Bezczelnie śmiała i oryginalna powieść, traktująca o mrocznym proroctwie, dysfunkcjonalnych rodzinach i tajemniczych podstępach (oraz o pewnej limonce).


Gdy ojciec Grubego Charliego raz nadał czemuś nazwę, przyczepiała się na dobre. Na przykład kiedy nazwał Grubego Charliego “Grubym Charliem”. Nawet teraz, w dwadzieścia lat później, Gruby Charlie nie może uwolnić się od tego przydomku, krępującego prezentu od ojca – który tymczasem pada martwy podczas występu karaoke i rujnuje Grubemu Charliemu życie.

Pan Nancy pozostawił Grubemu Charliemu w spadku różne rzeczy. A wśród nich wysokiego, przystojnego nieznajomego, który zjawia się pewnego dnia przed drzwiami i twierdzi, że jest jego utraconym bratem. Bratem tak różnym od Grubego Charliego, jak noc różni się od dnia, bratem, który zamierza pokazać Charliemu, jak się wyluzować i zabawić… tak jak kiedyś ojciec. I nagle życie Grubego Charliego staje się aż nazbyt interesujące. Bo widzicie, jego ojciec nie był takim zwykłym ojcem, lecz Anansim, bogiem-oszustem. Anansim, buntowniczym duchem, zmieniającym porządek świata, tworzącym bogactwa z niczego i płatającym figle diabłu. Niektórzy twierdzili, że potrafił oszukać nawet Śmierć.

W Chłopakach Anansiego autor powraca do mitycznych krain, opisanych jakże błyskotliwie w bestsellerowych Amerykańskich bogach. Czytelnicy z Ameryki i całego świata po raz pierwszy poznali pana Nancy’ego (Anansiego), pajęczego boga, właśnie w Amerykańskich bogach. Chłopaki Anansiego to historia o jego dwóch synach, Grubym Charliem i Spiderze.

To zabawna i straszna historia, nie będąca do końca thrillerem, i nie do końca horrorem, nie pasująca też do szufladki opowieści o duchach (choć występuje w niej co najmniej jeden duch) ani komedii romantycznej (mimo że pojawia się w niej kilka romansów, i z pewnością jest komedią, no, prócz tych strasznych kawałków). Jeśli musicie ją jakoś zaklasyfikować, to jako magiczno-komiczno-rodzinno-obyczajowy-horroro-thrillero-romans-z duchami, choć w ten sposób pominiecie elementy detektywistyczne i kawałki o jedzeniu.” (Nie zapominajmy, że pojawia się w niej bardzo interesująca limonka.) Chłopaki Anansiego to szalona przygoda, popis biegłości literackiej i urocza, zwariowana farsa, opowiadająca o tym, skąd pochodza bogowie – i jak przeżyć we własnej rodzinie.”– Neil Gaiman

Bóg nie żyje. Poznajcie jego dzieci

Chłopaki Anansiego to wzorcowy przykład tego, jak może wyglądać współczesna fantastyka dla inteligentnych czytelników. Mamy tu dobry wątek psychologiczno-obyczajowy, wartką sensacyjną akcję, sporo ciepłego humoru, wątek fantastyczny, poruszający wyobraźnię nie gorzej od klasycznych opowieści o elfach i krasnoludach, a nawet całkiem mądry morał sprowadzający się do: „Ty też możesz obudzić w sobie Anansiego”. Dzięki wszystkim tym zaletom Gaiman zdobył zaszczyt, który pisarzowi fantastycznemu trudniej uzyskać od Hugo i Nebuli razem wziętych – pozycję numer jeden na liście bestsellerów New York Timesa”(…). – Wojciech Orliński, “Gazeta Wyborcza”

Neil Gaiman
Chłopaki Anansiego (Anansi Boys)
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG
Premiera: luty 2014

Rozdział 1
traktujący głównie o imionach i więzach rodzinnych

Jak niemal wszystko, także i ta historia zaczyna się od pieśni.
Ostatecznie na początku było słowo, a słowu towarzyszyła melodia. W ten sposób powstał świat, otchłań została podzielona, a potem pojawiły się ziemia i gwiazdy, i sny, i pomniejsi bogowie, i zwierzęta.
Zostali wyśpiewani.
Wielkie zwierzęta zostały wyśpiewane, gdy Śpiewak skończył tworzyć planety, wzgórza, drzewa, oceany i mniejsze zwierzęta. Potem wyśpiewał urwiska stanowiące granice istnienia, tereny łowieckie i ciemność.
Pieśni trwają, żyją. Odpowiednia piosenka może uczynić z cesarza pośmiewisko i powalić całe dynastie. Pieśń może trwać długo po tym, jak wydarzenia i ludzie, którzy w niej występują, zamienią się w proch i sny, i odejdą. Oto potęga pieśni.
Istnieją też inne możliwości wykorzystywania pieśni – nie tylko tworzenie światów i przekształcanie tego, co istnieje. Na przykład ojciec Grubego Charliego Nancy używał ich po prostu do tego, by dobrze się zabawić.
Nim ojciec Grubego Charliego zjawił się w barze, barman uważał trwający wieczór karaoke za niewypał. Potem jednak do sali wmaszerował nonszalanckim krokiem drobny staruszek. Minął stół ­otoczony wianuszkiem kilku blondynek o świeżo ­spieczonych policzkach i uśmiechach turystek, tuż obok niewielkiej, zaimprowizowanej sceny w narożniku. Pozdrowił je, uchylając kapelusza, nosił bowiem kapelusz, nieskazitelnie czystą zieloną fedorę, a także cytrynowożółte rękawiczki. Podszedł do ich stołu. Zachichotały.
– Dobrze się bawicie, moje panie? – spytał.
Wciąż chichocząc, odparły, że bawią się świetnie, bardzo dziękują i że spędzają tu wakacje. On na to, że będzie jeszcze lepiej, same zobaczą.
Był starszy od nich, znacznie starszy, ale stanowił uosobienie uroku, jak ktoś żywcem wzięty z dawno minionych czasów, gdy wciąż przykładano wagę do dobrych manier i uprzejmych gestów. Barman odprężył się – obecność kogoś takiego w barze zapowiadała świetny wieczór.
Zaczęło się karaoke. I tańce. Staruszek wszedł na zaimprowizowaną scenę, by zaśpiewać, i to nie raz, lecz dwukrotnie. Miał piękny głos i czarujący uśmiech, a także stopy, które poruszały się w tańcu jak błyskawice. Podczas pierwszego występu zaśpiewał What’s New Pussycat. Podczas drugiego zrujnował życie Grubemu Charliemu.

***

Gruby Charlie był gruby zaledwie kilka lat, od czasów tuż przed dziesiątymi urodzinami – kiedy jego matka oznajmiła całemu światu, że jeśli istnieje coś, czego ma absolutnie dosyć (i gdyby dżentelmen, o którym mowa, miał ochotę zaprotestować, to może wsadzić sobie argumenty sam wie gdzie), to małżeństwa ze starym capem, którego na swoje nieszczęście poślubiła, i zamierza rankiem wyjechać gdzieś bardzo daleko, a on niech się nie waży jechać za nią – do dnia, gdy jako czternastolatek urósł nieco i zaczął więcej ćwiczyć. Nie był gruby – prawdę mówiąc, nie był nawet pulchny – jedynie lekko zaokrąglony, lecz przezwisko Gruby Charlie przylgnęło do niego niczym guma do żucia do podeszwy tenisówki. Przedstawiał się jako Charles, a po dwudziestce Chaz, albo na piśmie jako C. Nancy. Nic to jednak nie dawało. Wkrótce przydomek pojawiał się znikąd, przenikał do nowej części jego życia, jak karaluchy przeciskające się przez szczeliny do świata za lodówką w nowej kuchni. Czy mu się to podobało, czy nie – a zdecydowanie mu się nie podobało – znów stawał się Grubym Charliem.
Gruby Charlie wiedział zupełnie irracjonalnie, że działo się tak, bo przydomkiem obdarzył go ojciec. A kiedy jego ojciec coś nazwał, to już na dobre. Imię przyczepiało się na zawsze.
Weźmy na przykład psa, który mieszkał w domu po drugiej stronie ulicy w miasteczku na Florydzie, gdzie dorastał Gruby Charlie. Był to kasztanoworudy bokser, długonogi, spiczastouchy, z pyskiem wyglądającym, jakby za czasów szczenięcych zwierzak w pełnym rozpędzie zderzył się z murem. Unosił wysoko głowę i kikut ogona. Był bez wątpienia arystokratą wśród zwierząt, uczestniczył w wystawach, posiadał rozetki najlepszego z rasy, najlepszego z klasy, a nawet jedną z napisem Najlepszy Okaz Wystawy. Szczycił się mianem Campbell’s Macinrory Arbuthnot Siódmy, a jego właściciele nazywali go pieszczotliwie Kai. Trwało to do dnia, w którym ojciec Grubego Charliego, siedzący na starej huśtawce na werandzie i sączący piwo, zauważył psa krążącego po podwórku u sąsiadów, na smyczy sięgającej od palmy do słupka ogrodzenia.
– Co za śmieszny, głupkowaty pies – rzekł ojciec Grubego Charliego. – Taki fajtłapa, jak przyjaciel Kaczora Donalda. Cześć, głuptasie.
I w psie, będącym niegdyś Najlepszym na Wystawie, coś się zmieniło. Grubemu Charliemu wydało się, że spojrzał na niego oczami ojca, i niech go diabli, jeśli pies istotnie nie wyglądał głupkowato. Poczciwy fajtłapa.
Wkrótce przezwisko rozeszło się po całej ulicy. Właściciele Campbell’s Macinrory Arbuthnota Siódmego walczyli z nim, ale równie dobrze mogli kłócić się z huraganem. Zupełnie obcy ludzie głaskali niegdyś dumnego boksera po głowie, mówiąc: „Cześć, głuptasku, jak się miewasz, chłopcze”. Wkrótce potem właściciele przestali wystawiać psa. Nie mieli serca. „Sympatyczny głuptas”, mówili sędziowie.
Przezwiska, jakie nadawał ojciec Grubego Charliego, przyczepiały się na zawsze. Po prostu.
I nie była to najgorsza rzecz, jeśli chodzi o jego ojca.
W czasach, gdy Gruby Charlie dorastał, działo się wiele rzeczy, które mogły kandydować do miana najgorszej wady ojca: jego niespokojne oko i równie niespokojne palce, przynajmniej wedle młodych dam mieszkających w okolicy, skarżących się matce Grubego Charliego, co nieodmiennie prowadziło do awantur; małe, czarne cygara, nazywane przez niego cygaretkami, których woń przenikała wszystko czego dotknął; upodobanie do szczególnego połączenia szurania nogami i stepowania (Gruby Charlie podejrzewał, że ta forma tańca była modna najwyżej przez pół godziny w Harlemie lat dwudziestych); absolutna i niezłomna ignorancja dotycząca spraw międzynarodowych, połączona z głębokim przekonaniem, iż sitcomy stanowią półgodzinne obrazy prawdziwego życia i zmagań autentycznych żyjących ludzi. Każda z tych cech w opinii Grubego Charliego nie była jeszcze najgorsza, choć wszystkie przyczyniały się do największego problemu.
Najgorszą wadą ojca Grubego Charliego było to, że Charlie się za niego wstydził.
Oczywiście, każdy wstydzi się za swych rodziców, to naturalne. Rodzice samym swym istnieniem budzą wstyd u dzieci, które z kolei naturalnym porządkiem rzeczy w pewnym wieku wzdrygają się z zakłopotania, wstydu i przerażenia za każdym razem, gdy któreś z rodziców odezwie się do nich na ulicy.
Rzecz jasna, ojciec Grubego Charliego wzniósł to na wyżyny sztuki i napawał się tym, tak jak napawał się dowcipami sytuacyjnymi, od najprostszych – Gruby Charlie nigdy nie zapomniał wieczoru, gdy pierwszy raz usiadł na łóżku i odkrył ukrytą w pościeli szarlotkę – aż po niewyobrażalnie skomplikowane.
– Na przykład? – spytała pewnego wieczoru Rosie, narzeczona Grubego Charliego.
Gruby Charlie, który zazwyczaj nie wspominał o swoim ojcu, próbował właśnie wyjaśnić jej nieudolnie, czemu uważa, że zaproszenie ojca na ich zbliżający się ślub stanowi wstrząsająco zły pomysł. Sie­dzieli w maleńkiej winiarni w południowym Londynie. Gruby Charlie od dawna ­myślał z sympatią o sześciu tysiącach kilometrów i Oceanie Atlantyckim, które oddzielały go od ojca.
– No cóż – zaczął Gruby Charlie, wspominając całą serię poniżających wydarzeń. Każde z nich sprawiało, że wzdragał się w duchu. W końcu wybrał jedno. – Kiedy w dzieciństwie zmieniałem szkołę, tato powtarzał mi wielokrotnie, jak sam, będąc dzieckiem, nie mógł się doczekać Dnia Prezydenckiego, ponieważ prawo głosi, że jeśli w Dzień Prezydencki dziecko przyjdzie do szkoły przebrane za swego ulubionego prezydenta, dostaje torbę cukierków.
– O, to bardzo przyjemne prawo – zauważyła Rosie. – Szkoda, że nie mamy czegoś takiego w Anglii.
Ona sama nigdy nie opuściła Anglii, jeśli nie liczyć wyjazdu klubowego na jakąś wyspę. Była niemal pewna, że leżała ona na Morzu Śródziemnym. Rosie miała ciepłe brązowe oczy i dobre serce, lecz geografia nie należała do jej mocnych stron.
– To nie jest miłe prawo – odparł Gruby Charlie. – W ogóle nie ma takiego prawa, po prostu je wymyślił. W większości stanów w Dzień Prezydencki nie ma zajęć w szkołach, a nawet w tych pozostałych nie istnieje tradycja przebierania się za ulubionych prezydentów. Dzieci przebrane za prezydentów nie dostają na mocy aktu Kongresu wielkich toreb cukierków, a twoja popularność w szkole i liceum nie opiera się wyłącznie na tym, którego prezydenta wybrałaś. Mówił, że przeciętne dzieciaki przebierają się za tych oczywistych, Lincolnów, Waszyngtonów i Jeffersonów, te zaś, które chcą zyskać popularność, wolą Johna Quincy Adamsa czy Warrena Gamaliela Hardinga, czy też kogoś podobnego. I nie wolno wcześniej z nikim o tym rozmawiać, bo to przynosi pecha. A raczej nie przynosi, tyle że on tak twierdził.
– Wszyscy się przebierają? Chłopcy i dziewczęta?
– O tak, chłopcy i dziewczęta. Przez kilka tygodni poprzedzających Dzień Prezydencki każdą wolną chwilę poświęcałem lekturze notek o prezydentach w Encyklopedii Świata, próbując wybrać właściwego.
– Ani przez chwilę nie podejrzewałeś, że cię nabiera?
Gruby Charlie pokręcił głową.
– Kiedy mój tato bierze cię na celownik, w ogóle nie myślisz o czymś takim. To najlepszy kłamca na świecie. Bardzo przekonujący.
Rosie pociągnęła łyk chardonnay.
– I za którego prezydenta się przebrałeś?
– Tafta. Był dwudziestym siódmym prezydentem. Włożyłem brązowy garnitur, który wynalazł gdzieś mój ojciec, podwinąłem nogawki, na brzuchu przywiązałem sobie poduszkę. Miałem też namalowane na twarzy wąsy. Tego dnia tato sam odprowadził mnie do szkoły. Wszedłem do środka z dumną miną. Pozostałe dzieci zaczęły krzyczeć, wytykać mnie palcami. W pewnym momencie zamknąłem się w toalecie i rozpłakałem. Nie pozwolili mi wrócić do domu i się przebrać. Spędziłem tak cały dzień. To było piekło.
– Trzeba było coś wymyślić – podsunęła Rosie. – Że po szkole wybierasz się na bal kostiumowy albo coś w tym stylu. Albo po prostu powiedzieć prawdę.
– Jasne – odparł ponurym tonem Gruby Charlie, powracając wspomnieniami do owego dnia.
– Co powiedział twój ojciec, gdy wróciłeś do domu?
– Ryknął śmiechem. Zaśmiewał się, chichotał i krztusił. Potem oznajmił, że może w dzisiejszych czasach nie przestrzega się już tradycji Dnia Prezydenckiego. Może zatem pójdziemy razem na plażę i poszukamy syren?
– Poszukacie… syren?
– Chadzaliśmy razem na plażę i wędrowaliśmy wzdłuż niej, a on zachowywał się nieprawdopodobnie krępująco – śpiewał i szurał nogami, odstawiał taniec piasku. Zaczepiał też mijanych ludzi. Ludzi, których nie znał, których nigdy wcześniej nie widział na oczy. A ja tego nie znosiłem. Tyle że on powtarzał mi, że w Atlantyku żyją syreny, i jeśli będę dostatecznie szybki i uważny, to jakąś zobaczę.
– O, tam – mówił. – Widziałeś? Taka gruba, ruda, z zielonym ogonem. A ja patrzyłem i patrzyłem, ale nigdy nie zobaczyłem ani jednej.
Pokręcił głową, potem wziął z miseczki garść orzechów i zaczął wrzucać je pojedynczo do ust, miażdżąc zębami, jakby każdy z nich był ­liczącą dwadzieścia lat poniżającą sytuacją, której nigdy nie zdoła wymazać z pamięci.
– No cóż – powiedziała wesoło Rosie. – Według mnie to brzmi uroczo. Niezły z niego typ. Musimy ściągnąć go na nasz ślub, będzie duszą towarzystwa.
To właśnie – jak wyjaśnił Gruby Charlie, gdy przełknął już orzech brazylijski, który nagle stanął mu w gardle – byłoby czymś najgorszym, co mogłoby się zdarzyć na przyjęciu weselnym. Absolutnie nie życzył sobie, by jego ojciec zjawił się tam i został duszą towarzystwa. Podkreślił, że ojciec wciąż jest bez wątpienia najbardziej kompromitującym człowiekiem na tym łez padole. Dodał, że on sam niezmiernie się cieszy z faktu, że nie widział starego capa od tak wielu lat, i że najlepszą decyzją, jaką podjęła w życiu jego matka, była ta o opuszczeniu ojca i przeprowadzce do Anglii, do jej ciotki Alanny. Wzmocnił swe argumenty, oznajmiając kategorycznym tonem, że niech go diabli, wszyscy diabli, a może nawet wszyscy przeklęci diabli, jeśli zaprosi swojego ojca.
– Najlepszą rzeczą w małżeństwie jest to – zakończył przemowę Gruby Charlie – że nie trzeba zapraszać taty na wesele.
I wówczas ujrzał wyraz twarzy Rosie i lodowaty błysk w zwykle ciepłych oczach. Natychmiast się poprawił, wyjaśniając pośpiesznie, że chodziło mu o drugą najlepszą rzecz. Było już jednak za późno.
– Będziesz musiał po prostu przywyknąć do tej myśli – oznajmiła Rosie. – Ostatecznie ślub to wspaniała okazja do tego, by odnowić więzy i zbudować mosty. Masz sposobność okazać mu, że nie żywisz urazy.
– Ależ ja żywię urazę – zaprotestował Gruby Charlie. – Mnóstwo urazy.
– Masz jego adres? – spytała Rosie. – Albo numer telefonu? Chyba powinieneś do niego zadzwonić, list jest zbyt bezosobowy. Przecież jego jedyny syn właśnie bierze ślub. Bo jesteś jedynym synem, prawda? Ma może e-mail?
– Tak. Jestem jego jedynym synem. Nie mam pojęcia, czy ma adres e-mail, pewnie nie – odparł Gruby Charlie. List to niezły pomysł, pomyślał. Choćby dlatego, że może zaginąć po drodze.
– Ale musisz mieć jakiś adres albo numer telefonu.
– Nie mam – odparł szczerze Gruby Charlie. Może ojciec się wyprowadził. Mógł wyjechać z Florydy i przenieść się gdzieś, gdzie nie mają telefonów. I adresów.
– No to kto ma? – zapytała ostrym tonem Rosie.
– Pani Higgler – mruknął Gruby Charlie i uszła z niego cała wola walki.
Rosie uśmiechnęła się słodko.
– A kim jest pani Higgler?
– Przyjaciółką rodziny. Kiedy byłem mały, mieszkała obok nas.
Rozmawiał z panią Higgler kilka lat wcześniej, gdy umierała jego matka. Na jej prośbę zadzwonił do pani Higgler, prosząc, by przekazała wiadomość ojcu Grubego Charliego i powtórzyła, żeby się odezwał. I faktycznie, kilka dni później na sekretarce Grubego Charliego pojawiła się odpowiedź, pozostawiona, gdy był w pracy, znajomym głosem, niewątpliwie należącym do ojca, choć brzmiącym starzej i lekko pijacko.
Ojciec oznajmił, że to nie najlepsza pora i że interesy zatrzymają go w Ameryce. Dodał też, że matka Grubego Charliego to naprawdę wspaniała kobieta. Kilka dni później na oddział dostarczono wazon pełen kwiatów. Matka Grubego Charliego prychnęła na widok dołączonej karty.
– Myśli, że tak łatwo mnie ugłaska? To niech lepiej pomyśli jeszcze raz.
Mimo to kazała pielęgniarce postawić kwiaty na honorowym miejscu obok łóżka i od tego czasu kilkanaście razy pytała Grubego Charliego, czy ma jakieś wieści od ojca i czy ojciec zamierza przyjechać i odwiedzić ją, nim będzie za późno.
Gruby Charlie odpowiadał, że nie. Wkrótce znienawidził to pytanie i swą odpowiedź, a także wyraz jej twarzy, gdy powtarzał, że nie, ojciec nie przyjedzie.
Najgorszy według niego był dzień, w którym lekarz, szorstki drobny mężczyzna, poprosił go na bok i oznajmił, że to nastąpi wkrótce, że matka gaśnie bardzo szybko i mogą już tylko sprawić, by nie cierpiała.
Gruby Charlie przytaknął i poszedł do matki. Ujęła jego dłoń i spytała, czy pamiętał o zapłaceniu rachunku za gaz. Wtedy z korytarza dobiegł hałas – brzdęk, tupot, łoskot, grzechot, pisk, odgłos trąbki i bębna, dźwięki, których zwykle nie słyszy się w szpitalach, gdzie na tabliczkach przy schodach uprasza się o ciszę, a lodowate spojrzenia pielęgniarek ją wymuszają.
Hałas stawał się coraz głośniejszy.
Gruby Charlie przestraszył się, że to terroryści. Natomiast jego matka uśmiechnęła się słabo, zasłuchana w kakofonię.
– Żółty ptak – szepnęła.
– Co takiego? – Gruby Charlie pomyślał z lękiem, że chyba zaczyna bredzić.
– Żółty ptak, Yellow Bird – odparła głośniej i bardziej stanowczo. – To właśnie grają.
Gruby Charlie podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
Korytarzem, ignorując protesty pielęgniarek, zdumione spojrzenia pacjentów w pidżamach i ich rodzin, maszerował mały nowoorleański jazz-band. Był tam saksofon, suzafon i trąbka. Olbrzymi mężczyzna dźwigał zawieszony na szyi potężny kontrabas. Obok niego szedł drugi, taszczący bęben, w który walił rytmicznie. A na czele grupy, odziany w elegancki, kraciasty garnitur, fedorę i cytrynowożółte rękawiczki, maszerował ojciec Grubego Charliego. Nie grał na żadnym instrumencie, lecz stepował lekko na lśniącym linoleum, którym wyłożono szpitalne posadzki, pozdrawiając uniesieniem ronda kapelusza każdego członka personelu, ściskając dłonie wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu i próbowali coś mówić albo się skarżyć.
Gruby Charlie przygryzł wargę. Modlił się do każdego, kto mógłby go słuchać, by ziemia się rozstąpiła i pochłonęła go całego, albo przynajmniej poraził go krótki, litościwy i śmiertelny atak serca. Nic z tego, pozostał wśród żywych. Zespół zbliżał się z każdą chwilą, a ojciec wciąż tańczył, ściskał dłonie i się uśmiechał.
Jeśli na tym świecie istnieje jakakolwiek sprawiedliwość, pomyślał Gruby Charlie, ojciec pójdzie dalej korytarzem, minie nas i trafi na ­oddział proktologiczno-urologiczny. Jednakże, jak widać, sprawiedliwości nie było, bo ojciec dotarł do drzwi oddziału onkologicznego i zatrzymał się.
– Gruby Charlie – rzekł dość głośno, by wszyscy na oddziale – na piętrze – w całym szpitalu – zrozumieli, że oto zjawił się ktoś, kto zna Grubego Charliego. – Gruby Charlie, przepuść mnie. Przyjechał twój ojciec.
Gruby Charlie przepuścił go.
Zespół, podążając w ślad za jego ojcem, przemaszerował przez oddział do łóżka matki Grubego Charliego. Gdy się zbliżyli, spojrzała na nich i uśmiechnęła się.
– Yellow Bird – powiedziała słabo. – Moja ulubiona piosenka.
– Jakimż byłbym mężczyzną, gdybym o tym zapomniał? – spytał ojciec Grubego Charliego.
Powoli pokręciła głową, wyciągnęła rękę i uścisnęła jego dłoń okrytą cytrynowożółtą rękawiczką.
– Przepraszam – zagadnęła Grubego Charliego drobna biała kobieta z notatnikiem w dłoni. – Czy ci ludzie są z panem?
– Nie. – Gruby Charlie poczuł, że się rumieni. – Nie są. Nie do końca.
– Ale to przecież pańska matka. – Kobieta posłała mu spojrzenie godne bazyliszka. – Muszę prosić, by natychmiast usunął pan stąd tych ludzi, nie wywołując dalszego zamieszania.
Gruby Charlie mruknął coś pod nosem.
– Co pan powiedział?
– Powiedziałem, że jestem niemal pewien, że nie zdołam ich do niczego zmusić – powtórzył Gruby Charlie.
Właśnie pocieszał się myślą, że gorzej już nie będzie, gdy ojciec wziął od perkusisty dużą foliową torbę i zaczął wyciągać z niej puszki ciemnego piwa, rozdając je członkom zespołu, pielęgniarkom i pacjentom. Potem zapalił cygaretkę.
– Przepraszam! – Na widok dymu kobieta z notatnikiem rzuciła się w stronę ojca Grubego Charliego, niczym pocisk scud z podkręconym celownikiem.
Gruby Charlie wykorzystał ten moment i uciekł. Uznał, że to najmądrzejsze, co może zrobić.
Tego wieczoru siedział w domu, nasłuchując dzwonka telefonu bądź pukania do drzwi. Czuł się jak człowiek klęczący przy gilotynie i czekający, aż ostrze ucałuje jego kark. Dzwonek jednak się nie odezwał.
Gruby Charlie bardzo kiepsko spał i następnego dnia po południu zakradł się na oddział, gotów na najgorsze.
Matka wydawała się szczęśliwa, wręcz promieniała. Od miesięcy nie wyglądała lepiej.
– Wyjechał – poinformowała Grubego Charliego, gdy już się zjawił. – Nie mógł zostać. Muszę powiedzieć, Charlie, że żałowałam, że wyszedłeś. Świetnie się tu bawiliśmy, jak za dawnych, dobrych czasów.
Gruby Charlie nie wyobrażał sobie niczego gorszego niż udział w zabawie wśród chorych na raka, a w dodatku w zabawie urządzonej przez jego ojca z towarzyszeniem jazz-bandu. Nie odpowiedział.
– On nie jest taki zły. – Matka Grubego Charliego spojrzała na syna z błyskiem w oku, potem zmarszczyła brwi. – No, to nie do końca prawda. Owszem, nie można go nazwać dobrym człowiekiem, ale zeszłego wieczoru zrobił dla mnie wiele dobrego. – Uśmiechnęła się, prawdziwym, szerokim uśmiechem. Przez moment znów wyglądała młodo.
Stojąca w drzwiach kobieta z notatnikiem pokiwała na niego palcem. Gruby Charlie przemknął przez oddział w jej stronę i zaczął przepraszać, nim jeszcze znalazła się w zasięgu głosu. Gdy się zbliżył, dostrzegł, że kobieta nie patrzy już na niego wzrokiem bazyliszka cierpiącego na wrzody żołądka. Teraz wdzięczyła się niczym kociak.
– Pański ojciec… – zaczęła.
– Bardzo mi przykro – odparł Gruby Charlie. Dorastając, zawsze to powtarzał, gdy ktoś wspominał o jego ojcu.
– Nie, nie, nie – zaprotestował eksbazyliszek. – Nie ma za co przepraszać. Zastanawiałam się tylko, co do pańskiego ojca… Gdybyśmy musieli się z nim skontaktować. Nie mamy w dokumentach numeru telefonu ani adresu. Powinnam była go wczoraj zapytać, ale zupełnie wypadło mi to z głowy.
– Wątpię, by miał telefon – odrzekł Gruby Charlie. – Najłatwiej można go znaleźć, jadąc na Florydę i dalej autostradą A1A. To droga nabrzeżna, biegnąca wschodnią stroną półwyspu. Po południu zwykle łowi ryby z mostu, wieczorami siedzi w barze.
– Niezwykle czarujący człowiek – rzekła tęsknie. – Czym się zajmuje?
– Już mówiłem. Twierdzi, że to cud ryb, chleba i wina.
Spojrzała na Grubego Charliego nic niepojmującym wzrokiem i poczuł się głupio. Gdy to samo mówił ojciec, ludzie się śmiali.
– No… jak w Biblii. Cud ryb, chleba i wina. Tato mawiał często, że łowi ryby, a jeśli nie ma z tego chleba, to nie jego wina. To taki żart.
Jej oczy zaszły mgłą.
– O tak, opowiada przezabawne dowcipy. – Klasnęła językiem i przybrała oficjalną minę. – Proszę przyjechać o wpół do szóstej.
– Po co?
– Żeby odebrać matkę i jej rzeczy. Doktor Johnson nie mówił, że ją wypisujemy?
– Odsyłacie ją do domu?
– Tak, panie Nancy.
– A co z… z rakiem?
– Najwyraźniej to był fałszywy alarm.
Gruby Charlie nie mógł zrozumieć, jakim cudem to miałby być fałszywy alarm. Jeszcze tydzień temu wspominali o wysłaniu matki do hospicjum. Lekarz w rozmowie wielokrotnie używał sformułowań takich, jak: „Nie miesiące, lecz tygodnie” i „Uwolnić ją od bólu i czekać na nieuniknione”.
Mimo wszystko Gruby Charlie wrócił do szpitala o wpół do szóstej i odebrał matkę, która nie zdziwiła się wcale, słysząc, że już nie umiera. W drodze do domu poinformowała go, że zamierza wydać oszczędności całego życia na podróże.
– Lekarze mówili, że mam trzy miesiące – powiedziała. – I pamiętam, że pomyślałam: jeśli kiedykolwiek jeszcze wyrwę się z tego szpitala, pojadę zobaczyć Paryż i Rzym, i inne takie miejsca. Wrócę na Barbados i Saint Andrews. Może wybiorę się do Afryki. I Chin. Lubię chińską kuchnię.
Gruby Charlie nie miał pojęcia, co się dzieje, ale, tak czy inaczej, obwiniał o to ojca. Odprowadził matkę, uzbrojoną w potężną wypchaną walizę, na lotnisko Heathrow i pomachał jej na pożegnanie przy bramce odlotów międzynarodowych. Ruszyła przed siebie z szerokim uśmiechem, ściskając w dłoni paszport i bilety. Od wielu lat nie wyglądała równie młodo.

 
Wesprzyj nas