwarł drzwi prowadzące w głąb wzgórza i dał przybyszom znak, żeby szli za nim.

Droga prowadziła przez labirynt korytarzy, krużganków i bocznych tuneli. Greg nigdy wcześniej nie był w Belskirnir i z początku starał się zapamiętać trasę, którą szli, ale szybko dał za wygraną, gdy stało się jasne, że ich przewodnik specjalnie tak wybiera zakręty, by stracili orientację. Niektóre odcinki zimnych korytarzy były oświetlone łojówkami, a wkrótce Greg usłyszał śpiewy. Kilka chwil później wyszli na wyciętą w skale półkę ­ponad rozległą kawerną, rozbrzmiewającą zgiełkiem głosów i dźwięków, bo rozstawione poniżej stołki i stoły były zajęte przez setki mężczyzn i kobiet – cała jaskinia zasadniczo funkcjonowała jako jedna wielka karczma. Następnym, co zauważył, był ciepły zaduch potu, dymu z odurzających ziół, skwaśniałego piwa oraz gorących potraw, który sprawił, że zaburczało mu w brzuchu. Potem spostrzegł rozmieszczone wzdłuż ścian stragany. Część z nich oferowała różne szykowane na poczekaniu grillowane, gotowane lub smażone obozowe dania.
– Muszę coś zjeść – oznajmił Aleksiejowi. – Bo zaraz zacznę z głodu obgryzać paznokcie u nóg!
Aleksiej kiwnął głową.
– Oczywiście, jasne. To gdzie mamy się spotkać z tym gościem?
– W jakimś miejscu o nazwie Szalupa.
– Ach tak, to tam.
Greg powędrował wzrokiem za wyciągniętą dłonią Rosjanina i ujrzał długą galeryjkę na przeciwległej ścianie, gdzie tłoczyła się rozbawiona ciżba, która śpiewała – jak się wydawało – kilka różnych piosenek jednocześnie. Nikołaj kiwnął głową i powtórzył to ich przewodnikowi. Ten życzył im powodzenia, po czym zostawił ich samych.

 
Wesprzyj nas